Niepodległość to ponad wszystkie inne sprawy stan świadomości narodu. To warunek sine qua non suwerenności jakiegokolwiek państwa. W 100-lecie odrodzenia się państwa polskiego należy zadać sobie pytanie: czy 11 listopada 1918 r. Polacy byli mentalnie gotowi na swoją niezależność? Czy 123 lata zaborów nie zmieniły większości naszych przodków w ludzi pozbawionych ambicji niepodległościowych? Samostanowienie jest w rzeczywistości trudnym wyzwaniem. Konformiści, którzy zaakceptowali rzeczywistość formalno-prawną zaborów mogli pełnymi garściami korzystać ze stabilizacji gospodarczo-cywilizacyjnej oferowanej przez Moskwę, Berlin i Wiedeń. W czasach II Rzeczypospolitej wielu Polaków tęskniło za epoką rubla opartego na parytecie złota. Wielu wspominało czasy, kiedy po Europie podróżowano bez wiz i dewiz. Wielu szeptało, że pod panowaniem Romanowów, Habsburgów i Hohenzollernów istniała prawdziwa wolność gospodarcza, której przejawem był rozkwit polskiej przedsiębiorczości, spółdzielczości i społecznictwa.
Nie wszyscy byli zatem na niepodległość przygotowani. Tak jak nie wszyscy wcześniej zgadzali się na udział w powstaniach narodowych. Pamiętamy tych, którzy się buntowali. Zapominamy o ogromnej większości tych, którzy pogodzili się z realiami zaborczymi i którym żyło się wygodnie w świecie bez suwerennego państwa polskiego. Dla tych ludzi upadek caratu, domu brandenburskiego i monarchii Habsburgów jawił się jako zjawisko niepokojące, przejaw chaosu, czas niepokoju i bałaganu. Nikt nie wiedział, jakie prawo obowiązuje w tej nowej Rzeczypospolitej, gdzie są jej granice i wojska strzegące bezpieczeństwa na kresach. Nikt nie miał zaufania do nowej waluty niemającej pokrycia ani w złocie, ani w gospodarce. Mając w pamięci potęgę armii zaborczych nikt nie wierzył w siłę nowego wojska polskiego tworzonego przez ludzi bez wykształcenia wojskowego lub przez byłych oficerów wojsk ich cesarskich mości. I tylko fakt, że zaborcy lizali teraz swoje rany po najstraszniejszej wojnie w dziejach, ośmielał do myślenia o wolności.
Kto jednak miał prawo sprawować władzę? Jakkolwiek zabrzmi to obrazoburczo, przybyły z Magdeburga Józef Piłsudski władzę przyznał sobie sam bez najmniejszego mandatu społecznego. Niewielu Polaków wiedziało nawet, kim był i jakie miał osiągnięcia. On sam zdawał sobie sprawę, że jego autorytet jest równie kruchy, jak owa powstała z popiołów ojczyzna.
Pierwszym poważnym zagrożeniem dla jego pozycji jedynego wodza państwa polskiego było paradoksalnie powstanie wielkopolskie. Ta najstarsza prowincja naszego kraju, od którego wywodzi ono swoją nazwę, dokonała samodzielnego, niezależnego od decyzji Piłsudskiego buntu przeciw zaborcy i dzięki świetnej organizacji, przy ospałym wsparciu ze strony Warszawy, samodzielnie wyzwoliła się z niemieckiego kieratu. Teraz pozostawała sprawa przyszłości Śląska i Pomorza. Negocjujący te kwestie w Paryżu Komitet Narodowy Polski był kolejnym zagrożeniem dla ambicji samozwańczego Naczelnika Państwa. Niezależnie, jaki mamy stosunek do Piłsudskiego, bałwochwalczy czy krytyczny, bezsprzecznym faktem pozostaje, że skutecznie torpedował wszelkie niezależne od jego decyzji inicjatywy. Pokłosiem tej specyficznej autarchii był nasilający się w miarę lat konflikt Piłsudczyków z prawicą narodową. Propaganda sanacyjna, a później peerelowska, oskarżała endecję o nieustanne próby podpalania państwa. Ale czy słusznie? Kto pierwszy zasiał ziarno konfliktu? Kto obsesyjnie strzegł raz zdobytej władzy? Kto otaczał się różnej maści potakiewiczami, cmokierami i naiwnymi czcicielami? Przecież on sam nazywał ich dość mało poetycko swoimi „przydupasami”. Kult wodza zamienił się w ciągu dwóch dekad odrodzonego państwa w ślepy serwilizm, rodząc patologię klanowości, nepotyzmu, łapownictwa i sprzedajności. A w końcu po jego śmierci – bezmyślnego chojractwa i braku przezorności w polityce zagranicznej, za co życiem zapłaciło w ciągu pięciu lat najstraszniej okupacji w dziejach 5,5 miliona Polaków. To wszystko, co działo się później – począwszy od lat stalinowskiego terroru po stan wojenny – było konsekwencją dziejową tegom co się wydarzyło 11 listopada 1918 r. w Polsce i w całej Europie.
W historii świata żadne bowiem wydarzenie nie jest oderwane od innych. Dzieje to ciąg przyczynowo-skutkowy, którego nie można oceniać bez uwzględnienia czynnika etiologicznego. Innymi słowy: przyjazd Józefa Piłsudskiego 10 listopada 1918 r. do Warszawy (a nie 11 listopada, jak uczono w przedwojennych szkołach) nakierunkował lokomotywę dziejów na to wszystko, co się później, w tym także po śmierci marszałka, wydarzyło. Odrodzenie Polski dokonałoby się tak czy owak, bez jego udziału, co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Ale jak długo bez niego państwo to utrzymałoby swoją suwerenność?
Skomentuj