Adasiu, proszę, wybacz mi to pytanie, ale słyszę je ustawicznie ze strony tak wielu ludzi, że gdy już rozmawiamy, po prostu nie mogę go nie postawić. Powiedz tak szczerze, co czułeś, opuszczając kraj. Co myślałeś? Co zamierzałeś?” – tę rozmowę prowadziło dwóch mężczyzn w niewielkim budapesztańskim mieszkaniu w połowie lutego 1941 r. Jednym z nich był marszałek Polski Edward Śmigły- Rydz, który po ucieczce z miejsca internowania w Rumunii znalazł schronienie właśnie w Budapeszcie, pod opieką oddanych mu żołnierzy i przyjaciół. Drugim był płk dypl. Wacław Lipiński, jedna z najważniejszych postaci polskiego dwudziestolecia, żołnierz, pisarz, kronikarz, dyrektor muzeum belwederskiego, nie bez racji uważany za sumienie piłsudczyków. Śmigły, były naczelny wódz, w okupowanym kraju powszechnie uważany był za wodza, który przegrał tę wojnę, a co gorsza – opuścił walczące wojska, by ratować „wyłącznie własny tyłek”, jak pisano. Inaczej płk Lipiński, bohater wrześniowej obrony Warszawy. Ten cieszył się opinią najdzielniejszego z dzielnych i najuczciwszego z uczciwych.
Kierujemy wieczny pochód germański ku południu i zachodowi Europy i rzucamy spojrzenie ku krajom na Wschodzie" – tak Hitler wykładał swój plan podbojów„Widzisz – spokojnie odpowiedział Śmigły (w zapisie tej rozmowy przechowywanej w Bibliotece Narodowej nazywany z powodów konspiracyjnych Adasiem ) – widzisz, ja nie czułem nic szczególnego. O tym, że najpewniej będziemy zmuszeni przez działania wojenne do opuszczenia kraju, że będziemy wraz z wojskiem przekraczali którąś granicę, wiedziałem co najmniej od czerwca. Poinformowałem o tej ewentualności najważniejszych ludzi w rządzie. A więc wiedzieli i inni. Tak po prostu miała wyglądać ta wojna”.
Kto i ile wiedział?
To jeden z najdziwniejszych i najmniej zrozumiałych dokumentów najnowszej historii Polski. Wynika z niego, że przedwrześniowi przywódcy dobrze wiedzieli, jaki przebieg będzie miała wojna, że mimo brytyjskich gwarancji i francuskich zobowiązań nie będziemy mogli we wrześniu 1939 r. liczyć na jakąkolwiek pomoc sojuszników. Że trzeba będzie opuszczać kraj, a naród skazać na Bóg wie jak długą i jak krwawą niewolę. No to po co w ogóle wchodziliśmy w tę wojnę? Tych wszystkim, którzy mogą nie dać wiary zdumiewającym wyjaśnieniom Śmigłego, warto w tym miejscu zapoznać z innym, także nieznanym dokumentem. 30 września 1939 r. o godzinie 21 w hotelu Racovita w miejscowości Slanic w Rumunii minister spraw zagranicznych RP Józef Beck wygłosił w swoim prywatnym gabinecie przemówienie do grona urzędników MSZ. „Uważam za konieczne – oświadczył - dać państwu przegląd ostatnich wydarzeń. Chodziło o to, aby pod żadnym warunkiem nie doszło do przerwania ciągłości suwerenności władz państwowych. Dlatego już dawno w porozumieniu z aliantami ustalone zostało, opierając się na precedensach historycznych, że w jednym z państw kombatanckich wyznaczony będzie obszar eksterytorialny, na którym najwyższe władze państwa polskiego będą mogły kontynuować suwerenną działalność. Wojna obecna jest bowiem wojną koalicyjną, a nie wojną we dwójkę. W wojnie koalicyjnej trzeba się liczyć, że jedno z państw zostaje okupowane przez nieprzyjaciela”.
A więc „już dawno w porozumieniu z aliantami ustalone zostało”... Trudno się oprzeć wrażeniu, że w tej sprawie coś skrzętnie ukryto przed historią i przed Polakami. Trudno się oprzeć temu podejrzeniu tym bardziej, że 17 września padł najdziwniejszy rozkaz w całej chyba polskiej historii. Powszechnie znany, dyskutowany i powszechnie niezrozumiany: „Z Sowietami nie walczyć!”. Ale dlaczego nie walczyć, jeśli na nas napadli, jeśli nas rozbrajają, jeśli do nas strzelają, jeśli bezbronnych mordują? Dlaczego mamy się przed nimi nie bronić? Trudno to wyjaśnić. Chyba że Śmigły, który ten rozkaz wydał, wcześniej znał jakieś tajemnicze scenariusze przyszłości i wiedział, że ówczesny sowiecki agresor niedługo stanie się sojusznikiem, a to wszystko, co się właśnie działo, tak naprawdę w bilansie tej wojny nie będzie się liczyć. Czy zatem ktoś realizował tę wojnę według wcześniej powstałego, znakomicie skonstruowanego planu? Tylko kto?
Pochód Hitlera
O tym, że świat zmierza do nowej wojny, wiedziano w Europie już w połowie lat 20., gdy coraz głośniejszy stawał się faszyzm, a na pewno na początku lat 30., gdy w Niemczech po władzę sięgał Hitler. Wszyscy logicznie myślący ludzie, którzy zapoznali się z programem Hitlera zapisanym w „Mein Kampf”, nie mogli mieć żadnych wątpliwości: „Zaczynamy tam, gdzie przed sześciu stuleciami kończono. Kierujemy wieczny pochód germański ku południu i zachodowi Europy i rzucamy spojrzenie ku krajom na Wschodzie. Zrywamy wreszcie z kolonialną i handlową polityką czasów przedwojennych i przechodzimy do polityki terytorialnej (Bodenpolitik) przyszłości”. Na czym owa nowa polityka terytorialna miałaby polegać, Hitler wyjaśnia już na wstępie swych przemyśleń: „Natura nie zna żadnych politycznych granic. Rozmieszcza ona żyjące istoty na tej kuli ziemskiej i przypatruje się wolnej grze sił. Najsilniejszy pod względem odwagi i pilności otrzymuje potem jako jej (natury) najukochańsze dziecko prawo panowania nad doczesnością”. Co więcej, wychodząc z faktu, że granice państw są przez ludzi zmieniane, Hitler żąda i wzywa, by Rzesza Niemiecka objęła jako państwo w swych granicach wszystkich Niemców. Wyjaśnia też jednoznacznie, że jemu samemu i wszystkim Niemcom nie chodzi wcale o prostą rewizję traktatu wersalskiego: „Granice z 1914 r. nic nie oznaczają dla przyszłości narodu niemieckiego. W nich ani się nie mieściła ochrona przeszłości, ani nie tkwiła siła na przyszłość. Naród niemiecki ani nie osiągnie przez nie zwartości, ani nie zapewni sobie przez nie środków wyżywienia, ani nie wydają się te granice z wojskowego punktu widzenia celowe czy choćby zadowalające”. Generalnie, jak oceniali specjaliści wczytujący się w każdy akapit tego dzieła, Hitlerowi chodziło o dwa główne cele: po pierwsze – zniszczenie Francji, a po drugie – skupienie 250 mln ludzi w wielkiej i wiecznej III Rzeszy.
Z każdym kolejnym etapem realizacji nakreślonego w „Mein Kampf” planu świat coraz lepiej rozumiał, o co chodziło Hitlerowi. Zaczął od przywrócenia w Niemczech obowiązkowej służby wojskowej, następnie zajął Nadrenię, zaanektował Austrię, Sudety, Czechosłowację, wreszcie Kłajpedę. W kwietniu 1939 r. analitycy wojskowi pokusili się o próbę przewidzenia jego kolejnych wojennych posunięć. Następne miało być zajęcie pozostałych terenów o przewadze ludności niemieckiej (Schleswig, Gdańsk), dalej Hitler miał zmierzać do unii celnej z Węgrami, a co za tym idzie – gospodarczego i politycznego podporządkowania Węgier, później do rozdrobnienia Rumunii i stworzenia z niej niemieckiego protektoratu. W jakiejś dalszej, trudnej do określenia przyszłości przewidywano „pierwszy rozbiór Polski” (czyli zabór „korytarza”, Wielkopolski i Śląska) oraz niemiecką pomoc Włochom w agresji przeciwko kolonialnemu imperium Francji, a także objęcie protektoratem Słowenii (i Chorwacji), ostatniego kraju oddzielającego Niemcy od Morza Śródziemnego. Na koniec wreszcie przewidywano napad na Francję, zajęcie Holandii i Belgii w celu odcięcia angielskiej pomocy i ostatecznie zdobycie hegemonii w Europie po „zniszczeniu śmiertelnego wroga”.
Wszystkie te prognozy i przewidywania przywołuję za „Przekrojem”, czasopismem poświęconym sprawom Polski (nr 6 z 23 kwietnia 1939 r.). Nie ma w nich nawet słowa o jakiejkolwiek zbliżającej się wojnie Polski z Niemcami. Przewidywana jest co prawda bliska niemiecka aneksja Gdańska, ale jakby bez polskiej reakcji wojskowej. Że autorzy tej prognozy nie byli odosobnieni w swych ocenach, niech świadczy zapis rozmowy wieloletniego brytyjskiego konsula w Warszawie Franka Savery’ego z byłym wieloletnim premierem RP Wincentym Witosem, który w jej trakcie powiedział wyraźnie: „Gdańsk trzeba oddać Niemcom, bo nie możemy o niego robić wojny. Ale niech oddaje go Beck, a my, opozycja, potem Becka za to wylejemy i zajmiemy jego miejsce”. A więc tych, którzy nie chcieli wojny o Gdańsk, było więcej. Co ciekawsze, z owych dokumentów i analiz wynika, że to wcale nie Polska jawi się śmiertelnym wrogiem Niemiec, a głównie Francja. I to Francja jeszcze w kwietniu 1939 r. jest pierwszym i głównym celem Hitlera. Co więc spowodowało, że już kilka miesięcy później śmiertelnym wrogiem Niemiec i ich pierwszym celem okaże się Polska. Jak to się stało, że „wieczny pochód germański”, skierowany w „Mein Kampf” na południe i zachód Europy, nagle zmienił kierunek i uderzył na Wschód?
List Roosevelta
W kwietniu 1939 r. świat miał poznać jeszcze jeden przedziwny, zapomniany dzisiaj w historii dyplomacji dokument. Oto 14 kwietnia prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin Delano Roosevelt skierował do Hitlera i Mussoliniego dwa identyczne odręczne listy, żądając zapewnień, że ani Niemcy, ani Włochy nie napadną na inne państwa i że udzielą dostatecznych gwarancji co najmniej 10-letniej nieagresji. W zamian Stany Zjednoczone zgłosiły gotowość wzięcia udziału w dyskusjach mających doprowadzić do rozwiązania kwestii handlu międzynarodowego i zaopatrzenia poszczególnych narodów w surowce.
List ten został ogłoszony przez ambasady amerykańskie, a więc miał charakter listu otwartego. Zaczynał się w miarę niewinnie: „Jestem pewny, że zdaje sobie pan sprawę z tego, że w dzisiejszym świecie setki milionów ludzi żyje w nieustającym lęku przed nową wojną, a nawet całym szeregiem wojen. Istnienie tego lęku i możliwość takiego konfliktu dotyka w sposób konkretny naród amerykański, w którego imieniu przemawiam. Dotyka to w nie mniejszym stopniu inne narody całej półkuli zachodniej, gdyż wiedzą one, że tak wielka wojna, nawet gdyby była ograniczona do innych kontynentów, musi zaciążyć na nich przez czas swego trwania i to na długie pokolenia. (…) Nie chcę wierzyć, że świat jest nieuchronnym więźniem takiego przeznaczenia, przeciwnie, wydaje mi się jasne, że przywódcy wielkich państw mają w swej mocy możliwość uchronienia swych narodów przed zbliżającą się katastrofą. (…) Twierdził pan, że zarówno pan sam, jak i naród pański nie pragnie wojny. Jeśli to prawda, w takim razie wojna nie jest nieunikniona. Nic nie przekona narodów świata, że jakikolwiek rząd ma prawo narażać swój naród na następstwa wojny innej aniżeli wojna w oczywistej obronie własnej. Mówiąc to, my, Amerykanie, możemy przemawiać bez egoizmu, bez lęku i bez słabości. Jeśli przemawiamy obecnie, to czynimy to w poczuciu naszej siły i przyjaznych uczuć dla całej ludzkości. (...) Czy gotów pan dać zapewnienie, że pańskie siły zbrojne nie napadną i nie najadą terenów i posiadłości następujących niepodległych narodów: Finlandii, Estonii, Łotwy, Litwy, Szwecji, Norwegii, Danii, Holandii, Belgii, Hiszpanii, Szwajcarii, Liechtensteinu, Luksemburga, Polski, Węgier, Rumunii, Jugosławii, Rosji, Bułgarii, Grecji, Turcji, państw arabskich, Syrii, Palestyny, Egiptu i Persji. Takie zapewnienie musi dotyczyć z konieczności nie tylko chwili obecnej, ale i dostatecznie odległej przyszłości, by stworzyć odpowiednią możliwość pracy przy pomocy metod pokojowych na rzecz trwałego pokoju. Dlatego też proponuję, by pan zechciał zrozumieć słowo »przyszłość« jako odnoszące się do minimalnego okresu zapewnionej nieagresji na lat 10 lub – jeżeli możliwe jest spojrzenie w dalszą przyszłość – na lat 25. (...) Sądzę, że nie zrozumie pan fałszywie ducha szczerości, w jakim przysyłam panu to pismo. Szefowie wielkich rządów są w tej godzinie odpowiedzialni za losy ludzkości w nadchodzących latach. Nie mogą pozostać głusi na modły swych narodów, pragnących uchronić się przed nieuniknionym chaosem wojennym. Historia zrzuci na nich odpowiedzialność za życie i szczęście wszystkich, nawet najbiedniejszych z nich. Mam nadzieję, że odpowiedź pana umożliwi ludzkości wyzbycie się lęku i pozwoli jej odzyskać poczucie bezpieczeństwa na długie lata”. Trudno zaprzeczyć, że to nader dziwny dokument historii, wart przypomnienia w dniach, kiedy cały świat z niepokojem śledzi rosyjskie łamańce polityczne i wojskowe wokół Ukrainy, a premier mojego rządu publicznie, w kontekście przyszłej wojny, wyraża obawy o to, czy polskie dzieci na pewno we wrześniu pójdą do szkoły. To dziwny dokument, który przy wszystkich pozorach politycznej i dyplomatycznej poprawności jednocześnie grozi Hitlerowi i Mussoliniemu i ostrzega, podkreślając siłę Ameryki i pogardę wobec obu adresatów listu. Największą jego siłą jest jednak zdemaskowanie Hitlera i jego zaborczych zamiarów wobec Europy i świata. Roosevelt bez najmniejszych skrupułów ujawnia kierunki spodziewanej ekspansji Niemiec. Kompromituje rzekomo dobrą wolę Hitlera i jego zabiegi pokojowe. Obnaża cynizm i wyrachowanie hitleryzmu. Jak komentowały światowe agencje prasowe, po liście Roosevelta z 14 kwietnia 1939 r. nikt już nie wierzy Niemcom i nikt nigdy już im nie uwierzy.
Sikorski wierzy we Francję
W Polsce o przyszłej wojnie mówiło się i pisało dużo. Dziennikarze próbowali dotrzeć do mężów stanu, doświadczonych wojskowych, wybitnych intelektualistów z jednym pytaniem: jaka będzie przyszła wojna? As rodzimego dziennikarstwa Konrad Wrzos przejechał kilkanaście tysięcy kilometrów, by dotrzeć do najdalszych zakątków Europy i znaleźć odpowiedź na tytułowe pytanie swojej późniejszej książki „Kiedy znowu wojna?”. Ale w 1934 r. niewielu ekspertów dawało zdecydowane odpowiedzi. W tym samym roku także generał dywizji Władysław Sikorski wydał książkę „Przyszła wojna – jej możliwości i charakter oraz związane z nimi zagadnienia obrony kraju”. Wbrew późniejszym entuzjastycznym recenzjom, oczywiście politycznym, nie była to bynajmniej praca profetyczna. Nie zawierała żadnej wizji tej wojny. Nie przewidywała żadnej nowej strategii ani taktyki, które w tej wojnie miały się pojawić. Sikorski, znakomity publicysta polityczny, nie był z wykształcenia wojskowym. Nie skończył żadnej akademii. Jak większość publicystów przewidywał wojnę chemiczną, także bakteriologiczną oraz użycie lotnictwa na wielką skalę. Nie dostrzegał tego, co zdecydowało o charakterze przyszłej wojny, a więc niemieckich zagonów pancernych realizujących, czy to w Polsce, czy we Francji i Rosji, zwycięski blitzkrieg. O wartości tej pracy przesądzają natomiast, jak się zdaje, znakomite obserwacje Sikorskiego – polityka, który z pełną wyrazistością dostrzegał fakt, że „przyszła wojna, jeżeliby do niej doszło, rozwijać się będzie w atmosferze nienawiści o nieznanym aż dotąd napięciu i doprowadzić ona może do zupełnego zniszczenia jednej z walczących stron. (…) W tych warunkach zagrożone podobnymi tendencjami narody zrozumieć wczas muszą, że w razie narzuconego im z zewnątrz konfliktu walczyć one będą w pełnym słowa tego znaczeniu o swój byt (…) najbliższa wojna stanie się dla nich istotnie sprawą życia i śmierci”. To może pierwsza wizja zbliżającej się wojny totalnej, w której „obiektem przyszłej wojny jest całość narodu, a jej teatrem nieprzyjacielski kraj w swej całkowitej rozciągłości”.
Tyle że rysując obrazy zbliżającej się wojny, generał Sikorski ratunek dla świata znajdował jedynie we Francji: „Jedynie tylko stojąca na wysokości zadania silna, zbrojna Francja oraz żywotność łączących ją z innymi państwami sojuszów, a w ich rzędzie na pierwszym miejscu żywotność polsko-francuskiego przymierza, jest w obecnych warunkach istotnie skuteczną przeciwwagą niebezpieczeństwa wojny”.
Pytaniem dla Polski było więc, czy w obliczu zbliżającej się wojny owa silna, zbrojna Francja stanie na wysokości zadania… Jak świetnie wiadomo, nie dość, że nie stanęła i osamotniona – by nie rzec zdradzona – Polska przyjęła na siebie całe niemieckie uderzenie we wrześniu 1939 r., to jeszcze blisko rok później, w maju 1940 r., owa silna Francja nie stawiła Niemcom większego oporu, kapitulując po kilku tygodniach walki.
Zagadka historii polega wszelako na tym, że my, Polacy, wiedzieliśmy, że Francja palcem w naszej obronie nie kiwnie, a mimo to na wojnę poszliśmy. Oto w nadesłanym z Paryża raporcie ambasadora Juliusza Łukasiewicza z 17 grudnia 1938 r. władze RP z łatwością mogły się doczytać, że „gdyby z tego lub innego powodu wypadło Francji wykonać zobowiązania wypływające dla niej z sojuszu z nami, wysiłek w kierunku wykręcenia się od tych zobowiązań byłby niewątpliwie większy niż akcja w kierunku ich dotrzymania”.
Czy więc trzeba czegoś więcej? W przededniu wojny władze Rzeczypospolitej były poinformowane, że nikt nie stanie w naszej obronie, wiedziały, że najpewniej po błyskawicznej klęsce przyjdzie im opuścić kraj i skazać naród na niewolę i niemiecką okupację, wiedziały (co jednoznacznie wynika z raportów wywiadu i meldunków dyplomatów), że nasi sojusznicy są nieprzygotowani do wojny i że potrzeba im co najmniej roku, a może dwóch lat, by nadrobić zaniedbania. Wiedziały to wszystko i zdecydowały się na przegraną wojnę, i to zanim się jeszcze zaczęła? Czy to w ogóle da się zrozumieć i wyjaśnić?
Ameryka skończy wojnę
Otóż została zapisana w historii pewna rozmowa. Tak niezwykła, że aż niewiarygodna. Odbyła się między ambasadorem RP w Waszyngtonie hrabią Jerzym Potockim a ambasadorem USA w Paryżu Williamem Bullittem, który w drugiej połowie listopada 1938 r. spędzał urlop w Waszyngtonie. „Mówił mi następnie Bullitt – raportował Potocki do ministra Becka– o zupełnym nieprzygotowaniu Wielkiej Brytanii do wojny i o niemożności dostosowania przemysłu angielskiego do masowej produkcji wojennej, a przede wszystkim w dziedzinie samolotów. (…) Lotnictwo francuskie jest przestarzałe. Według tego, co eksperci wojskowi mówili Bullittowi podczas kryzysu wrześniowego br., wojna trwałaby co najmniej lat sześć i zakończyłaby się ich zdaniem zupełnym zdruzgotaniem Europy i komunizmem we wszystkich państwach, z czego skorzystałaby w końcu Rosja Sowiecka”. Trzy miesiące później, w lutym 1939 r., w Paryżu ten sam ambasador Bullitt, tym razem w rozmowie z ambasadorem Juliuszem Łukasiewiczem, uzupełnił tę prognozę przyszłej wojny o rolę w niej Stanów Zjednoczonych: „Jeśli wojna wybuchnie, nie będziemy zapewne brali w niej udziału od początku, ale skończymy ją!”.
75 lat później okazuje się, że Bullitt miał wiele racji. Wojna rzeczywiście trwała sześć lat, Europa faktycznie została zdruzgotana, a w wielkiej jej części zapanował na pół wieku komunizm. Stany Zjednoczone rzeczywiście przystąpiły do wojny w Europie wyłącznie po to, by ją skończyć i wraz z Rosją zaprowadzić na świecie nowy porządek. Jakkolwiek krzywdzące byłyby dla Polski decyzje podjęte przez sprzymierzonych w Jałcie czy Teheranie, to jednak, jak zapisał 12 grudnia 1939 r. w Brasow w Rumunii mądry Józef Beck: „Państwo polskie istnieje w obliczu prawa i w polityce. I nie trzeba nam znów zaczynać od Legionów i komitetów narodowych!”. I wydaje się, że o to właśnie im chodziło, gdy widząc w zbliżającej się wojnie groźbę kolejnych rozbiorów i kolejne niemiecko-sowieckie zamiary wymazania Polski z mapy świata, szli na tę z góry przegraną wojnę, by ocalić Polskę. I to się im udało.
Skomentuj