Stasinku – zapytałem – czy ty w ogóle wiesz ilu Niemców zabiłeś? I czy wyście w Kedywie też to liczyli, tak jak piloci liczyli zestrzelenia, czy jak podwodniacy obliczali tonaż wrogich zatopień? Rozmawialiśmy w niewielkim saloniku, w maleńkim domku na południu Anglii. Był początek lat 90. Stanisław Janusz Sosabowski ps. Stasinek, syn bohatera spod Arnhem, generała Stanisława Sosabowskiego, sam legendarny dowódca kompanii Kolegium A Kedywu Armii Krajowej, dowódca najgłośniejszego może w polskim państwie podziemnym oddziału dywersyjno-sabotażowego, czyli mówiąc prościej – likwidacyjnego, zdawał się nie słyszeć tego pytania. Miał wówczas ponad 80 lat i właściwie nie byłoby w tym nic zaskakującego. Z drugiej strony był niewidomy od blisko 50 lat, od powstania w Warszawie, w którym stracił jedyne już oko i tym samym wykształcił w sobie znakomity słuch, który z powodzeniem zdawał się zastępować mu wzrok. – Jeśli nie chcesz, nie odpowiadaj, starałem się zatrzeć niezręczne milczenie, ale wiesz, znam Izę Horodecką z 993 W, która ma na sumieniu chyba ze 25 szkopów i ciekaw byłem... – Dobrze, dobrze – przerwał – też znałem Izę, choć dla nas to była „Tereska". Znakomita dziewczyna. Milczę – ciągnął – bo się zastanawiam, czy być może powinienem pierwszy raz w życiu odpowiedzieć szczerze na to pytanie. Pierwszy raz w życiu zwolnić się z przysięgi i zachować się jak człowiek i lekarz, a nie tylko jak żołnierz dywersji. Bo widzisz, w moim wypadku nie chodzi o kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu ludzi. Ja, widzisz, sam nie wiem, ilu zabiłem, ale moje prywatne obliczenia wahają się gdzieś między pięciuset a siedmiuset..! – Pięciuset, a może siedmiuset Niemców, to niemożliwe. Mówisz chyba o całym Kedywie Kolegium A – dopytywałem. – Nie, mówię o sobie i tylko o sobie. Nie rozumiesz, bo nic o tym nie wiesz, nie rozumiesz, bo nie wiesz, że myśmy zabijali bakteriami, na ogromną masową skalę. Bez żadnych wyroków sądów specjalnych. Oni nas zabijali, bo byliśmy Polakami, a my ich, bo byli Niemcami. Dla nich nieważne było, czy zabijają kobiety czy dzieci, czy starców. Otóż dla nas też! Słyszałeś o takiej wojnie? Czy słyszałeś o wojnie, która toczyła się w przeważającej mierze na terenie Rzeszy? Zaczęła się już w 1940 r. i trwała całą wojnę. Nie toczyło jej żadne rycerskie, szlachetne Wojsko Polskie, żadne kamienie rzucane na szaniec, żaden Bóg, Honor i Ojczyzna, toczyli ją chłopcy i dziewczęta z dywersji, takie same dzieci jak „Zośka", „Rudy" czy „Alek", tyle że oni mieli inne rozkazy. Dzisiaj, gdy na spokojnie to analizuję, wiem, że był to najczystszy terroryzm i najprawdziwsze ludobójstwo.
– To się nazywało „materiały specjalne", przylatywały z Anglii z każdym cichociemnym. Specjalnie zabezpieczone ampułki z acetonem uranu. Miesiąc po „spożyciu" pojawiało się zapalenie nerek, na które nie było ratunku. Albo ampułki z iperytem, czyli gazem musztardowym w płynie. W zależności od stężenia, wcześniej lub później, dawał objawy tyfusu i nieuchronną śmierć. Antrax, czyli wąglik płucny, dodawało się do mięsa w niemieckich jednostkach żywienia zbiorowego. Jedne ampułki otrzymywali restauratorzy czy nasi zaprzysiężeni kelnerzy w lokalach „Nur Führ Deutsche", inne współpracujący z nami fryzjerzy w hotelach tylko dla Niemców, a podobno, jak słyszałem, czasem także nasze kosmetyczki w niemieckich salonach urody. Taka była ta nasza wojna. Nikomu nieznana, bezwzględna, okrutna, brudna i niesprawiedliwa. Czy wystarczy ci taka odpowiedź?
Tę niezwykłą, poruszającą rozmowę zanotowałem 14 kwietnia 1994 r. w angielskim Dorset. I więcej już do niej nie wracałem. Nawet nie dlatego że nie uwierzyłem Stasinkowi, bo uwierzyłem. Nie wracałem, bowiem w żaden sposób nie zdołałem jej treści czy to zweryfikować, czy to choćby w jakichś szczegółach potwierdzić. Z kimkolwiek bym nie rozmawiał, kogokolwiek bym nie zapytał, zawsze słyszałem: „Nie, proszę pana, to niemożliwe, to takie niepolskie, że aż wykluczone". „Nie, proszę pana, nigdy nie słyszałem, a gdyby coś takiego miało miejsce, musiałbym słyszeć. Przecież wie pan, kim byłem". Albo: „Czy pan wie, że już same pańskie pytania szkalują Polskę? Przecież Polska w 1925 r. podpisała i ratyfikowała konwencję genewską zabraniającą używania broni biologicznej".
Mimo tej niezachwianej polskiej wiary w naszą wojenną nieskazitelność, rok później w roku 1995 ukazało się w Oxfordzie i w Nowym Jorku encyklopedyczne kompendium II wojny światowej, które pod hasłem wojna biologiczna zapisywało niepojętą informację. Wynikało z niej oto, że podczas tej wojny tylko dwa państwa czyniły użytek z broni biologicznej. Pierwszym była Japonia, która nie podpisała konwencji genewskiej i używała broni biologicznej na wielką skalę.
Drugim, korzystającym z niej w niewielkim zakresie, była Polska, która jednak podpisała i ratyfikowała wspomnianą konwencję. Zbrodnie Japonii – Zespołu 731 gen. Ishii Shiro, bitwy nad rzeką Khalka czy wokół portu Ningpo, w których używano bakterii tyfusu i paratyfusu, bakterii cholery, dyzenterii czy wąglika, operacje wojny biologicznej, której ofiarami stały się dziesiątki tysięcy ludzi, mają swoją bogatą literaturę i nie będę w tym miejscu się nimi zajmować. Natomiast polska Armia Krajowa, o której piszą Anglicy, tylko w 1943 r. zabiła kilka setek żołnierzy i agentów Gestapo „mikrobową gorączką". Skąd Anglicy wzięli te dane? Na podstawie jakich dokumentów?
Dywersja bakteriologiczna
Jedynym znanym dotychczas w historii rozdziałem, czy może lepiej powiedzieć epizodem polskiej wojny biologicznej, jest sprawa dra Franciszka Witaszka z Poznania, który stając na czele tzw. Związku Odwetu w Okręgu Poznań, w czerwcu 1941 r. uruchomił grupę lekarzy: dr Franciszek Pokora, dr Zenon Majsnerowski, laborantek: Helena Siekierska, Sonia Górzna, oraz kelnerów i urzędników miejskich – razem ok. 30 osób produkujących i rozprowadzających na terenie Poznania związki toksyczne, środki zakażające zboże, bomby termiczne dla celów dywersji. W kwietniu 1942 r. dr Witaszek otrzymał od swego konspiracyjnego dowództwa kategoryczny rozkaz zatrzymania w Poznaniu pięciu wysokich oficerów Abwehry, którzy z Paryża przez Poznań zmierzali do Kijowa na jakąś nagłą inspekcję frontu. Trzeba było ich zlikwidować w Poznaniu, bez względu na koszty tej operacji. Podobno dr Witaszek oprotestował ten rozkaz obawiając się dekonspiracji całej grupy. Niestety dowództwo było głuche na głos rozsądku. Niemcy zostali więc zlikwidowani w jednej z restauracji poznańskich i tak jak przewidywał Witaszek, wystarczyło to, by Gestapo skojarzyło fakty i dotarło do kelnerów, a poprzez nich do całego Związku Odwetu. Dr Franciszek Witaszek został aresztowany 25 kwietnia 1942 r. i wraz z całą liczną grupą swych podwładnych osadzony w tzw. Forcie VII w Poznaniu. Po dramatycznym śledztwie, w którym Niemcy (podobno) w zamian za współpracę ofiarowywali genialnemu mikrobiologowi życie, wolność i złote góry, 8 stycznia 1943 r. dr Witaszek został stracony. Wraz z nim zamordowano 30 witaszkowców.
Ta historia ma już swoją wielką legendę. Trudno jednak, przypominając ją dzisiaj, nie zastrzec, że oto córka doktora Witaszka, Mariola Witaszek-Malinowska, w czasie wojny 9-letnia dziewczynka z powodzeniem pełniąca rolę łączniczki swego ojca, dzisiaj kwestionuje wiele elementów owej legendy, łącznie z tym najważniejszym – zaprzecza temu, by jej ojciec prowadził jakąkolwiek wojnę biologiczną. Być może zatruwali niemieckie zboże, być może bombami termicznymi palili niemieckie magazyny, być może produkowali substancje korozyjne do niszczenia niemieckich silników samochodowych, ale produkcja trucizn, bakterii i zarazków, to zwyczajna nieprawda. Z tym stanowiskiem znakomicie koresponduje stanowisko lekarzy poznańskich, którzy (podobno) po wojnie w londyńskim Instytucie Sikorskiego złożyli dokumenty zaprzeczające, by w Poznaniu ktokolwiek z lekarzy sprzeniewierzył się w latach okupacji etyce lekarskiej i produkował trucizny bakteryjne. W tej niezwykłej sprawie przesłuchano dotychczas 1385 świadków, ale jak widać, na drodze do prawdy w sprawie tak delikatnej jak polska wojna biologiczna szczęśliwego końca jeszcze nie widać.
Jeśli jednak to nie dr Witaszek i jego poznański Związek Odwetu, to kto z Polaków prowadził tę nieznaną wojnę bakteryjną na terenie Rzeszy. Bo ktoś ją jednak prowadził.
19 marca 1940 r. w meldunku nr 12 przekazanym pocztą kurierską od płk. Roweckiego do gen. Sosnkowskiego powiedziane jest wyraźnie: „Aby wyczerpać wszystkie możliwości w akcji dywers [yjno] – sabotaż [owej] stworzyłem specjalną komórkę dla działań chemiczno-techniczno-bakteriologicznych, złożoną ze specjalistów, studiującą w naszych warunkach możliwości działania tymi środkami i wytwarzającą gotowe preparaty. Zamierzam je stosować w pierwszym rzędzie w kierunku niszczenia materiału i sprzętu, w drugim zakażania ludzi bez groźby dla naszej ludności, a nawet przenosząc je na teren właściwej Rzeszy. Podpisano Rakoń".
Jeśli nie chodzi tu o Związek Odwetu mjr. Franciszka Niepokólczyckiego, bo ten zostanie powołany do życia dopiero w końcu kwietnia, to ową specjalną komórką mogą być na ówczesnej mapie polskiego podziemia jedynie „Muszkieterowie", tajemnicza organizacja stworzona przez Stefana Witkowskiego, o której wiadomo, że prowadziła działalność dywersyjną na terenie Rzeszy. W dokumencie gen. Sosnkowskiego skierowanym do gen. Grota Roweckiego 28 listopada 1940 r., określającym obecne i przyszłe zadania „Muszkieterów", w punkcie 3. zostało postanowione: „Dywersja, lecz prowadzona na razie na terenach czysto niemieckich i bolszewickich, opierająca się głównie na dywersji chemiczno-bakteriologicznej".
Skażone pociągi
Właściwie od chwili swego powstania w październiku 1939 roku „Muszkieterowie" stworzyli komórkę chemiczno-bakteriologiczną, na czele której stanął Aleksander Wielopolski pseudonim Karol lub 36 – chemik z wykształcenia i Stanisław Bukowski pseudonim Mag lub 97, z wykształcenia farmaceuta, właściciel warszawskiej apteki przy ulicy Marszałkowskiej 54. Tu miała się odbywać produkcja wszystkich trucizn. Aresztowanie Wielopolskiego w sierpniu 1940 r. i wysłanie go przez Niemców do Oświęcimia w niewielkim tylko stopniu zakłóciło produkcję trucizn i bakterii chorobotwórczych. Po pierwsze dlatego że wskutek niepojętej interwencji samego Goeringa Aleksander Wielopolski szybko powrócił do domu, a po drugie dlatego że „Muszkieterowie" nawiązali bezpośrednie kontakty z płk. dr. Władysławem Gorczyckim, naczelnym dyrektorem Polskiego Czerwonego Krzyża, który przejął na siebie obowiązek docierania do najwybitniejszych specjalistów, mikrobiologów, bakteriologów, farmaceutów i lekarzy i kontaktowania ich z szefami trzech grup dywersyjno-sabotażowych. Konspiracja była tak głęboka, że nawet zastępcy Witkowskiego w tzw. Kapitanacie płk Dworzak czy Stefan Dembiński nie wiedzieli, kto kryje się pod nazwiskiem Halik, czy pseudonimem Zawisza. Oddzielnymi grupami działającymi wyłącznie na obszarach Rzeszy dysponował sam Witkowski. Sam je zaopatrywał w materiały dywersyjne i sam wyznaczał zadania. 20 listopada 1940 r. Naczelny Wódz gen. Władysław Sikorski wydaje zakaz prowadzenia akcji sabotażowej i bakteriologicznej na ziemiach polskich. Podobnie sabotaż bakteriologiczny, który miał być „podjęty aparatem robotników rolnych i leśnych" i który dotyczył wyłącznie terenów Rzeszy Niemieckiej, został „na razie zaniechany". Jak jednak świadczą dokumenty, polska wojna biologiczna trwać miała nadal. Meldunek płk. Józefa Smoleńskiego do szefa SOE brygadiera Gubbinsa o akcjach sabotażowych w Polsce w okresie
1 kwietnia – 1 sierpnia 1941 r. zawierał zdanie: „Sabotaż bakteryjny: wyjechało do Rzeszy 92 ludzi z bakteriami. Użyto nosaciznę w 143 oddziałach wojska, a tyfus i czerwonkę w 178 wypadkach – podczas koncentracji na Wschodzie". Dwa miesiące później gen. Rowecki donosił do centrali: „(...) zastosowano nosaciznę w czterech oddziałach wojsk z wynikiem pozytywnym, nadto wykonano drobnych aktów sabotażowych około 10 tysięcy".
W meldunku 61 a, otrzymanym w Londynie 25 czerwca 1941 roku, dotyczącym dotychczasowej akcji sabotażowo-dywersyjnej, gen. Rowecki donosił, iż na teren Reichu wysłane zostały jednostki do prowadzenia akcji bakteriologicznej, przy czym wyjaśniał: „Z nastaniem odpowiedniej pory dla szerzenia się chorób, a więc w m-cu maju – sierpniu, na teren Rzeszy będą rzucone większe ilości bakterii". W dziale bakteriologiczno-toksykologicznym przygotowani już byli do „zastosowania z nastaniem odpowiedniej pory roku" tyfusu, czerwonki, nosacizny, wąglika i wścieklizny. W przygotowaniu znajdowały się także cholera i mieszanki różnych bakterii. „Dział ten ma wytypowanych kilkadziesiąt najrozmaitszych trucizn, których zastosowanie daje skutki dopiero po dłuższym okresie czasu"– donosił Rowecki .
Na terenie kraju zanotowano ogółem 1784 wypadki zachorowań i 149 wypadków śmiertelnych wśród okupantów, przy czym, jak pisze dowódca AK: „Ustalenie ilości wypadków jest trudne, ze względu na ukrywanie ich przez Niemców i trudność kontroli, bowiem w wypadku zachorowania Niemcy izolują chorych". Niemniej, na terenie Rzeszy wysłani ludzie spowodowali: tyfus brzuszny w 17 miejscowościach, wąglik u bydła w 4 powiatach i lokalny w 3 miejscowościach, wściekliznę w 3 powiatach. „Skaża się żywność i pociągi niemieckie, idące z terenów granicznych Gubernatorstwa do Rzeszy. (...) W grudniu 1940 r., z jednego terenu były skażone wszystkie pociągi urlopowe idące do Rzeszy. Wypadki zachorowań były – rozmiary nieznane". Ocena skutków owej wojny biologicznej wydaje się ze strony polskiego podziemia dość umiarkowana. Wątpliwe jest, jak pisze Rowecki, wywołanie większych epidemii w Niemczech. W każdym razie kończy swój raport przekonaniem: „Bakterie dadzą tylko swój efekt moralny, natomiast toksyny mogą dać duże rezultaty materialne, szczególnie w Rzeszy".
Tajemnicza ampułka
Kraj o tej wojnie nic nie wiedział. Nawet ludzie z najwyższego szczebla władzy Polskiego Państwa Podziemnego. Prof. Marian Marek Drozdowski w swej biografii Marcelego Porowskiego, prezydenta powstańczej Warszawy, ujawnia fragment wspomnień Porowskiego, gdzie pisze on: „Zaniepokoiła mnie natomiast wiadomość, że komórka pana „Kraka" (pseudonim Stefana Korbońskiego) rozpoczęła walkę z wojskami niemieckimi, co zasadniczo należało do AK. Mój niepokój nie powstał jedynie z powodu wdawania się w tę sprawę Kierownictwa Walki Cywilnej, lecz z powodu tępienia poszczególnych Niemców w sposób żywo przypominający zapowiedzianą, ale chyba nie stosowaną wojnę bakteryjną!". Na wszelki wypadek Marceli Porowski, zdecydował się, jak pisze, „zastąpić pana „Kraka" inną osobą".
Jak widać z powyższego, dla jednych już sama myśl o jakiejkolwiek polskiej wojnie bakteriologicznej czy chemicznej wydawała się haniebna, tym bardziej że Hitler publicznie zakazał Niemcom stosowania podobnie niehumanitarnych środków walki. Drugich, którzy jak delegat rządu Cyryl Ratajski, mieli pełną świadomość, że wojna Hitlera jest niczym innym, jak jedną wielką wojną biologiczną, metody walki naszego podziemia nie raziły. Czymże bowiem, jeśli nie wojną biologiczną jest stłoczenie milionów ludzi na niewielkich, zamkniętych obszarach gett, których, jak pisze Ratajski w swym sprawozdaniu dla rządu, Niemcy pod karą więzienia nawet nie pozwalają nazywać inaczej niż „Seuchegefahrgebiet", czyli dzielnica zagrożona tyfusem. „Po kilku tygodniach czy miesiącach – w panujących w nich warunkach żywieniowych, higienicznych i sanitarnych musi dojść do wywołania chorób zakaźnych na wielką skalę. I do śmierci na wielką, niewyobrażalną dla nikogo z nas skalę. Ale to przecież nie jest żadna wojna biologiczna, bo Niemcy brzydzą się podobnymi metodami walki i uważają je za haniebne, niegodne munduru niemieckiego żołnierza"– pisał Ratajski. Kiedy delegat rządu przygotowywał swoje sprawozdanie za okres do 10 stycznia 1941 r., jeszcze nie słyszał (bo nie mógł słyszeć) o cyklonie B, o tysiącach i setkach tysięcy ofiar tyfusu w Auschwitz, na Majdanku, w Sztuthofie, czy w dziesiątkach innych niemieckich obozów koncentracyjnych. I tych ofiar nikt nie zalicza do dzisiaj do ofiar wojny biologicznej, bo jak wiadomo, Niemcy wojny biologicznej przecież nie prowadzili. Jak wynika natomiast z najnowszych ustaleń naukowych, jedynymi, którzy tę haniebną wojnę prowadzili, byli Japończycy i polska Armia Krajowa. I jak tu pisać historię?
Niepojętym zrządzeniem losu zachował się do dzisiaj niezwykły eksponat i jednocześnie dowód owej nieznanej wojny. To szklana ampułka o długości 6,5 cm, grubości 1 cm. Jest wypełniona przeźroczystym płynem. Być może zawiera antrax albo gaz musztardowy, być może zawiera bakterie cholery, dżumy czy paratyfusu. Ampułka nie jest w żaden sposób oznaczona ani podpisana. Nic nie świadczy o tym, kto i kiedy ją wykonał i dostarczył do Polski. Tekturowe pudełeczko, w którym była przechowywana, również nie wyróżnia się niczym szczególnym i nie pozwala na identyfikację źródła pochodzenia. Wewnątrz pomieszczono podobnie anonimowy pilniczek do szkła, pincetkę i dwa druciane wsporniki pozwalające transportować ową ampułkę śmierci bez ryzyka narażenia jej na niebezpieczne wstrząsy. To dowód dobrej, przemyślanej roboty. Dzięki relacji Stasinka Sosabowskiego, wiem już dzisiaj, że angielskiej. Jedynym pytaniem pozostaje, co z nią dzisiaj zrobić? Oddać Anglikom? Czy może przekazać do jakiegoś muzeum wojska, wojny czy zagłady? Czy może zatrzymać, bo jeszcze się może przydać?
Skomentuj