Za decyzję o wybuchu powstania odpowiada ośmiu ludzi, którzy wbrew logice i elementarnej przyzwoitości skazali polską stolicę i jej mieszkańców na zagładę. Ludzie ci nie tylko nigdy nie zasiedli na ławie oskarżonych, ale nadal są wspominani jako bohaterowie narodowi.
Tragedia Warszawy
Na wieść o wybuchu powstania w Warszawie Adolf Hitler rozkazał Reichsführerowi SS Heinrichowi Himmlerowi oraz szefowi sztabu generalnego Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych (OKH), generałowi Heinzowi Guderianowi zrównać Warszawę z ziemią i wymordować wszystkich jej mieszkańców. Wyznaczony do tego celu Obergruppenführer SS Erich von dem Bach-Żelewski twierdził po wojnie, że rozkaz Führera brzmiał następująco: „każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy”.
Realizacja tego apokaliptycznego scenariusza rozpoczęła się już w pierwszych dniach sierpnia na warszawskiej Woli. Łamiąc konwencje haskie, Niemcy wykorzystywali polskich cywilów, w tym głównie kobiety i dzieci, jako żywe tarcze osłaniające natarcie ich oddziałów.
W dniach 5–7 sierpnia 1944 r. oddziały zbrodniarza wojennego, generała Reinera Stahela zamordowały ok. 65 tys. mieszkańców Woli. Większość historyków uważa, że była to największa jednorazowa zbrodnia na ludności cywilnej w czasie II wojny światowej porównywalna jedynie do liczby ofiar atomowej pożogi w Hiroszimie.
Dla Niemców wybuch powstania warszawskiego stał się pretekstem do planowanego od dawna wymordowania ludności cywilnej jednego z największych antyniemieckich ośrodków oporu w Europie. Dowodzi tego notatka z pamiętnika Gubernatora Generalnego Hansa Franka zapisana pod datą 14 grudnia 1943 r.: „Mamy w tym kraju jeden punkt, z którego pochodzi wszystko zło: to Warszawa. Gdybyśmy nie mieli Warszawy w Generalnym Gubernatorstwie, to nie mielibyśmy 4/5 trudności, z którymi musimy walczyć. Warszawa jest i pozostanie ogniskiem zamętu, punktem, z którego rozprzestrzenia się niepokój w tym kraju”.
Powstanie przekonało niemieckich zbrodniarzy, że z Polakami nie można wiązać żadnej przyszłości, nawet jeżeli służą oni jedynie jako tania siła robocza. Świadczy o tym wstrząsające przemówienie wygłoszone 21 września 1944 r. przez Heinricha Himmlera do dowódców okręgów wojskowych w Jägerhöhe. Reichsführer wspominał swoim kolegom, że już wieczorem 1 sierpnia 1944 r. oświadczył Hitlerowi „Mój Wodzu, pora jest dla nas niezbyt pomyślna. Z punktu widzenia historycznego jest [jednak] błogosławieństwem, że Polacy to robią. Po pięciu, sześciu tygodniach wybrniemy z tego. A po tym Warszawa, stolica, głowa, inteligencja tego byłego 16–17-milionowego narodu Polaków będzie zniszczona, tego narodu, który od 700 lat blokuje nam Wschód i od czasu pierwszej bitwy pod Tannenbergiem leży nam na drodze. A wówczas historycznie polski problem nie będzie już wielkim problemem dla naszych dzieci i dla wszystkich, którzy po nas przyjdą, ba, nawet już dla nas”.
Jeden z największych zbrodniarzy w dziejach świata niewiele się pomylił. Powstanie upadło po 63 dniach koszmarnych walk ulicznych i niewysłowionego cierpienia mieszkańców polskiej stolicy. Bilans tego najbardziej bezsensownego zrywu w historii Polski był przerażający. Na podstawie materiałów dowodowych zgromadzonych przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich ocenia się, że od sierpnia do października 1944 r. w Warszawie zginęło ok. 200 tys. cywilnych mieszkańców stolicy oraz 16 tys. powstańców. Liczby te potwierdzają także źródła niemieckie, w tym sporządzony 20 grudnia 1944 r. ściśle tajny raport końcowy (Schlussbericht) gubernatora dystryktu warszawskiego dr. Friedricha Gollerta. Ponad pół miliona ludzi zostało wypędzonych ze swoich domów, za utratę których nigdy nie otrzymali odszkodowania od państwa niemieckiego. Od 3 października 1944 do 16 stycznia 1945 r. specjalne brygady niemieckie zniszczyły 45 proc. budynków stolicy, w tym 72 proc. obiektów mieszkaniowych. 27 listopada 1944 r. w akcie najwyższego barbarzyństwa niemieckie hordy wysadziły w powietrze Zamek Królewski w Warszawie. Podobny los spotkał 25 kościołów, niemal wszystkie szkoły, uczelnie i szpitale. 90 tys. Polaków wysłano do pracy niewolniczej Niemczech, a 60 tys. osób osadzono w obozach koncentracyjnych.
Haniebna decyzja polityczna
Żadna z ośmiu osób, które ponoszą winę za realizację głównego elementu planu ,,Burza”, nie łudziła się, że powstańcy mogą samodzielnie pokonać regularne oddziały niemieckie. Wiedział o tym przede wszystkim generał Tadeusz Bór-Komorowski, który 14 lipca 1944 r. wysłał do Naczelnego Wodza jednoznaczną ocenę sytuacji w okupowanej Polsce: ,,Zdaję sobie sprawę, że udanie się takiego wybuchu ułatwiłoby Sowietom działania wojenne, lecz głównie miałoby wartość polityczną. Kraj stworzyłby pozory chęci współpracy z Sowietami i podporządkowania się im, a ludność poniosłaby olbrzymie straty oraz nastąpiłby rozłam w społeczeństwie polskim, co ułatwiłoby Sowietom przeprowadzenie ich planów politycznych w Polsce”. A jednak wydając rozkaz do powstania, Bór-Komorowski postąpił wbrew własnej opinii, ułatwiając Stalinowi to, o czym sam pisał do Londynu. Trudno też uwierzyć, że absolwent szkoły oficerskiej piechoty i kawalerii w Wiener Neustad i doświadczony dowódca frontowy nie wiedział, jak straszne będą konsekwencje walki miejskiej, o której był od początku przekonany, że jest niemożliwa do wygrania. Potwierdził to słowami: ,,Przy obecnym stanie sił niemieckich w Polsce i przy przygotowaniach przeciwpowstańczych, polegających na rozbudowie każdego budynku zajętego przez oddziały, a nawet urzędy, w obronne fortece z bunkrami otoczonymi drutem kolczastym, powstanie nie ma widoków powodzenia”.
W tym samym liście do Naczelnego Wodza komendant Armii Krajowej podkreślał, że takie powstanie ,,może się udać jedynie w wypadku załamania się Niemców i rozkładu ich wojsk. W obecnym stanie – podkreślał – przeprowadzenie powstania, nawet przy wybitnym zasileniu w broń i współdziałaniu lotnictwa i wojsk spadochronowych, byłoby okupione dużymi stratami”.
Dlaczego więc, przewidując tak niewielkie szanse na sukces i tak ogromne cierpienia ludności cywilnej, generał Tadeusz Bór-Komorowski zdecydował się na poprowadzenie bitwy z góry skazanej na klęskę?
Odpowiedzią na to pytanie były jego własne słowa: ,,Myślą przewodnią naszej ostatecznej walki jest:
a) zadokumentowanie przed światem naszego nieugiętego stanowiska wobec Niemiec i niezłomnej woli walki;
b) wyrwanie Sowietom złośliwego atutu do zaliczania nas w poczet cichych sprzymierzeńców Niemiec lub nawet tylko neutralnych w stosunku do Niemców;
c) wzięcie pod swe dowództwo tej części społeczeństwa, która jest żądna odwetu na Niemcach, a nie wchodzi w skład AK, celem skierowania jej na drogę dążeń niepodległościowych i oderwania od czynników sowieckich”.
Ten swoisty manifest ułożony przez komendanta AK dowodził, że powstanie miało mieć charakter tylko i wyłącznie demonstracji politycznej, a jego celem było nie tyle ukaranie Niemców, co utrzymanie władzy przez polityków rządu emigracyjnego w Londynie. Bór-Komorowski kierował się więc jedynie bardzo wąskim interesem swojego zaplecza politycznego. Świadczy o tym obsesyjna wręcz obawa komendanta Armii Krajowej, że cześć społeczeństwa polskiego wkrótce będzie sympatyzować z PPR.
W tym toku rozumowania Bora-Komorowskiego ujawniło się jedynie jego myślenie o interesie własnej klasy politycznej, z jednoczesną obojętnością dla przewidywanego strasznego cierpienia ludności cywilnej stolicy. Potwierdzają to słowa ze wspomnianej depeszy z 14 lipca 1944 r., w której czytamy: ,,Bezczynność AK w chwili wkraczania Sowietów na nasze ziemie byłaby równa z biernością Kraju. Inicjatywę do walki z Niemcami da w tym wypadku PPR i znaczny odłam społeczeństwa może się przyłączyć do tego ruchu. Wtedy faktycznie kraj poszedłby na współpracę z Sowietami przez nikogo już niehamowaną. Sowiety nie zastałyby na naszych ziemiach AK posłusznej Rządowi i Naczelnemu Wodzowi, lecz swych zwolenników witających ich chlebem i solą”.
Gorzej niż partyzanci
O kompletnym braku realizmu w ocenie sytuacji w okupowanej Polsce świadczą depesze, które generał Stanisław Kopański wysłał 29 lipca 1944 r. do Naczelnego Wodza w odpowiedzi na jego instrukcję z 25 lipca. Wskazują one, że polskie władze w Londynie rozważały absurdalną koncepcję powstania powszechnego na terenie całej okupowanej Polski. Sytuacja na froncie wschodnim oraz nieudany zamach wojskowy na Hitlera były odbierane jako czynniki sprzyjające przeprowadzeniu ogólnopolskiej akcji powstańczej. W rzeczywistości z samych tylko przyczyn logistycznych był to pomysł całkowicie niedorzeczny. Nawet bój o samą Warszawę mógł się udać jedynie w wyniku bardzo niekorzystnych dla Niemiec zewnętrznych działań wojennych. Bór-Komorowski pisał po latach, że w lipcu 1944 r. nie miał najmniejszych wątpliwości, że uzbrojenie Armii Krajowej, zapasy żywności i wody starczą na około siedem dni walk. Fakt, że powstanie trwało 63 dni, dowodzi jedynie nieludzkiego wręcz wysiłku warszawiaków, którzy od czterech lat pałali pragnieniem odwetu na Niemcach za niezliczone zbrodnie i okrucieństwa.
Wielu współczesnych historyków i polityków twierdzi, że to właśnie eksplozja tej nienawiści była prawdziwą przyczyną powstania. Jest to bardzo obłudne twierdzenie. To prawda, że w lipcu 1944 r. mieszkańcy Warszawy sycili swoje oczy widokiem tysięcy brudnych i rannych żołnierzy niemieckich w nieładzie przywożonych z linii frontu, ale nie mieli jednocześnie pojęcia, jaka jest sytuacja zaledwie kilka kilometrów od granic miasta. Domyślali się, że nadciąga wielka rosyjska nawałnica, która wymiecie teutońską zarazę z polskiej ziemi. Bór-Komorowski wspominał, że wszyscy widzieli, jak Niemcy upadli na duchu. Nawet Gestapo paliło dokumentację i pospiesznie opuszczało al. Szucha w Warszawie. Demontowano i ewakuowano sprzęt wojskowy. Dworce były zapchane niemieckimi cywilami, a Volksdeutsche, traktowani przez niemieckie służby wojskowe jako obywatele drugiej kategorii, oferowali ogromne pieniądze za konie i wozy.
Trzy lata wcześniej przez Warszawę jechały w kierunku wschodnim transporty pełne nowego sprzętu wojskowego, a rozradowani żołnierze Wehrmachtu mieli na sobie schludne nowe mundury. W lipcu 1944 r. przez warszawskie mosty wlokły się długie kolumny obdartusów, niegdyś z dumą nazywającymi się niemieckim Wehrmachtem. Widok Niemców uciekających w popłochu przed zwycięską Armią Czerwoną kusił mieszkańców polskiej stolicy do zemsty za lata okupacji. Tadeusz Bór-Komorowski opowiadał po wojnie, jak któregoś dnia w lipcu 1944 r. gospodarz jego kamienicy zagadnął go w bramie, pytając się: ,,No, panie szanowny, szwaby wiejom. Biorą po skórze. A czy ich to tak puścimy na sucho bez wyrównania rachunku? Po kiego licha mieliśmy przez cztery lata tom podziemnom organizację?”.
Mieszkańcy Warszawy mogli oceniać sytuację jedynie po tym, co widzieli na ulicach swojego miasta, ale obowiązkiem rządu i Naczelnego Wodza w Londynie było zaczerpnięcie opinii wywiadu alianckiego i przeprowadzenie chłodnej kalkulacji wojskowej. Tak się jednak nie stało. Dlatego już 1 sierpnia znaczna część powstańców nie miała zwyczajnie czym walczyć. W całym mieście AK miało zaledwie 2629 karabinów, w tym zaledwie 47 lekkich i ciężkich karabinów maszynowych, oraz 3846 pistoletów, co stanowiło kroplę w morzu potrzeb. W powstańczym arsenale znajdowały się zaledwie dwa działka przeciwpancerne oraz sześć moździerzy. Większe uzbrojenie miały w tamtym czasie nawet niektóre oddziały Batalionów Chłopskich w różnych regionach Polski.
Ośmiu odpowiedzialnych
Już w sierpniu 1944 r. wielu polskich dowódców walczących na Zachodzie nie ukrywało swojej krytycznej opinii o powstaniu. Najbardziej dosadną opinię przedstawił generał Władysław Anders, który w liście do generała Mariana Kukiela, ówczesnego ministra obrony narodowej, pisał: ,,Stolica, pomimo bezprzykładnego w historii bohaterstwa, z góry skazana jest na zagładę. Wywołanie powstania uważamy za ciężką zbrodnię i pytamy: kto ponosi za to odpowiedzialność?”.
O niedostatecznym uzbrojeniu Armii Krajowej w Warszawie doskonale wiedzieli czterej ludzie: dowódca AK Tadeusz Bór-Komorowski, I zastępca szefa sztabu Komendy Głównej AK Leopold Okulicki „Niedźwiadek”, komendant Okręgu Warszawa AK generał Antoni Chruściel „Monter” oraz szef sztabu KG AK Tadeusz Pełczyński. To oni wbrew wszelkiej logice wojennej przekonali wicepremiera Jana Stanisława Jankowskiego, delegata rządu na kraj, do wydania oficjalnej zgody na rozpoczęcie powstania. Ale nie tylko oni ponoszą winę za najgłupszy i najbardziej niehumanitarny rozkaz w historii polskiej wojskowości.
Przed trybunałem narodowym powinni stanąć także tacy ludzie jak prezydent Władysław Raczkiewicz, premier Stanisław Mikołajczyk i Naczelny Wódz Kazimierz Sosnkowski, który dopiero 28 lipca 1944 r. nazwał przygotowywane przez AK powstanie zbrojne ,,aktem pozbawionym politycznego sensu, mogącym pociągnąć za sobą niepotrzebne ofiary”. Niestety, ta jego opinia dotarła do Warszawy dopiero 1 sierpnia, kiedy było już za późno. Chwiejna postawa Naczelnego Wodza doprowadziła do jednej z największych zbrodni na narodzie polskim. Taką opinię potwierdzają słowa napisane 31 sierpnia 1944 r. przez generała Władysława Andersa do podpułkownika Mariana Dorotycz-Malewicza: ,,Byłem całkowicie zaskoczony wybuchem powstania w Warszawie. Uważam to za największe nieszczęście w naszej obecnej sytuacji. Nie miało ono najmniejszych szans powodzenia, a naraziło nie tylko naszą stolicę, ale i tę część kraju, będącą pod okupacją niemiecką, na nowe straszliwe represje”.
Te słowa są reprezentatywną opinią większości polskich i zagranicznych wojskowych, którzy w tamtym czasie przecierali oczy ze zdumienia. Nie była to jednocześnie krytyka samych powstańców i bohaterskich mieszkańców miasta. We wspomnianym liście Anders pisał także: „Jest oczywiście jasne, że nie ma słów, które by mogły wyrazić nasz najwyższy podziw i dumę z powodu bohaterstwa naszej Armii Krajowej i ludności stolicy. Jesteśmy z nimi każdym tętnem naszej krwi. Przeżywamy głęboko tę tragedię i naszą bezsilność w tej chwili, by im pomóc”.
Odpowiedzialność Tadeusza Bora-Komorowskiego za wydanie rozkazu do powstania potwierdzają słowa meldunku, jaki dowódca AK wysłał 25 lipca 1944 r. do gen. Kazimierza Sosnkowskiego: „Jesteśmy gotowi w każdej chwili do walki o Warszawę. Przybycie do tej walki Brygady Spadochronowej będzie miało olbrzymie znaczenie polityczne i taktyczne. Przygotujcie możliwość bombardowania na nasze żądanie lotnisk pod Warszawą. Moment rozpoczęcia walki zamelduję”.
Jeszcze tego samego dnia, bez dłuższych namysłów czy konsultacji, rząd wydał uchwałę nadającą pełnomocnictwo delegatowi rządu „do powzięcia wszystkich decyzji wymaganych tempem ofensywy radzieckiej, w razie konieczności bez uprzedniego porozumienia się z rządem”. Dzień później premier Mikołajczyk wydał polecenie ministrowi spraw wewnętrznych przekazania Armii Krajowej informacji, że na posiedzeniu gabinetu zgodnie zapadła uchwała upoważniająca delegata na kraj i dowództwo AK do ogłoszenia powstania w momencie przez nich wybranym.
Tę karygodną decyzję gabinetu na uchodźstwie najlepiej skomentował legendarny kurier Jan Nowak-Jeziorański: „Powstanie miało być wielką demonstracją, która doprowadzi do skandalu i wpłynie na zmianę pozycji rządów sprzymierzonych. Takie myślenie było oparte na kompletnych złudzeniach, na kompletnym oderwaniu się od rzeczywistości”. Podobne stanowisko zajął Władysław Anders: „Chyba nikt uczciwy i nieślepy nie miał jednak złudzeń, że stanie się to, co się stało, to jest, że Sowiety nie tylko nie pomogą naszej ukochanej, bohaterskiej Warszawie, ale z największym zadowoleniem i radością będą czekać, aż się wyleje do dna najlepsza krew Narodu Polskiego. Byłem zawsze, a także wszyscy moi koledzy w Korpusie zdania, że w chwili, kiedy Niemcy wyraźnie się walą, kiedy bolszewicy tak samo wrogo weszli do Polski i niszczą tak jak w roku 1939 naszych najlepszych ludzi – powstanie w ogóle nie tylko nie miało żadnego sensu, ale było nawet zbrodnią”.
Osiem osób odpowiedzialnych za tę ,,zbrodnię” cieszy się w polskiej historiografii nieskazitelnym szacunkiem. Nadal gloryfikuje się powstanie jako wielką demonstrację patriotyzmu. W ten sposób myli się bohaterstwo narodu z ignorancją jego przywódców.
Najtrafniej powstanie ocenił w ,,Szkicach piórkiem” z 1957 r. eseista Andrzej Bobkowski: „Boję się wymówić słowo »bezsens«, ale samo podsuwa się na każdym kroku, gdy o tym myślę. Drugie słowo, którego się boję, a które też ciągle brzęczy w głowie, to »prowokacja«. Na czyj rozkaz i po co Warszawa zerwała się do walki? Największe bohaterstwo, gdy jest bezcelowe, budzi gorzkie politowanie i nic więcej. Mówi się o nim jak o bohaterstwie szaleńca, który rzuca się pod pociąg, by go zatrzymać”.
Paweł Łepkowski
Skomentuj