Słoń a sprawa polska
Traktat wersalski ustanowił porządek europejski na kolejne 20 lat. Stał się też jedną z głównych przyczyn wybuchu II wojny światowej
Traktat wersalski ustanowił porządek europejski na kolejne 20 lat. Stał się też jedną z głównych przyczyn wybuchu II wojny światowej
Uczestnicy konferencji wersalskiej zdecydowali, że podpisanie traktatu pokojowego nastąpi 28 czerwca 1919 r., dokładnie w piątą rocznicę tragicznego zamachu Gawriły Principa na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie. Zamach ten stał się bowiem pretekstem do wybuchu Wielkiej Wojny. Zdecydowano, że podpisanie traktatu pokojowego nastąpi w Sali Lustrzanej pałacu wersalskiego dokładnie w miejscu, w którym po wygranej wojnie z Francją w styczniu 1871 r. Wilhelm Hohenzollern został mianowany cesarzem, a Francja utraciła Alzację i Lotaryngię. Teraz uroczyście miała ją odzyskać. „Narzuciliście nam tę wojnę”, głośno wykrzyknął premier Francji Georges Clemenceau na widok wchodzącej czteroosobowej delegacji niemieckiej. Szli sztywno z podniesionymi głowami, patrząc prosto przed siebie. Nie patrzyli na boki. „Byli karykaturami Niemców – zanotował Hugh S. Gibson, dyplomata amerykański – niezgrabni, zwiotczali, wyglądający na fizycznie upośledzonych. Nie mogłem się wyzbyć współczucia…”. Jak wiadomo, Niemcy nazwą ten traktat „dyktatem wersalskim”, a w każdą kolejną rocznicę, przez wiele lat, w całych Niemczech flagi 28 czerwca opuszczane będą na znak żałoby do połowy masztu. Jak wiadomo, nikt z nimi nie rozmawiał i nikt z nimi niczego nie uzgadniał. Nakazano im przyjąć pełną odpowiedzialność za wybuch i konsekwencje I wojny światowej, a tym samym przyjąć zobowiązania reparacyjne w astronomicznej wysokości 132 miliardów złotych marek. Obliczano, o czym głośno nie mówiono, że spłacenie ostatniej raty tej sumy przez Niemców nastąpi dopiero w 1951 r. Gdy Niemcy zwlekali z aprobatą postanowień traktatu, wyznaczono im ostateczny termin na dzień 16 czerwca, po którym, gdyby się nie podporządkowali decyzjom zwycięzców, wojna zostałaby wznowiona – o czym także głośno nie mówiono.
Prawdziwy dzień niepodległości
28 czerwca nastąpiło uroczyste podpisanie traktatu przez wszystkie strony. Pierwsi zostali poproszeni o złożenie podpisów dwaj przedstawiciele pokonanych Niemiec: Hermann Müller i Johannes Bell, ministrowie spraw zagranicznych i spraw kolonialnych. Po nich swoje podpisy składali przedstawiciele 27 państw uczestniczących w uroczystości. Trwało to blisko godzinę. Ze strony Polski swoje podpisy złożyli Roman Dmowski i Ignacy Jan Paderewski. „Gdy Paderewski pochylił się, aby złożyć swój podpis – zanotował Gibson – wyszło słońce i zalało Salę Lustrzaną światłem, a w parku rozległ się huk wystrzałów armatnich…”. Wszyscy doszukiwali się w tym zdarzeniu jakiegoś wielkiego znaczenia. Wszyscy – poza Polakami. Dla nich konferencja wersalska i podpisanie traktatu pokojowego nie było niczym szczególnie ważnym. Ściślej rzecz biorąc, dla młodego państwa powracającego właśnie po 123 latach na mapę świata, działy się równolegle z konferencją pokojową sprawy znacznie ważniejsze, bo dotyczące nowych polskich granic i sprawy wojen toczących się wokół Rzeczypospolitej. Jak bowiem wiadomo, traktat wersalski przywracał Polsce wolność, ale nie przywracał niczego więcej. Przede wszystkim zaś nie dawał Polsce bezpieczeństwa. To Polacy musieli sami sobie je zapewnić.
Generalnie nikt w Polsce, podpisującej właśnie traktat pokojowy z Niemcami, nie pojmował owego dnia jako rzeczywistego święta odrodzenia Polski. W świadomości Polaków to pamiętne dni listopadowe 1918 r., kiedy do Warszawy z magdeburskiego więzienia wracał Piłsudski, były czasem odzyskiwania niepodległości. I tak się przyjęło, ponieważ 16 listopada Piłsudski wystosował do prezydenta Stanów Zjednoczonych, Królewskiego Rządu Angielskiego, Rządu Republiki Francuskiej, Królewskiego Rządu Włoch, Cesarskiego Rządu Japońskiego, a wreszcie do Rządu Rzeczypospolitej Niemieckiej i wszystkich państw wojujących i neutralnych depesze iskrowe, ogłaszające powstanie państwa polskiego. „Jako wódz Naczelny Armii Polskiej – pisał Piłsudski – pragnę notyfikować rządom, narodom wojującym i neutralnym, istnienie Państwa Polskiego Niepodległego, obejmującego wszystkie ziemie zjednoczonej Polski (…). Państwo Polskie powstaje z woli całego narodu i opiera się na podstawach demokratycznych (...). Opierając się na Armii Polskiej pod moją komendą, mam nadzieję, że odtąd żadna armia obca nie wkroczy do Polski, nim nie wyrazimy w tej sprawie formalnej woli naszej. Jestem przekonany – kończył swą depeszę Piłsudski – że potężne demokracje Zachodu udzielą swej pomocy i braterskiego poparcia Polskiej Rzeczypospolitej Odrodzonej i Niepodległej”. Pod listem widniała data: Warszawa, 16 listopada 1918 r.
13. punkt Wilsona
Nikt dzisiaj w stulecie odzyskanej niepodległości i stulecie konferencji pokojowej w Wersalu nie przypomina sobie, że na tę historyczną depeszę nie zareagował nikt ze starannie wymienionych wyżej adresatów. Nikt nie przyjął do wiadomości powstania odrodzonej i niepodległej Polski. Nikt nawet nie zamierzał udzielić swej pomocy i „braterskiego poparcia”. Być może powodem była niejasność sprzymierzonych co do tego, gdzie i jak należy zakwalifikować tę Polskę. Bo co do tego, że powinna powstać Polska, wszyscy byli zgodni. „Mężowie stanu wszędzie są zgodni, że powinna powstać zjednoczona, niezawisła i autonomiczna Polska” – napisał w swym orędziu pt. „Pokój bez zwycięstwa”, wygłoszonym 22 stycznia 1917 r., prezydent Stanów Zjednoczonych Woodrow Thomas Wilson.
„Powinno być utworzone niepodległe państwo polskie, które winno obejmować ziemie zamieszkałe przez ludność bezspornie polską, mieć zapewniony wolny i bezpieczny dostęp do morza. Jego niezawisłość polityczna, gospodarcza oraz całość terytorialna winna być zagwarantowana układem międzynarodowym” – powtórzył w 13. punkcie swej słynnej czternastopunktowej wizji powojennego świata ogłoszonej 8 stycznia 1918 r. Problem był jedynie w tym, czy ta Polska powinna znaleźć się w grupie państw z Niemcami, Austrią, Bułgarią, Węgrami i Turcją, które przegrały tę wojnę, czy w grupie państw sprzymierzonych, które wojnę wygrały? Bo przecież ta Polska od pierwszych dni wojny oparła się o państwa centralne.
Piłsudski utworzył legiony w oparciu o Austro–Węgry i ściśle związał się z Niemcami. Z drugiej strony, Komitet Narodowy Polski Romana Dmowskiego działał w Paryżu, a tzw. błękitna armia Józefa Hallera powstała w Stanach Zjednoczonych i we Francji. Mimo że nie zdążyła walczyć po stronie sprzymierzonych, to przecież stanowiła siłę działającą po stronie aliantów. Według Dmowskiego, co zapisał w swej najważniejszej pracy „Polityka Polska i odbudowanie państwa polskiego”, „Stanowisko zajęte przez nas względem Rosji w tej wojnie, współdziałanie z nią przeciw Niemcom, zdecydowało o losie sprawy polskiej, doprowadziło nas do zjednoczenia i niepodległości Ojczyzny”.
Czarna robota Dmowskiego
Roman Dmowski miał pecha. W dniu 11 listopada 1918 r., kiedy Niemcy podpisywali akt kapitulacji, był jeszcze w Stanach Zjednoczonych. Do Paryża powrócił dopiero 19 listopada, by natychmiast próbować przekonać aliantów, że rząd, który powstał w Warszawie, jest od początku do końca nielegalny, że nie powstał w uzgodnieniu z Komitetem Narodowym Polskim czy którymkolwiek z państw sprzymierzonych, że nie reprezentuje ani narodu, ani najważniejszych partii politycznych. Co więcej, sam Piłsudski jest znanym germanofilem, bolszewikiem, a na dodatek złodziejem, który napadał na pociągi przewożące złoto i pieniądze. „Początkowo zamierzał Dmowski – pisze profesor Pajewski – natychmiast po powrocie do Europy udać się do kraju i dokonać próby ujęcia w ręce władzy, względnie zawarcia kompromisu z Piłsudskim. Później przyszły refleksje. Opanowały go wątpliwości, czy nie zostanie uwięziony przez elementy bolszewizujące, jak tłumaczył Francuzom, albo przez Piłsudskiego. Dlatego nieco zmienił pierwotne plany i postanowił wyjechać do kraju wraz z dywizją Hallera. Zażądał więc od Francuzów umożliwienia mu jak najszybszego przejazdu do Polski. Tyle że Francuzi, choć patrzyli na Piłsudskiego z najwyższą podejrzliwością jako na owego byłego brygadiera z armii austriackiej, byłego więźnia Niemców, który przechwycił władzę w kraju, którym oni sami mieli nadzieję kiedyś rządzić, to jednak mieli swoich ludzi w Polsce i widzieli równocześnie, jak rośnie jego popularność i jak znakomicie sprawuje kontrolę nad państwem”.
W przeddzień konferencji wersalskiej rozpoczynała się zatem zupełnie zapomniana dzisiaj, bezwzględna wojna polsko-polska. „Dmowski pozostawał w cieniu Piłsudskiego – twierdzi profesor Władysław Konieczny. – Historycznym faktem jest, że jego zapiekła walka i rywalizacja z Piłsudskim omal nie doprowadziła do wojny domowej pod koniec 1918 r., o czym niekiedy przelotnie się wspomina, ale w dużej mierze jest to pomijane w historiografii”. Z jednej strony była to wojna Komitetu Narodowego Polskiego, który miał się za Rząd Polski na obczyźnie z Romanem Dmowskim na czele, z drugiej strony – władz w Warszawie z Naczelnikiem Państwa Józefem Piłsudskim. „Po uznaniu we wrześniu 1917 r. przez rząd francuski Komitetu Narodowego Polskiego za oficjalnego przedstawiciela Polski, Dmowskiego – pisze profesor Norman Davies – nie można było powstrzymać od zachowania się tak, jak gdyby był udzielnym księciem, spadkobiercą korony przyszłego państwa polskiego. Kluczowy punkt kampanii Dmowskiego na tym etapie polegał na tym, aby zdobyć oficjalne uznanie dla swojej działalności w charakterze jedynego i wyłącznego przedstawiciela przyszłego polskiego rządu”.
Wojna polsko-polska
Czy groziła nam wojna domowa? Jeśli przypomnieć inicjatywę Naczelnej Rady Ludowej w Poznaniu, która 3 stycznia 1919 r. wystąpiła z projektem utworzenia stuosobowej Naczelnej Rady Narodu Polskiego (50 przedstawicieli z byłego Królestwa, 25 z b. zaboru pruskiego i 25 z b. zaboru austriackiego), która miała się zebrać w Warszawie 12 stycznia 1919 r. i powołać do życia gabinet koalicyjny, oczywiście już bez Piłsudskiego, to rzeczywiście znajdowaliśmy się na skraju wojny. Także wówczas, gdy Dmowski ostrzegał w styczniu 1919 r., że utworzy w Poznaniu niezależny rząd z armią Hallera jako niezależnym od Warszawy wojskiem, i także wtedy, gdy 11 grudnia 1918 r. oznajmiał, że wpływ obecnego rządu warszawskiego jest tak zgubny na społeczeństwo, że nie można zwlekać z interwencją czynną w kraju, by spowodować zmianę rządu w Warszawie… Jeśli kiedyś historia zdecyduje się opowiedzieć wszystkie wstydliwe bitwy tej nieznanej wojny polsko-polskiej, kolejne jej rozdziały stanowić będzie opowieść o żołnierzach tej wojny, misji Stanisława Hempla wysłanego do Paryża przez Piłsudskiego czy misji Stanisława Grabskiego wysłanego przez Romana Dmowskiego do Krakowa i Warszawy. Jeden z rozdziałów opowiadać będzie o emisariuszach POW, lekarzach Hannie i Stefanie Hubickich, którzy zostali delegowani do Paryża, by wyjaśnić sprzymierzonym, kim naprawdę jest Józef Piłsudski.
W grudniu 1918 r. Piłsudski wysyła do Paryża całą grupę emisariuszy z dyrektorem sanatorium w Zakopanem doktorem Kazimierzem Dłuskim. Towarzyszą mu m.in. Wieniawa Długoszowski, Michał Sokolnicki, Włodzimierz Tetmajer, Stanisław Thugutt, Leon Wasilewski, Medard Downarowicz i inni. Wiozą słynny list od Piłsudskiego do Dmowskiego z 21 grudnia 1918 r. zaczynający się słowami: „Drogi Panie Romanie! Wysyłając do Paryża delegację, która się ma porozumieć z Komitetem paryskim w sprawie wspólnego działania wobec aliantów, proszę Pana, aby zechciał Pan wszystko uczynić dla ułatwienia rokowań. Niech mi Pan wierzy, że nade wszystko życzę sobie uniknięcia podwójnego przedstawicielstwa Polski wobec aliantów (...). Opierając się na naszej starej znajomości, mam nadzieję, że co najmniej kilku ludzi potrafi się wznieść ponad interesy partyj, klik i grup. Chciałbym bardzo widzieć Pana między tymi ludźmi. Józef Piłsudski”.
Jak wiadomo, Piłsudski nigdy nie miał zobaczyć „Drogiego Pana Romana” między tymi ludźmi. Komitet Narodowy Polski zrobił bowiem wszystko, by emisariusze Piłsudskiego nie dotarli do Paryża. W Szwajcarii okazało się, że Francja za namową Dmowskiego odmówiła im wiz. Po dramatycznych staraniach przybyli do Paryża dopiero 4 stycznia. Przywieźli ze sobą listy notyfikujące powstanie państwa polskiego dla Francji, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Włoch oraz warunki porozumienia zawartego w Warszawie między Piłsudskim i profesorem St. Grabskim. Lecz Dmowski zdawał się nieprzejednany dla jakichkolwiek kompromisów. I wówczas wkroczył na arenę dziejów Michał Sokolnicki. 13 stycznia 1919 r., podczas zdawałoby się przyjaznej rozmowy oznajmił Dmowskiemu, że skoro on nie zamierza uznać Józefa Piłsudskiego w Warszawie w zamian za jego uznanie Dmowskiego i Komitetu Narodowego Polskiego w Paryżu, to w tej sytuacji nastąpi oficjalne zdezawuowanie KNP i Romana Dmowskiego w Paryżu. I gdy już wychodził bez pożegnania, okazało się, że w tej sytuacji Dmowski zgadza się i przyjmuje wszystkie warunki Naczelnika Państwa. Wojna wydawała się skończona.
29 stycznia 1919 r. o godz. 11.00 polscy delegaci na konferencję pokojową zostali zaproszeni do gabinetu ministra spraw zagranicznych Francji, Stephena Pichona. Tu zostali poproszeni o przedstawienie polskiego stanowiska Radzie Dziesięciu. Ze strony polskiej przybyli: Roman Dmowski i Erazm Piltz, znany publicysta i jeden z kierowników Stronnictwa Polityki Realnej. Dzisiaj, po 100 latach, to wystąpienie Dmowskiego pozostaje nadal nieznane. Wiadomo jedynie tyle, że trwało (z przerwą na lunch) pięć godzin i że było całkowicie improwizowane. Wiadomo również, że Dmowski szybko zrezygnował z nieudolnego tłumacza i, wygłaszając swe opinie po francusku, sam po chwili tłumaczył je na angielski. „Dążąc do ustalenia, jakie tereny mają należeć do Polski – podobno stwierdził – powinniśmy zacząć od roku 1772, przed pierwszym rozbiorem Polski”. Jego zdaniem Litwa i Ukraina winny były być przyłączone do Polski, gdyż jeszcze nie dojrzały do stworzenia własnej państwowości. Śląsk winien po sześciu wiekach powrócić do Polski, gdyż Polacy mają tam, argumentował Dmowski, 90-procentową większość. Podobnie w kwestii „polskiego korytarza” do morza i podobnie w kwestii Gdańska, jedynego polskiego portu morskiego. 19 marca 1919 r. Komisja do spraw Polskich, na czele której stał Jules Cambon (dyplomata i francuski gubernator Algierii), przedstawiła Radzie Czterech raport ekspertów dotyczący „Granicy między Polską i Niemcami”. Eksperci zdecydowali, że należy przyznać Polsce cały Górny Śląsk, szeroki korytarz do morza, kilka powiatów w Prusach Wschodnich i Gdańsk.
Antypolskie wypowiedzi brytyjskiego premiera
Rozstrzygnięcie oprotestował premier Wielkiej Brytanii David Lloyd George. Wobec jego sprzeciwu ostatecznie zadecydowano, że na Górnym Śląsku, a także na Warmii i Mazurach, to plebiscyt zadecyduje o przynależności państwowej tych ziem. Podobnie rozstrzygnięto w sprawie Śląska Cieszyńskiego. Zdecydowano też o statusie Gdańska jako Wolnego Miasta, podległego nowo powstałej Lidze Narodów. Historia przywołuje w tym miejscu polski protest przed Radą Czterech wygłoszony przez premiera Ignacego Paderewskiego: „Jeśli Polacy nie dostaną tego, czego się domagają, w rozpaczy ulec mogą bolszewizacji. Moi rodacy – deklarował – nie wierzą teraz nikomu, ponieważ zapewniałem ich, że dostaną to, co zostało im obiecane. Jeśli teraz coś zostanie im odebrane, stracą całe zaufanie do przywództwa. Stracą wiarę w wasze przywództwo ludzkości i wybuchnie rewolucja”. Na te wyraźnie histeryczne tony odpowiedział Lloyd George: „Kim byli Polacy, żeby potępiać aliantów? W czasie wojny, jeśli w ogóle walczyli, to z reguły po stronie niemieckiej. W każdym razie alianci nie składali wtedy Polakom żadnych obietnic dotyczących granic”. Przykro to powiedzieć, ale to wówczas, 16 kwietnia 1919 r., padły słowa, które przeszły do historii: „Dziki człowiek zagląda przez dziurkę od klucza”, a odnosiły się do polskich pretensji...
„Zaledwie pięć lat temu Polacy stanowili podbity naród bez żadnych perspektyw na odzyskanie wolności, a już na pewno nie dzięki własnym wysiłkom. Zdobyli wolność za sprawą 1,5 miliona zabitych Francuzów, miliona Anglików, pół miliona Włochów i nie pamiętam już ilu Amerykanów – kontynuował premier Wielkiej Brytanii. – Polska zdobyła wolność nie dzięki własnym staraniom, lecz dzięki krwi przelanej przez innych, a teraz nie tylko nie okazuje wdzięczności, ale opowiada, że straciła zaufanie do ludzi, którzy wywalczyli jej wolność”.
Trzeba było złej woli, by w tym kontekście nie wspomnieć, że owa zachłanna Polska, której jeszcze nie było, wysłała łącznie blisko dwa miliony żołnierzy na wszystkie fronty Wielkiej Wojny. Trzeba było złej woli, by nie wspomnieć, że poległo w tej wojnie blisko pół miliona Polaków, a milion odniosło rany. Dzisiaj, po stu latach, czyta się te słowa o „pijanych młodym winem wolności Polakach, którzy sprawiali aliantom najwięcej kłopotów” z uśmiechem, a może nawet i z pewnym zrozumieniem. Gdyby mogli znać historię najbliższych stu lat, gdyby wiedzieli, że ten nienawistny Lloyd George, nie dopuszczając do rozstrzygnięcia przyszłości Gdańska poprzez plebiscyt, ocalił Gdańsk jako wolne miasto dla Polski, ponieważ wszelki plebiscyt, przy 90-procentowej przewadze Niemców, zdecydowałby w 1919 r. o szybkim przyznaniu Gdańska Niemcom. Podobnie dzisiaj, widząc, że odrodziła się ta Polska z niemałym terytorium i z 30 milionami obywateli, może pojęliby, że mogło się to wszystko skończyć znacznie gorzej. Podczas konferencji pokojowej w Paryżu zachodni dyplomaci opowiadali sobie apokryficzną anegdotę, jak to Anglik, Niemiec i Polak przygotowywali swoje monografie o słoniu. Anglik opisał polowanie na słonia. Niemiec zajął się jego fizjologią, a Polak rozpoczął od stwierdzenia: „Słoń a sprawa polska”.
To prawda: w polskim kalendarzu świąt historycznych dzień 28 czerwca 1919 r. jako data podpisania traktatu pokojowego po Wielkiej Wojnie nie istnieje. Przez dzielące nas od tego wydarzenia 100 lat nikt go nie pamiętał i nikt go nie święcił w kolejnych rocznicach. Z perspektywy całego stulecia ważne wydaje się jedynie to, że 31 lipca 1919 r. już wolny, niepodległy i demokratyczny Sejm Rzeczypospolitej ratyfikował traktat pokojowy z Niemcami i tzw. traktat mniejszościowy o ochronie mniejszości narodowych. Wówczas wywoływał on ogromne emocje i uważany był za afront. Bo jakże można było nam, tolerancyjnym Polakom, tak obcesowo przypominać o obowiązku pamiętania o innych, słabszych czy mniej licznych. Protesty i polskie emocje ustały, dopiero gdy także innych (na przykład Czechów) poproszono o podpis pod traktatem mniejszościowym. I to cała historia.
Skomentuj