Spokój ten przeminął bezpowrotnie wraz z rozwojem lotnictwa. Już podczas I wojny światowej sporadycznie pojawiające się nad Londynem niemieckie sterowce były dla mieszkańców Albionu sporym szokiem. Prawdziwym wyzwaniem okazała się jednak dopiero stoczona w 1940 r. bitwa o Anglię – starcie angielskiego RAF z niemieckim Luftwaffe. Z trudem odniesione zwycięstwo nie oznaczało jednak, że niebo nad Wielką Brytanią stało się wolne od wszelkiego zagrożenia. W ostatnich latach II wojny światowej przyszło stawić czoła nowemu niebezpieczeństwu – niemieckiej wunderwaffe, czyli latającym pociskom odrzutowym V-1 i rakietom V-2. Robert Czulda, historyk z Uniwersytetu Łódzkiego, autor ciekawej książki traktującej o tych wydarzeniach, nie wahał się określić tych zmagań mianem drugiej bitwy o Anglię.
Brytyjczycy początkowo zlekceważyli nadchodzące zagrożenie. Choć informacje wywiadowcze na temat nowej, zaawansowanej broni, nad którą pracują hitlerowcy, docierały do nich w zasadzie od jesieni 1939 r., dopiero dwa lata później podjęli realne działania mające ochronić Anglię przed atakami. W książce Czuldy znajdziemy szczegółowy opis systemu obronnego, jaki zbudowano na wybrzeżu, a także wszystkich akcji mających na celu zniszczenie infrastruktury niezbędnej do wystrzelenia V-1 i V-2. W sierpniu 1943 r. przeprowadzono m.in. nalot na ośrodek badawczy w Peenemünde. Wzięło w nim udział blisko 600 bombowców, ale sukces akcji był ograniczony. Był to jednak jeden z czynników, który znacząco wpłynął na opóźnienie niemieckiego ataku. Generał Dwight Eisenhower przyznał później, że gdyby Niemcy rozpoczęli ostrzał rakietowy wcześniej, inwazja na Europę byłaby poważnie utrudniona, a być może niemożliwa. Pierwsze latające bomby spadły na terytorium brytyjskie dopiero w nocy z 13 na 14 czerwca 1944 r. Z każdym dniem liczba wystrzelonych V-1 rosła. „Zamiast upragnionych sukcesów na froncie, mieszkańcy Wielkiej Brytanii raz jeszcze musieli skrywać się w schronach. Mnożyły się sensacje i plotki, szeptano z niedowierzaniem, że bomby V-1 mają ponadnaturalne zdolności, potrafią wybrać swój cel i gonić ofiarę ulicami" – pisze Czulda.
Autor nie zapomina o polskich wątkach drugiej bitwy o Anglię. V-1 były zestrzeliwane przez obronę lotniczą, ale również przez eskadry myśliwców. Na tym polu nasi lotnicy osiągali duże sukcesy, mimo że walka z bezosobowym wrogiem nie była łatwa. V-1 zwykle były szybsze od myśliwców i nie zawsze dawały się uszkodzić pociskami, stąd wielu pilotów próbowało wytrącić je z trajektorii lotu, podważając stery bomby skrzydłem samolotu. Dzięki akcjom Armii Krajowej udało się Anglikom poznać także wiele tajemnic rakiet V-2. Rakiety było bardzo trudno zniszczyć. Pocisk pojawiał się niczym grom z jasnego nieba i był w stanie przebić nawet ściany schronów.
W książce traktującej o bitwie z niemiecką wunderwaffe nieco po macoszemu został potraktowany wątek genezy tej broni i działań podejmowanych przez Niemców w zakresie jej produkcji i skutecznego wykorzystania. Drugą bitwę o Anglię poznajemy więc wyłącznie z perspektywy jednej ze stron konfliktu, a to pozostawia pewien niedosyt. Mimo tej wady jest to pozycja warta polecenia, dzięki której znacznie poszerzymy naszą wiedzę o tym mało znanym i niedocenianym epizodzie II wojny światowej.
Robert Czulda, Druga bitwa o Anglię. Brytyjskie zmagania z V-1 i V-2, Wyd. Napoleon V
Skomentuj