Dziennikarze II RP przy wódeczce
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości dziennikarze, literaci czy artyści chętnie zapominali o trudach codzienności w kawiarniach i restauracjach. A na stołach królowały głównie mocne trunki
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości dziennikarze, literaci czy artyści chętnie zapominali o trudach codzienności w kawiarniach i restauracjach. A na stołach królowały głównie mocne trunki
Edward Sokopp został zatrudniony w redakcji „Gazety Polskiej”, która mieściła się w Warszawie przy ulicy Szpitalnej 1. „Na parterze, jakże wygodnie, była popularna wówczas »Kawiarnia Briesemaistra«. [...] W dystansie krótkiego spaceru restauracja »Pod Wróblem«. Kuchnia nienadzwyczajna, ale do dyspozycji była bogata lista alkoholi i różnorakie zakąski, na przykład autentyczne hiszpańskie tapas. Gdy się piło, żadne nie szkodziły. A pijało się, co tu skrywać, dość dużo. Po to był ów »Wróbel«”.
Od wódki do koniaku, od śledzika po kawior
Jednak inni panowie ze środowisk twórczych z uznaniem wyrażali się o kuchni „Wróbla”. Tutaj bowiem wpadało towarzystwo z „Ziemiańskiej”: także na wódkę, śledzie i flaki. Tadeusz Boy-Żeleński rozstał się już dawno z pitym ekscesywnie alkoholem, lecz o śledziach od Wróbla wyrażał się z zachwytem, znajdując tylko jedną wadę: „Są tanie”. Poza tym w czwartki wyczekiwano tam na pojawienie się warszawskich „flaków garnuszkowych”, czyli porcji flaków wlanych do garnca z pulpetami, posypanych parmezanem, zalanych masłem przesmażonym z tartą bułą i wszystko to zapieczone w piecu. Wzrost poziomu cholesterolu po zjedzeniu takiej dubeltowej porcji był gwarantowany – ale mało kto o tym wiedział, a gdyby nawet się dowiedział, to i tak by się nie przejmował. Przecież ewentualne dolegliwości od nadmiaru tłuszczów tak wspaniale (choć tylko pozornie) zmywała wódka... W ostateczności wino pite w restauracji „Simon i Stecki” przy Krakowskim Przedmieściu.
Na Wareckiej 14 mieściła się redakcja pisma młodzieżowego „Iskry” z jej dewizą „Uśmiechnij się”. Niedaleko, na Szpitalnej 12, mieszkał redaktor naczelny pisma Władysław Kopczewski, autor moralizatorskich sentencji, mających wychowywać młode pokolenie na porządnych uczciwych i wytrwałych patriotów, obywateli Drugiej Rzeczypospolitej . Niskonakładowe „Iskry” nie miały jednak szans na konkurowanie z „Płomykiem” i „Płomyczkiem”, których nakłady sięgały 40-80 tysięcy, a redaktorzy tych pism mogli sobie pozwolić na życie znacznie odbiegające od harcerskich ideałów prezentowanych na młodzieżowych łamach. Przy Nowym Świecie 59 mieścił się oddział stołeczny Książnicy – Atlas.
Stąd było blisko do wszystkich miejsc wartych posmakowania. Na przykład do „Udziałowej” na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu czynnej do północy albo do „Marsa” między Alejami Jerozolimskimi a ulicą Foksal. Tamże „spożyta naprędce dziennikarska barowa kolacja z małą kawą kosztowała około dwóch złotych”, dwa kieliszki wódki – 50 gr . W „Udziałowej” można było spotkać samotnego Stefana Żeromskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i innych. Zjawiał się też Jan Czempiński z „Kuriera Warszawskiego”, szczególny admirator konferencji prasowych, „które według obowiązujących wówczas zwyczajów kończyły się mniej lub bardziej wystawnym bankietem. Pan Jan lubił dobrze zjeść i wypić, toteż rozmiar jego sprawozdania z »konferencji« zależny był często od tego, co podano na stół” .
W brukowym warszawskim „Kurierze Czerwonym”, wydawanym przez Dom Prasy SA, panowały osobliwe zwyczaje. Aby redaktorów przymusić do pracy twórczej i punktualnego stawiania się w redakcji, zachęcano ich rano kieliszkiem koniaku i dwoma kanapkami z kawiorem. Natomiast spóźniający się musieli płodzić sensacyjne kawałki „na sucho”. Czytelnik miał otrzymać kolejną codzienną porcję horrorów i skandali, w tym pijackich. Jednak po przeniesieniu redakcji i drukarni na ulicę Marszałkowską 3/5 w Warszawie stymulacji koniakiem zaniechano, a szafkę z alkoholem i kawiorem zastąpiły dzwonki regulujące tempo pracy . Natomiast na solidny posiłek redaktorzy chadzali do restauracji „Pod Ryjkiem” u zbiegu Brackiej i Alej Jerozolimskich. „»Ryjkowi« dostarczaliśmy wielu klientów, łasych na spotkania przy stoliku redaktorskim, zarezerwowanym dla nas na stałe. Z prasą należało żyć dobrze, taka była zasada tych, którzy w Warszawie chcieli się liczyć”, wspominał Edward Sokopp.
Mapa pijacka „Cyrulika Warszawskiego”
W 1926 roku narodził się satyryczny „Cyrulik Warszawski”, redagowany przez Jana Lechonia i obśmiewający kołtunerię endecką. Oprócz Lechonia pisywały tam tuzy polskiej poezji i satyry: Julian Tuwim, Kazimierz Wierzyński, Marian Hemar (właśc. Jan Marian Hescheles), Antoni Słonimski. Ten ostatni słynął z ciętego dowcipu: gdy pewnego razu zjawił się w redakcji jakiś uszminkowany typek, „który podawał się za tancerza w stylu [Sergiusza – J.B.] Lifara i chciał się angażować do teatru”, Słonimski posłał go do poety Jana Lechonia (właśc. Leszek Serafinowicz). Podał go za wybitnego reżysera i zalecił z powagą, by tancerz udał się wprost do mieszkania tegoż „reżysera”, adres Przyrynek 2, a w przedpokoju przebrał się, wszedł do sypialni, zbudził „ważnego” reżysera i natychmiast zaczął tańczyć. „Obudzony nagle Lechoń ujrzał jakiegoś wymalowanego typka, wijącego się w dziwnych pląsach i w dodatku deklamującego Słopiewnie Tuwima. Naturalnie Lechoń zemdlał ze strachu”.
Redakcja „Cyrulika” mieściła się w tym samym budynku przy Marszałkowskiej co „Kurier Czerwony” i „Express Poranny”, a „cała ówczesna satyryczna brać złaziła się w »Cyruliku«”, relacjonując wieści i dowcipy z „Ziemiańskiej” – wspominał Stefan Wiechecki „Wiech”. „Najchętniej bywaliśmy w położonym naprzeciw redakcji barze »Pod Dwójką«”. „Wiech” został potem utożsamiony z „trunkowym” bohaterem swych felietonów Walerym Wątróbką do tego stopnia, że zmuszany był często do wypijania wódki z przygodnymi gośćmi.
Nic więc dziwnego, że w „Cyruliku Warszawskim”, gdzie produkowali się poeci niewylewający na kołnierz, wydrukowano też osobliwy dokument: „Poznaj stolicę, czyli Mapa Pijacka m.st. Warszawy”. Naniesione na niej zostały lokale na osi Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej.
Taksówkarz Marian Sękowski wspominał, że na Nowym Świecie róg Chmielnej można było spotkać stałego rozmówcę, redaktora, który „zawsze po 24 wychodził z Ordynackiej po dobrze zakrapianej kolacji. Przystępował do grupy taksówkarzy stojących na chodniku. Częstował drogimi papierosami. Zakładał nam mowę przeplataną polityką i anegdotami. Jak zwykle, dochodziły do nas prostytutki, to i świńskimi kawałami zaprawiał. Zwykle tak perorował przez godzinę, drażnił się z dziewczynkami, łapał je za nogi, obmacywał, ale nigdy żadnej z sobą nie zabierał. Odchodził samotnie, jak to mówił, w siną dal. Do taksówki nie wsiadał, bo mu spacer pieszo na powietrzu, mawiał, dobrze zrobi”. Niestety, Sękowski nie zapamiętał jego nazwiska, by ponieść je dla potomnych.
Obrazowi podpitego towarzystwa dziennikarskiego przeczy jednak opinia łódzkiego dziennikarza Adama Ochockiego. „Nie kultywowano też w wydawnictwie bujnego dziś życia towarzyskiego. Koledzy nie składali sobie wizyt domowych [...], najwyżej ten i ów wyskakiwali razem na rybkę do »brudnego Szmula« na Zawadzką [obecnie Adama Próchnika – J.B.], do baru »À la Fourchette« naprzeciw redakcji lub do »Bachusa« na Narutowicza”.
Nieco inaczej rzecz się miała z woźnym redakcyjnym Romanem. W ciągu jednego dnia Celmajster, właściciel restauracji „Tabarin” w Łodzi, przeszkolił Romana jako sędziego do „walk francuskich” kobiet. „Dostawał pięć złotych za każdy wieczór do tego kolacja zakrapiana alkoholem. Zasmakował w nowym życiu, rzucił redakcję, rozpił się, zabrano go na kurację do Kochanówki. Jak nas poinformował jego następca Edek, po opuszczeniu zakładu Roman powiesił się w napadzie delirium”. (…)
Abstynenci i pijacy
Wśród dziennikarzy zdarzały się oczywiście przypadki abstynentów, jak redaktor Andrzej Kobyłecki, który odchorowywał każdy kieliszek, więc zarzucił picie alkoholu. Odbijał to sobie na polu Amora, do chwili, gdy rozkochana w nim młoda dziewczyna, sprzątaczka u państwa Kobyłeckich, rzuciła się z okna. Wpadł w chandrę, lecz zdołał odżyć, pisząc cykl reportaży z pokładu barki z węglem płynącej Wisłą do Bałtyku.
Inni znów popijali ostro, usiłując godzić dziennikarstwo z wódką. Stefan Leczycki z Wileńszczyzny z zamiłowaniem urzędował „Pod Wróblem”. Ponieważ nie było go stać na niemal codzienne opłacanie potężnych dawek wódki, więc wynalazł sposób: przychodzącemu znajomemu stawiał kieliszek. Gdy pojawiali się następni znajomi, stawiał drugi kieliszek, podczas gdy oni musieli stawiać następną kolejkę. W rezultacie Leczycki płacił za dwa kieliszki, wychylając ich kilkanaście. (…)
Młodziutki Leonard Truszkowski znalazł posadę w poznańskim „Nowym Kurierze”. Przedtem zaznał lat niedostatku i tułania się z dala od ojca, „bo współżycie z nim było nie do zniesienia”. Truszkowski zdołał też wydać swe pierwsze tomiki poezji i został przyjęty do Związku Zawodowego Literatów Polskich. Radość tak go rozpierała, że „w tych lepszych okresach życia puszczałem pieniądze, jakby – co uświadamiam sobie dopiero dziś – dla uzyskania rekompensaty za głód i poniewierkę. Potrafiłem nieźle popić. Popychał mnie też do takiego życia całkowity brak perspektyw”.
Jednakże, jak twierdzi Sokopp, „alkoholikiem nikt z nas nie był. Pijaliśmy, powiedziałbym, rekreacyjnie i tylko przy specjalnych okazjach. Niestety owych okazji było wiele”. Marek Sadzewicz, „talent pisarski i dziennikarski”, syn założyciela „Gazety Porannej”, współpracujący z działem miejskim „Gazety Polskiej”, walczący o każdy przecinek i kropkę w teście jak lew, miał jednak przywary. Lubił wypić i bał się żony Zity. Chodził bowiem do nocnego lokalu „Narcyz”, gdzie, nie znosząc herbaty, „zastępował ją po prostu siwuchą”. W rezultacie razem z kompanami wychodził jako ostatni gość gaszący światła. Na ogół nie byli pijani, tylko „z lekka podchmieleni. Rada na wytrzeźwienie? Żurek. Gdzie? O tej porze dnia (czy raczej nocy) tylko w otwartej przez dwadzieścia cztery godziny na dobę restauracyjce na Dworcu Głównym”.
W rezultacie takiego „życia redakcyjnego” Sadzewicz „spotykał się z Zitą (Józefą z Zakrzewskich) dopiero o świcie. Zawsze miał gotowe usprawiedliwienie”, kłopot w tym, że żona znała tę listę na pamięć. Od czego jednak dziennikarska pomysłowość – i tak padł „rekord kłamstwa dziennikarza na użytek domowy. »Wyobraź sobie – mówił – że w trakcie druku gazety wyłączono prąd elektryczny. Musieliśmy na zmianę kręcić maszynę drukarską ręcznie«. Naiwna Zita w to uwierzyła, nie widziawszy nigdy wielotonowego przyrządu”.
„I kac” gotowy
„Przeczytasz »Ikaca«, będziesz miał i kaca”, dowcipkowano. To nie warszawski Dom Prasy SA, tylko koncern krakowski stał się największym potentatem prasowym w Drugiej Rzeczypospolitej.
Na jego czele stanął były nauczyciel gimnazjalny Marian Dąbrowski. Wydawany przez niego ogólnopolski „Ilustrowany Kurier Codzienny”, zwany „Ikacem” lub „Kurierkiem”, stał się niekwestionowanym liderem wśród gazet codziennych. Koncern wydawał też dodatki, jak „Kurier Literacko-Naukowy”, „Kurier Kobiecy”, oraz inne pisma: „Światowid”, „Tempo”, „As”, humorystyczne „Wróble na dachu”, kryminalnego „Tajnego Detektywa” i inne. Wpływy monopolistyczne Marianka były tak duże, że był „zdolnym zgilotynować każdą akcję” społeczną i polityczną. W 1922 roku wykupił gmach zbankrutowanego domu handlowego „Bazar Polski” u zbiegu krakowskich ulic Wielopole i Starowiślnej, urządził go i od 1927 roku tutaj mieścił się koncern Dąbrowskiego.
Marianek, jak go nazywano, umiał lawirować. Na łamach „Ikaca” natychmiast po odzyskaniu niepodległości odżył antagonizm warszawsko-krakowski. Miał on swe korzenie w sporach krakowskiej i warszawskiej szkoły historycznej, w których historycy krakowscy usiłowali udowodnić, że to anarchizm, pijaństwo elit skupionych wokół Warszawy, miał doprowadzić do upadku Rzeczypospolitej szlacheckiej. Natomiast historycy warszawscy udowodniali, że państwo wydobywało się z anarchii, lecz zostało pożarte przez bezwzględnych zaborców. (…)
„Kurierek” i „Marianek” popierali ponadto premiera Witosa, bo był z Galicji, a tępili Władysława Grabskiego, pomimo sukcesu reformy pieniężnej w 1924 roku. Badacz tych spraw zauważył, że w ten sposób „Warszawa dołączyła do katalogu plag, które »Ikac« stale atakował na swoich łamach”.
Te agresywne ataki ustały jednak po zamachu Piłsudskiego w 1926 roku, gdy Dąbrowski wyczuł, skąd wieją sprzyjające dlań wiatry. „Endecko-piastowa zmiana opuściła pierwsze stronice pisma. Do szturmowego batalionu została powołana zmiana piłsudczyków na czele z red. [Ludwikiem] Rublem na czele”, zauważył Bernard Singer. Dąbrowski przestał popierać „Piasta” Witosa, wydając i finansując konkurencyjne pismo „Chłop Polski”. Popierał też Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem i politykę władz w zamian za spore korzyści. Uzyskiwał na przykład umorzenia podatków, dzięki czemu uratował się przed zupełnym bankructwem. Mógł nadal, dzięki ogromnym nakładom, płacić mutacjom terenowym, a płacił dziennikarzom najwyższe stawki. „Dalsza jego zasługa to niezwykle sugestywnie wpajanie w społeczeństwo wiary w potęgę i mocarstwowość państwa stojącego nad brzegiem przepaści”, pisał Stanisław Żytyński. Pomimo takich opinii ferowanych ex post „Ikac” ściągał najlepsze pióra w kraju, wysoko opłacając dziennikarzy i świetnie również odtrącając tych, którzy mu podpadli. (…)
Sam szef Marian Dąbrowski prawie nie pił alkoholu, za to zapraszał redaktorów na czarną kawę. Pracownicy prasowi po zwiększeniu nakładu i utworzeniu koncernu nie mogli narzekać na brak pieniędzy, a odwrotnie — mogli żyć pełnią życia. Redaktor otrzymywał od 500 do 2500 zł, drukarz 1000-1500 zł, natomiast początkujący urzędnicy zarabiali 80-100 zł miesięcznie, mniej niż sprzątaczki (…).
Fragment książki Jerzego Besali „Alkoholowe dzieje Polski. Czasy Wielkiej Wojny i II Rzeczypospolitej”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Tytuł, lid, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji.
Skomentuj