Pana książka to historia tragicznych zdarzeń, w których ginęli polscy policjanci po 1989 r. Co się stało, że nagle lata 90. eksplodowały przemocą świata przestępczego i bezradnością policji?
Bezradność policji, jeśli posłużymy się tym argumentem, wynikała z bardzo prostej przyczyny. Nic nie robiono, żeby policja mogła reagować jak należy. Argumentem, którego używano przez całe lata 90., był brak pieniędzy. A tak naprawdę był to owoc typowo polskiego myślenia. Skoro nic się nie dzieje, to po co wydawać fundusze? Po co kupować policjantom kamizelki kuloodporne, skoro nikt do policjantów nie strzela? Śmierć opisanego w mojej książce Marka Sienickiego pokazała, że warto te kamizelki kupować. Nagle znalazły się na nie pieniądze. Szkoda jedynie, że najpierw musiał zginąć człowiek. Przypominam, że mówimy o roku 1992, czyli momencie, w którym narastająca przestępczość nie była dla nikogo tajemnicą.
Wcześniej policjanci nie ginęli?
Nie w taki sposób. Początek lat 90. to prawdziwy wysyp nielegalnych działań, broni niewiadomego pochodzenia, twardej walki przestępców o swoje terytoria. Bandyci byli wtedy niezwykle głodni pieniędzy, w związku z tym nie liczyli się z ludzkim życiem. Wiedzieli przy tym, że milicja, która zmieniła nazwę na policję, nie ma żadnego wsparcia w społeczeństwie. Policjant był tym złym, głupim zomowcem, bijącą ręką partii.
Faktycznie policja kojarzona była z ZOMO? Przecież to dwie różne jednostki.
Teoretycznie istniał podział na esbeków, milicjantów i prymitywnych ZOMO-wców. Jednak sama milicja nie była przecież jakoś szczególnie kochana. Była kojarzona z systemem, a milicjanci to mieli być ci cwaniacy w najlepszym razie przeszkadzający w robieniu drobnych interesów, które każdy Polak w PRL musiał robić, żeby jakoś przeżyć. W efekcie na początku lat 90. wśród rodaków mundur policyjny budził bardziej politowanie lub pogardę niż choćby odrobinę szacunku, nie mówiąc o strachu. Dokładnie tak postrzegali go również bandyci.
Pamiętam ten okres nieco inaczej. Nagle z dnia na dzień milicja przestała działać. To, z czym radzono sobie dotychczas świetnie, czyli drobni złodzieje, awanturnicy, chuliganeria, nagle rozlało się szeroko i strach było wyjść po zmroku z domu. Stąd zresztą niezwykła kariera gazu pieprzowego, który nosili wszyscy – od nastolatków po emerytów. Policja kompletnie nie reagowała na jakiekolwiek zgłoszenia. Tymczasem jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać prywatne agencje ochrony, które przejęły – oczywiście odpłatnie – funkcje wcześniej pełnione przez policję.
Dodajmy, że owe agencje ochrony stworzone zostały przez byłych SB-eków i milicjantów. Pamiętajmy jednak, że policja była w tym czasie kompletnie zagubiona. Przestępczość skoczyła nagle nie o kilka, ale o kilkaset procent. Początek lat 90. to boom narkotykowy. Pojawia się amfetamina, w połowie dekady mocno wchodzi heroina i kokaina. Przemyt alkoholu stał się tak powszechny, że nawet licealiści masowo dorabiali handlem nim do kieszonkowego. Zaczynają powstawać gangi. Dziś pamiętamy o Pruszkowie czy Wołominie, ale tak naprawdę były ich dziesiątki rozsianych po całej Polsce. Policja kompletnie sobie z tym nie radziła. W efekcie niedofinansowania miała do dyspozycji pistolety P64, pochodzące jeszcze z lat 60. Koszmarnie zawodna broń mająca sześć sztuk amunicji. Tymczasem bandyci dysponowali poradziecką bronia automatyczną.
Na ile był to brak przemyślanego działania, a na ile właśnie przemyślane działanie? Policja była bezbronna, tymczasem wspomniane już agencje ochrony miały nowoczesny sprzęt.
Bardzo bym chciał wierzyć, że była to tylko i jedynie głupota. Patrząc jednak na różne decyzje, typu rozwiązanie wydziałów przestępczości gospodarczej w czasie największego boomu przemytu do Polski, zdrowy rozsądek podpowiada jednak, że to był sabotaż. Nie znamy konkretnych nazwisk, ale pamiętać należy, że praktycznie do końca lat 90. nieformalną władzę w Polsce miały osoby związane z poprzednim ustrojem. To one z jedne strony tworzyły firmy ochroniarskie, a z drugiej stały za działalnością grup przestępczych. Często zapominamy jednak, że owa niezwykle widowiskowa przestępczość, która skupiała na sobie zainteresowanie społeczeństwa, była tak naprawdę drobnicą, zasłaniającą prawdziwą bandyterkę związaną z prywatyzacją. To tam zarabiano w krótkim czasie nie miliony, lecz miliardy złotych.
Ten okres przypomina sytuację w USA z lat 30. XX w., kiedy to szef FBI Edgar Hoover skupiał się na walce z kryminalistami, jednocześnie twierdząc, że nie istnieje coś takiego jak mafia. W latach 90. „Gazeta Wyborcza” na pierwszych stronach drukowała artykuły o analogicznym wydźwięku. Tymczasem na ulicach toczyła się prawdziwa wojna i ginęli ludzie.
Zawsze mnie frapowało to stwierdzenie powielane przez nasze media i polityków: „Mafia w Polce nie istnieje, bo mafia to powiązanie ludzi władzy z bandytami”. Moim zdaniem to, co się działo w latach 90., wypełnia w pełni znaczenie tej definicji. Tak zresztą mówi się do dziś. Mafia nie musi być układem przestępców z politykami najwyższego szczebla. Ona działa zawsze na szczeblu lokalnym. We Włoszech mafia największe pieniądze zarabia, przejmując i obsługując kontrakty samorządowe. U nas było i wciąż jest analogicznie. Ustawa o świadku koronnym miała szansę powstać na początku lat 90. Weszła w życie dopiero w roku 1997. Przez całe lata pomysł ten napotykał na dziwny, twardy opór polityków i środowiska prawniczego.
Jakie były powody tego oporu?
Ta ustawa łamała kręgosłup przestępczości. Dowodzą tego lata następujące po jej wprowadzeniu, kiedy rozbite zostają wielkie grupy przestępcze. Po tym okresie już nigdy nie osiągnęły wcześniejszego statusu.
Powiązania polityków z gangsterami są ewidentne. Tymczasem jak dotąd żaden z nich nie odpowiedział za swoje zaniechania z lat 90.
Jeden odpowiedział. I to życiem. Mowa oczywiście o ówczesnym szefie Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Jacku Dębskim, którego zastrzelono 12 kwietnia 2001 r. po tym, jak skończył pełnić swoją funkcję.
Dębski był głęboko powiązany ze światem przestępczym?
Nie za bardzo. To przykład człowieka, który zachłysnął się tym, że poznał kogoś twardego. Mowa oczywiście o Jeremiaszu Barańskim, „Baraninie”, który obiecywał mu niesamowite z punktu widzenia urzędnika państwowego pieniądze. Jakie faktycznie interesy wspólnie prowadzili, nie wiadomo. Z pamiętników Dębskiego to nie wynika, ale trudno uwierzyć, że zabito go za skromną sumę rzędu kilkuset tysięcy dolarów, której zwrotu domagał się od gangstera.
Wróćmy do lat 90., w których praktycznie raz w miesiącu przez ulice polskich miast przechodzą marsze przeciw przemocy, a warszawscy restauratorzy protestują przeciw bezczynności policji ignorującej wymuszanie haraczy przez lokalne gangi.
Przerażające było to, że haracze wymuszane były przez gangi współpracujące z agencjami ochrony. Te drugie zaś miał oficjalne koncesje Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wszyscy wiedzieli, że te firmy działają ręka w rękę z mafią, a jednak nikt nie odważył się odebrać im pozwoleń na działalność. Przecież nie było tak, że „Oczko”, „Nikoś”, „Kiełbasa”, „Malizna” czy „Dziad” pojawili się nagle w latach 90. Oni byli doskonale znani milicji od lat 80. W Instytucie Pamięci Narodowej można przeczytać raporty milicyjne z czasów komuny dotyczące działań przestępczych wszystkich późniejszych szefów mafii. Pojawia się pytanie, kto zadecydował o skutecznym zablokowaniu walki z tymi ludźmi?
Znów nie znamy konkretnych nazwisk?
Spójrzmy na ten okres systemowo. Nawet jeśli bandyci byli zatrzymywani przez policję, to śmiali się w twarz funkcjonariuszom, a po chwili wychodzili na wolność. Tu dochodzimy do hańbiącego dla środowiska prawniczego procederu współpracy mafii z sądami i prokuraturą. Bandyci byli puszczani wolno w efekcie braku wniosku o areszt lub wychodzili błyskawicznie za poręczeniem majątkowym. Nie jest chyba dziwne, że w takich warunkach obywatele zaprzestawali zgłaszania przestępstw policji. Po co się wychylać, skoro bandzior, który przyszedł do mnie po haracz, znajduje się na wolności i w każdej chwili może przyjść do mnie, żeby „wytłumaczyć mi mój błąd”? Lepiej zapłacić mafii i mieć święty spokój. Efekt tego był taki, że na przykład grupa mokotowska haraczowała wszystko, jak leci, począwszy od budek z warzywami, a skończywszy na dużych firmach.
Klasyczna mafia dba o mieszkańców swojej okolicy, zapewniając im spokój.
W Polsce nigdy tak nie było. Jedyne, co się liczy, to pieniądze i jak najszerszy do nich dostęp. Ma pan rację, że klasyczna mafia może działać, ponieważ ma wsparcie lokalnej społeczności. Nasz model mafijny jest bardziej wschodni niż włoski czy amerykański. Owszem, gangsterzy tacy jak „Pershing” remontowali drogi czy wykładali pieniądze na działalność charytatywną, ale to były raczej ich kaprysy niż systemowe działanie.
Czyli nie mieliśmy naszych Escobarów, którzy stawiali całe osiedla, żeby pozyskać przychylność obywateli?
W środowisku mafijnym krążą opowieści o polskich gangsterach, którzy potrafili wyjąć 10 tys. złotych i wręczyć je samotnej matce, ale to raczej bajki. W rzeczywistości chodziło tylko o jedno: żeby jak najbardziej „wydoić” każdego, bez względu na status społeczny. W Polsce nigdy nie obowiązywały żadne mafijne zasady, to legenda.
Znamy duże firmy, które padły ofiarą gangsterów?
Za przykład niech posłuży Shell, który był szantażowany zamachami bombowymi, ponieważ nie chciał płacić haraczu. W trakcie rozbrajania bomby, podłożonej na jednej ze stacji w Warszawie w roku 1996, zginął policjant, pirotechnik Piotr Molak. Tu znów wracamy do tematu finansowania policji. Począwszy od 1993 r., bomby wybuchały w Polsce praktycznie co kilkanaście dni. Nikt się tym jednak zbytnio nie przejmował, gdyż w wyniku eksplozji ginęli głownie bandyci. Przez całe lata nikt nie wpadł na pomysł, żeby kupić robota do rozbrajania ładunków. Kupiono go dopiero po śmierci policyjnego sapera. Podobnie było z kamizelkami kuloodpornymi. Zaczęto je kupować dopiero po śmierci Marka Sienickiego. Policjanta, który w 1992 r. de facto został rozstrzelany przez bandytów w Bytomiu. Jeden z policjantów powiedział mi, że sprzęt, który obecnie posiadają, jest opłacony krwią. Niestety, to prawda.
Ten stan zdaje się wciąż trwa. Niedawno odwiedziłem jeden z warszawskich komisariatów i ze zdumieniem odkryłem, że komputery, drukarki, faksy, a nawet czajniki oklejone są imionami policjantów, którzy przynieśli je z domów.
To prawda. Zbierając materiały do mojej książki, odwiedziłem wiele komisariatów na terenie całego kraju. Ich wyposażenie pamięta często lata 90. ub. wieku, a w niektórych wciąż stoją tak zwane „enigmy”, czyli maszyny do pisania. Z drugiej strony jednak policja jest coraz lepiej wyposażona w broń i sprzęt operacyjny.
Co z niepisaną zasadą, że do policjantów się nie strzela?
Włożyłbym to między bajki. Do policjantów zawsze się strzelało. Co innego jednak, gdy policja zatrzymuje bandytę i ten się „broni”, a czym innym jest sytuacja taka, jak z Bytomia, kiedy bandyci dokonują egzekucji przypadkowo napotkanego patrolu. Weźmy jednak bardziej znane przykłady, takie jak Parole i Magdalenka. W tym pierwszym przypadku wszyscy byli w szoku, że bandyci zaatakowali policjantów, którzy zajęli tira wartego milion złotych. Za takie sumy naprawdę nie warto wchodzić w strzelaninę z policją, a co dopiero zabijać funkcjonariuszy. Naprawdę cudem było, że policjanci zaopatrzeni we wspomniane sześciostrzałowe P64 przepędzili bandytów, raniąc część napastników. Gdyby przestępcy wytrzymali parę minut dłużej, doszłoby do kolejnej egzekucji, bo policjanci nie mieli już amunicji. Jak bardzo nie liczą się z policjantami, ci sami bandyci z gangu „Mutantów” pokazali rok później w Magdalence.
No właśnie. Jak mogło dojść do tego, że duża grupa dobrze wyposażonych policjantów wpada w zasadzkę i jest praktycznie bezbronna.
Muszę przyznać, że zaraz po akcji w Magdalence byłem jej wielkim krytykiem. Zbierając informacje na bieżąco, doszedłem do wniosku, że doszło tam do nieprawidłowości. Z czasem mój pogląd się zmienił. Przede wszystkim nikt nie mógł się spodziewać, że teren jest zaminowany. Owszem, po czasie, kiedy było już z wiadomo, że część z bandytów przeszła przeszkolenie wojskowe, że omijali pewne miejsca działki, na której stał dom, to fakt, że rozmieścili ładunki wybuchowe, mógł nie wydawać się zaskoczeniem. Tyle że dopiero po czasie takie sprawy są oczywiste. Trzeba wiedzieć o jeszcze jednym fakcie. Robert C. i Igor P. znajdowali się na liście śmierci gangu mokotowskiego, któremu weszli w paradę. W związku z tym byli doskonale przygotowani na atak. Mieli przy sobie odbezpieczoną broń i granaty. I z tym arsenałem poruszali się po mieście. Dziś to wiemy, wtedy była to niewiadoma i, korzystając z okazji, przepraszam wszystkich, których oskarżałem o niedopatrzenia.
„Mutanci” bali się bardziej grupy mokotowskiej niż policji?
„Mokotów” to była najbardziej zwyrodniała ekipa przestępcza w historii Polski. „Pruszków” czy „Wołomin” potrafił kogoś skatować, połamać, ale puszczał wolno. Kiedy jakiś czas przed Parolami „Mutanci” porwali księgowego „Mokotowa”, ten wydał wyroki śmierci na całą grupę. Zaczęła się prawdziwa rzeź, że wspomnę słynną strzelaninę w zakładzie fryzjerskim, w której wraz z osaczonym gangsterem zabito przypadkową dziewczynę w ciąży. Słynni „Obcinacze Palców”, to także część grupy mokotowskiej. Potrafili porwać dla okupu 18-letnią dziewczynę, katować ją brutalnie przez kilka tygodni, wziąć okup i ją zamordować. To zresztą nie jedyny przykład. Porywanych katowali dla zabawy i mordowali. Planowali porwać rozpracowujących ich prokuratorów czy policjantów i po zabiciu podrzucić ciało w jakimś spektakularnym miejscu. Znany jest przypadek, kiedy zorientowali się, że egzekucję matki przeżyło 7-letnie dziecko, więc wrócili się, żeby je zabić. Nie powinno zatem dziwić, że „Mutanci”, którzy do aniołków nie należeli, mogli być przerażeni wizją dostania się w ręce „Mokotowa”.
Ten obraz ostatnich 25 lat stoi w jawnej sprzeczności z obrazem pokojowej transformacji czy wręcz sielanki, jaką był okres wychodzenia z komunizmu, z którym na co dzień można spotkać się w mediach.
Trudno ten okres nazwać sielankowym. Owszem, wokół wyrastała nowoczesna infrastruktura. Kina, sieci handlowe, apartamentowce, jeździliśmy coraz lepszymi samochodami, ale podskórnie toczyła się regularna wojna. Ta rzeź zakończyła się dopiero w okolicach roku 2005. Rozbito największe gangi, a w ich miejsce powstały mniejsze, bardziej wyspecjalizowane i mocno hermetyczne. Współpracują ze sobą bez tak gwałtownej przemocy, jak miało to miejsce wcześniej. Działają bez rozgłosu, zarabiając przy tym ogromne pieniądze. Tu zauważyć trzeba jednak, że działają nie 10 czy więcej lat, jak bywało wcześniej, tylko rozbijane są przez policję góra po trzech latach.
Jak to możliwe, że choć wiadomo, iż taki np. „Pershing” to mafiozo, który prowadzi nielegalne interesy i żyje ponad stan, to on spokojnie chodzi sobie po ulicy, spotyka się z politykami?
Przy okazji „Pruszkowa” zainteresowałem się tym, jak wyglądały kontrole skarbowe członków tej grupy. Okazało się, że ich w ogóle nie było. Kiedyś zjawiłem się w urzędzie skarbowym na terenie, gdzie zameldowanych było pięciu bardzo groźnych przestępców. Szefowa urzędu potwierdziła, że są to bandyci. Na pytanie, czemu się nimi nie zajęła, zamiast odpowiedzieć, zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie pracowały kobiety, które miałyby przeprowadzić ewentualne kontrole. Nie musiała nic dodawać. Widok starszych pań wyjaśniał wszystko. Biorąc pod uwagę wspominane powyżej standardy pracy policji i prokuratury, naprawdę trudno było się im dziwić. Kiedy kilka lat późnej powstały specjalne komórki zajmujące się tym tematem, napisałem list do Ministerstwa Finansów z pytaniem, czemu ten proceder trwa, pomimo nowego prawa pozwalającego na rekwirowanie majątków pochodzących z przestępstwa. Pozwala ono na zajęcie 70 procent tego typu własności.
Jaka była odpowiedź?
Dowiedziałem się, że zajmowanie tego typu majątków i pozostawienie 30 procent w rękach bandytów, byłoby legalizacją pieniędzy z przestępstwa. Wygląda więc na to, że lepiej jest zostawić bandycie 100 milionów, niż zabrać 70. Biorąc do tego pod uwagę śladową liczbę tego typu kontroli, można zaryzykować stwierdzenie, że lata 90. trwają w najlepsze. Jedynie nikt już nie strzela na ulicach.
Rozmawiał Rafał Otoka-Frąckiewicz
**********************
Książka Joanny i Rafała Pasztelańskich „Policjanci. Za cenę życia” ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
Skomentuj