Dwaj na cokołach
Pomniki mają tendencję do uwznioślania nawet najgłupszych idei. Z błaznów i zbrodniarzy potrafią robić świętych.
Pomniki mają tendencję do uwznioślania nawet najgłupszych idei. Z błaznów i zbrodniarzy potrafią robić świętych.
Zacznę od Świerczewskiego. Oczywiście nie miałem pojęcia, że był draniem i alkoholikiem. Skąd zresztą miałem wiedzieć. W szkole od pierwszej klasy karmiono nas legendą o „człowieku, który się kulom nie kłaniał”. Rewolucjonista, żołnierz, bohater; a jego legendarna odwaga po prostu imponowała. Dopiero później miałem się dowiedzieć, że to nie odwaga, a zamroczenie alkoholowe. Chodziłem więc od dzieciństwa z dziadkami lub moim śląskim koleżeństwem do parku Świerczewskiego. Wyprawę zaczynało się od obowiązkowego wgramolenia na grzbiet jednego ze strzegących parku brązowych lwów (po czterdziestu latach miałem się dowiedzieć, że były wywiezione ze zrujnowanego przez Sowietów pałacu Donnersmarcków w Świerklańcu), a potem szło się dalej szeroką aleją do generała Waltera. Pal licho Waltera, sam park był oszałamiająco piękny. Niemiecki ogrodnik sprzed wojny wyjątkowo się postarał. Rośliny sadzono wedle precyzyjnego zamysłu. Olśniewały korony rzadkich magnolii, bzy wybuchały namiętnym fioletem i cynkową bielą, krzewy róż dawały kwiaty o intensywnie czerwonej barwie, chodniki ktoś wysypał miękkim szutrem.
Taki był park Świerczewskiego. A jaki jego brązowy sublokator? W tym pięknym otoczeniu łatwiej mu było pewnie trzeźwieć przez lata na postumencie, a my mieliśmy go bardziej za postać z legendy niż świata prawdziwego. Ot, bohater narodowy. Postać bez skazy. Dzielny żołnierz zabity przez bandziorów z UPA. Choć pojawiała się czasem delikatna rysa na tym wyidealizowanym obrazie, gdy towarzyszący mi dziadek zamruczał niechętnie na widok łysego bohatera na cokole. Tak, dziadziu? – pytałem ciekawy szczegółów, ale przynajmniej w tamtym czasie nie był chętny do zwierzeń.
Chwilę później miałem zrozumieć, że Świerczewski to pestka. Ważny był Lenin, którego zafundowano mieszkańcom Nowej Huty. Oto pewnego ranka na Alei Róż pojawiły się ciągniki i spychacze. Róże splantowano, wyrównano do samej ziemi, dziurę wylano betonem, a dźwigi postawiły pośrodku pachnącego jeszcze niedawno deptaku kolosalną postać Lenina. Iljicz był ogromny! Patetyczny! Zwycięski! Artysta Marian Konieczny próbował dodać mu odrobinę uroku, kładąc na wydęte metalowe wargi jakiś cień uśmiechu, ale próba nie była udana. Zwalisty, ciężki Lenin z lewą nogą w wykroku, rękami splecionymi na plecach i ołowianym płaszczem miał nie tylko rysy neandertalczyka, ale cała jego niezgrabna postać bardziej przypominała wymarły gatunek humanoida niż wodza którejkolwiek z rewolucji. Lenin miał być ulubieńcem mieszkańców postępowej dzielnicy, a stał się jej postrachem i wyrzutkiem bez mała. Pamiętam jakieś akademie na cześć rewolucji pod pomnikiem. Spędzano nas z okolicznych szkół, katowano rewolucyjnymi pieśniami i słodkim podpierdywaniem towarzyszy do mikrofonów. Staliśmy, janczarzy socjalistycznej ojczyzny, na deszczu i wietrze i z rozrzewnieniem wspominaliśmy Aleję Róż.
Nie potrafiłem pokochać Lenina. Ani ja, ani dzielnica. Około 1977 r. ktoś podrzucił pod pomnik zdezelowaną damkę, robociarską kurtkę, zabłocone kamasze i doczepił kartkę: „Kufajka, rower i buty, spie…laj z Nowej Huty”. Cała dzielnica się śmiała. W kwietniu 1979 r. doszło do ataku terrorystycznego na wodza rewolucji. Pamiętam głośną eksplozję, w Alei Lenina wyleciały wszystkie okna, ktoś wystraszony umarł na zawał. Dynamit podłożono pod nogi Iljicza, ale widać za mało, bo tylko urwało mu piętę… Siedem ton wyryte dłutem Koniecznego nie łatwo było obalić. Przynajmniej w 1979 r. Już dziesięć lat później okazało się to całkiem łatwe. Oplecionego sznurami Lenina zrzucono z postumentu, leżał jakiś czas na śmietniku historii, a nabył go ostatecznie zdeprawowany milioner ze Szwecji. Robi dziś (on Lenin) za atrakcję w parku osobliwości pod Sztokholmem. Tych ostatnich wydarzeń nie pamiętam dokładnie, bo jesienią 1989 r. obalałem komunizm, obalanie pomników zostawiając mniej uświadomionym kolegom z podwórka.
Jaka nauka płynie z tych opowieści? Sam do końca nie wiem, ale gdzieś w głowie przebija się niejasne przeczucie, że pomniki mają tendencję do uwznioślania nawet najgłupszych idei. Z błaznów i zbrodniarzy potrafią robić świętych, a wydarzenia bez wagi i znaczenia wprowadzają do narodowej mitologii. Czy wszystkie? Oczywiście nie. Może więc się nie spieszyć? Nie budować za szybko? Poczekać, aż karty historii pięknie się domkną? Pośpiech w budowaniu pomników jest równie szkodliwy jak przy łapaniu pcheł. A pazury historii zostawiają trwałe blizny…
Skomentuj