Wojna w kanałach
Zejścia do kanału bali się wszyscy. Polacy nie mieli wyboru, znaleźli więc w sobie odwagę. Niemcy nie odważyli się na to nigdy. Wieszali granaty przy włazach lub wrzucali je do środka
Zejścia do kanału bali się wszyscy. Polacy nie mieli wyboru, znaleźli więc w sobie odwagę. Niemcy nie odważyli się na to nigdy. Wieszali granaty przy włazach lub wrzucali je do środka
Mijał czwarty tydzień walk. W poniedziałek 28 sierpnia słońce wstało o 5:56, nieliczne już warszawskie termometry, resztę trafił pocisk albo dwa, wskazywały 22°C, a stan wody w Wiśle wynosił 81 centymetrów. Na Starym Mieście Niemcy w ciągu kilku najbliższych godzin mieli opanować Państwową Wytwórnię Papierów Wartościowych, jeden z bastionów broniących dostępu do serca dzielnicy, zaś Śródmieście i Mokotów od samego rana znajdowały się pod wyjątkowo ciężkim ostrzałem. Budynek za budynkiem zamieniały się w grobowce. Żeby lepiej wyobrazić sobie te sceny, wystarczy zajrzeć do Białoszewskiego: „Rozłupane na piony. W ukosy. Puste. W wióry. W wisiory. Z wapna, trzcin, desek, cegieł. Strasznie dużo tego. Z tego była cała Warszawa. Prawie. Te pięciopiętrowe też: trzcina, wapno, cegła, dechy. Czyli drzazgi. Rozsypki. Suche to. Trzeszczało. Jak trafiało w to, to tryskało. Dom po domu”.
Ludzie się ukrywali
Warszawa odkrywała wszystkie swoje sekrety. To też z Mirona. Ale podczas gdy ona „już się zdradziła – nie ma co ukrywać”, ludzie przeciwnie – ukrywali się. Chowali. Przed śmiercią i przed własnym strachem, lękiem, stresem. Trzy różne terminy medyczne, ale wspólnie prowadzące do fizycznego i psychicznego wyczerpania organizmu. Zmęczenie fizyczne jest oczywiste. Całe tygodnie bez porządnego snu, w brudnych piwnicach, bez jedzenia i wody, wykańczały najsilniejszych. O tym jednak, ile Powstanie Warszawskie kosztowało ludzi w zakresie psychiki, rzadko się wspomina. Sami uczestnicy wydarzeń niechętnie pisali na ten temat. Dlatego tak cenne są relacje odkrywające go przed nami. Takie jak wspomnienia „Leszka” Wójcickiego, który pisał: „Po zbudowaniu barykady czekamy, myśląc znów o niemieckim ataku, który może nastąpić lada chwila, o pustym żołądku, o braku amunicji, o tym, co czeka nas, gdy granaty zostaną zużyte, gdy magazynki do peemeów się opróżnią i gdy zabraknie naboi do kb. Lecz najlepiej jest o tym nie myśleć. Nie myśleć o niczym. Stworzyć próżnię umysłową jak stoicy i samohipnozyterzy, to jedyny sposób przetrwania wojny umysłowo zdrowym”.
Przez cały czas trwania walk ludzie łapali się różnych metod radzenia sobie z napięciem. Jedni rzucali się w wir walki, inni szukali ratunku w alkoholu, ktoś chował się w piwnicy. Wielu starało się szukać rozrywki. Koncerty, przyjęcia imieninowe. Tam gdzie nie było takich możliwości, radzono sobie w najprostszy możliwy sposób. Wójcicki opowiadał o kolegach cerujących skarpetki, piszących listy do rodziny. On sam naprawiał swoje uszkodzone okulary. Często sięgano po książki. Jakiekolwiek, byle zatopić myśli przez chwilę pomiędzy zdaniami. Byle zapomnieć o tym, co dookoła. Wystarczyło usiąść na krześle, na barykadzie albo nawet na kawałku murku, a następnie otworzyć na dowolnej stronie i czytać.
Przejście kanałami
Tomasz Sikorski „Boruta” z „Zośki”, wspominając dzień 28 sierpnia, notował, jak to po rozdaniu przepustek chętnym część jego kolegów i koleżanek poszła „na miasto”, czy może raczej „pomiędzy ruiny”, bo miasta już wtedy nie było. Zostały jedynie masywy ruin, góry cegieł i doliny grobami zapełnione. Ale on został. Ranny w nogę miał problem z chodzeniem. Zagłębił się więc w fotelu, z „Przygodami Tomka Sawyera” w ręku. Ból nie pozwalał jednak mu się skupić. Wstał, wyszedł na podwórko domu przy ulicy Franciszkańskiej 12. Po raz kolejny zaczął się przyglądać wkopanym w ziemię krzyżom. Każdy z nich to jedna znajoma twarz, imię, nazwisko, pseudonim. Kilka wspomnień.
Zamyślony podniósł głowę ku niebu. Tego dnia było wyjątkowo ładnie. Nie za ciepło, bezchmurnie. Słońce rozgrzewało te kilka stojących jeszcze murów. Gdyby nie otaczający go krajobraz, mógłby się poczuć jak na wakacjach. Cisza, spokój. Nagle kątem oka dostrzegł nadlatujące sztukasy. Zbliżyły się, zatoczyły koło i przeleciały. Czyli jeszcze nie tym razem.
Po chwili jednak wykonały gwałtowny zwrot. Znowu leciały w ich stronę. Ciąg dalszy był do przewidzenia. Podniosły się ku górze, po czym w ciągu sekundy, jakby pozbawione mocy, runęły w dół. Jeden za drugim. Prosto na Franciszkańską 12.
Bomby kolejno wbijały się w kamienice. Te od uderzeń zaczęły falować, zupełnie jakby chciały zatańczyć. Sikorski relacjonował, że pokój, w którym się ukrył, cały „trząsł się jak pudełko od zapałek. Nowe zwały duszącego pyłu i kurzu wdarły się przez zaciśnięte usta do płuc”. Nic nie widzieli, ale wszystko słyszeli. Huki, trzaski, zgrzytania. Zostali zasypani. Nie pierwszy raz. Wiedzieli, co mają robić. Po kilku minutach walki z drzwiami spróbowali wydostać się przez okno. Udało się.
Na zewnątrz ujrzeli widok straszny. Zawalona kamienica płonęła. Dookoła kręcili się ludzie próbujący ratować uwięzionych pod gruzami. (…) Co chwila ktoś krzyczał: „ratujcie ich” albo „tam leży mój brat, o tam, pomóżcie”. Ale pomóc już nie można było. Jedyne, co zostało żywym, to uciekać. Ratować się.
Ewakuacja Komendy Głównej AK
Przed dwoma dniami kocioł staromiejski opuściła Komenda Główna AK. Wyruszyli około godziny 1:00 w nocy 26 sierpnia z ulicy Długiej. Dowódca AK, sztab, członkowie Delegatury Rządu RP na Kraj oraz Rady Jedności Narodowej. Najważniejsze postaci Polskiego Państwa Podziemnego. Ludzie, którzy przez pięć lat dbali o jego kształt, sprawne funkcjonowanie. Szli w grupkach po 10 osób. Otaczał ich blask płomieni i nieustające serie broni maszynowej. Rzadsze niż za dnia, ale uporczywie wygrywające swoją upiorną melodię.
Do kanału zeszli na placu Krasińskich. W tym samym miejscu, w którym za kilka dni ratunku będą szukać tysiące. Ruszą wtedy śladami swoich dowódców. Rozgoryczeni, że zostawiono ich, że kazano im bronić czegoś, co kiedyś było Warszawą, a stało się grobem ich rodzin, przyjaciół i nieznajomych. Komenda Główna nie mogła jednak zostać. Nie mogli zostać najważniejsi politycy podziemia. Ich śmierć złamałaby nie tylko powstańców, ale i cały kraj. A wtedy jeszcze miano nadzieję, że coś się odmieni, że może jednak będzie Polska. Wolna, niezależna. Dzisiaj wiemy, że żyli mrzonkami. Ważne jest jednak to, o czym oni myśleli. Nawet jeśli robili to w oderwaniu od rzeczywistości. Ale zapomnijmy o tym. Nie jesteśmy tu po to, żeby roztrząsać dylematy moralne dowódców AK. Chcemy w końcu opowiedzieć jedynie o kanałach.
Chwilę przed zejściem na dół Bór-Komorowski stał pod ścianą jednego z domów. „Co minutę od czoła kolumny oddzielała się ciemna sylwetka, przebiegała odsłoniętą przestrzeń i znikała między workami z piaskiem osłaniającymi właz do kanału”. Po chwili sam ruszył. Jeszcze tylko ostatni uścisk dłoni „Wachnowskiego”, który ich odprowadzał – i pędem rzucił się w stronę ciemnego otworu. Od strony niemieckich stanowisk nie poleciała w jego stronę nawet jedna seria.
Zszedł po drabinie. Nad sobą widział jedynie „krążek czerwonego nieba, które co chwila rozjaśniało białe światło nieprzyjacielskich rakiet”. Dookoła niego jest ciemno, chłodno i mokro. I śmierdzi. Niektórzy mają problem ze złapaniem oddechu. Generałowie, pułkownicy, majorowie i kapitanowie przyzwyczajają się do panujących tutaj warunków. Stawiają pierwsze kroki. Macają ściany. Chcą się zorientować, ile mają miejsca.
Nagle światło. Latarka. To przewodnik ją zapalił. Zanim jednak kolumna, pierwsza z wielu, ruszy, muszą poczekać na innych. Łącznie trwało to około godziny. Major Felicjan Majorkiewicz, po wojnie razem z „Agatonem” będzie pracował w Biurze Odbudowy Stolicy, wspominał: „Po chwili kolumna ruszyła dalej. Na czole znajdował się gen. „Bór”, za nim inż. Jankowski i Pużak, a na końcu tego niepowtarzalnego pochodu szedł gen. „Grzegorz”. Przewodnicy prowadzą nas trasą kanałową, która została uruchomiona przed kilka dniami po spuszczeniu wody w kolektorze „D” na Powiślu. Trasa prowadziła wzdłuż kolektora „C”. Woda gęsta od nieczystości sięga do kolan. Pod nogami grząsko i miękko. Przykry odór drapie w gardło i wywołuje mdłości. W pewnym momencie dostałem się pod silny prysznic; był to strumień wody lejący się z przerwanych pociskami lub bombami rur wodociągowych”.
Krok za krokiem szli przed siebie. Ktoś się potknął, ktoś uderzył głową w sklepienie. Nagle „rozległ się za mną przejmujący krzyk kobiecy – opowiadał dowódca AK. – To »Basia«! Prąd przewrócił ją i uniósł w tył. W ostatniej chwili Delegat Rządu chwycił ja za ramię i przyciągnął ku sobie. Dziewczyna trzymała się kurczowo liny, ale stała już o własnych siłach. Tylko jej okrzyk leciał jeszcze ciągle podziemnymi korytarzami i złowrogo dźwięczał nam w uszach”.
Przewodnicy
Co chwila uciszali idących za nimi generałów, pułkowników, majorów i kapitanów. Tutaj to oni decydowali o wszystkim. Młodzi chłopcy, młode dziewczyny. Byli na tym świecie krócej, niż niektórzy z ich podopiecznych służyli w wojsku.
Jednak to oni mówili, kiedy stać, kiedy ruszać, kiedy nie oddychać. Nie na odwrót. Krystyna Sroczyńska-Nowina, po wojnie Wyczańska, zaledwie 22-letnia łączniczka, wspomni po latach, że „ewakuacja odbywała się planowo. Wszyscy, niezależnie od stopnia, musieli się poddać rozkazom przewodników kanałowych. »Maks« prowadził. My, przewodnicy, odczuwaliśmy jakąś wielką radość, gdy nadarzała się okazja zbesztania jakiejś osobistości o wyższej randze, np. za zakłócanie ciszy, ociąganie się lub przyspieszanie tempa”. Bez nich generałowie, pułkownicy, majorowie i kapitanowie zostaliby na dole. Pogubiliby się. Wyszli nie tymi włazami, co powinni, i dostali się w ręce Niemców. O to nie było trudno. Ale na Starówce panował porządek. Za kilka dni przekonamy się o tym, gdy tym samym tunelem ruszą tysiące ledwo żywych, prawie trupów. A ile znaczył ten porządek, dowiemy się, gdy przejdziemy już na Czerniaków i dalej, na Mokotów. Tam zderzymy się z chaosem, który będzie zabijał. Nie w przenośni, dosłownie.
Nie wyprzedzajmy jednak faktów. Komenda Główna AK zbliżała się do celu wędrówki. Niskim kanałem prowadzącym pod Nowym Światem dochodzili do ulicy Wareckiej. Z każdym krokiem mieli coraz bliżej. Ale jednocześnie byli coraz bardziej wyczerpani, obolali i zziębnięci. Niektórzy drżeli z zimna. Poruszali się z prędkością około 5 metrów na minutę. „Te minuty płynęły straszliwie wolno, a każda następna wydawała się trwać dłużej niż miniona”. W końcu… tak! Światło, światełko, ognik majaczący gdzieś w oddali. Już niemalże czuli jego ciepło. Gdy dotarli do źródła tego blasku, zobaczyli, że to powstaniec, zgięty wpół, siedział i trzymał małą latarkę, dając znaki, że to już, prawie, niedaleko. Niech wytrzymają. I wytrzymali. Ale na górę musieli ich wciągać. Gdy Majorkiewicz patrzył w górę, była godzina 4:40. Od wyjścia z Długiej minęły prawie cztery godziny. Na dole spędzili około trzech.
Na powierzchni doznali szoku. Czegoś takiego się nie spodziewali. Gdzie nie spojrzeli, widzieli domy. Po prostu. Domy z oknami, z firankami. I drzewa, na których rosły liście. Na Starówce nie było już żadnych drzew. Albo zostały rozłupane pociskami, albo spłonęły. A tutaj tak zwyczajnie. Jak w normalnym mieście. Zapomnieli, że takie jeszcze istnieją. Nawet do sztabu „Montera” szli nie ścieżką wydeptaną pośród gruzów, ale normalnym chodnikiem.
Trzy kilometry dalej, dzisiaj ten odcinek przechodzi się spokojnie w pół godziny, z czego pięć minut poświęca się na kupno lodów, pułkownik „Wachnowski” wraz ze swoim sztabem dojrzewał do myśli o końcu obrony Starówki. Jego ludzie stłoczeni na niewielkim skrawku ziemi, słaniający się na nogach, niemal wszyscy z ranami, nie byli w stanie dłużej walczyć. Nie w tych warunkach. Brakowało im wszystkiego. Broni, amunicji, leków, pożywienia, a w końcu – nadziei. Sytuacja w szpitalach już dawno wymknęła się jakimkolwiek opisom. Personel medyczny, sam wycieńczony i chory, leczył bez chwili odpoczynku, wzmacniając się jedynie kawą i winem. Jeden z lekarzy operację przeprowadzał, mając 39º gorączki.
Kanały okazały się niewystarczającą drogą wsparcia. 28 sierpnia przyszedł jeszcze na Starówkę patrol prowadzony przez podchorążego „Jastrzębca” (NN), niosąc ze sobą 600 granatów, 3000 naboi do karabinów, 4000 naboi do pistoletów i 30 kilogramów materiałów wybuchowych, ale to już nie miało znaczenia. Mogli tym co najwyżej o kilka godzin odsunąć nieuniknione.
Już następnego dnia przejście zostało zablokowane. Nie wiadomo, czy Niemcy sami się odważyli, czy zmusił ich do tego rozkaz, ale faktem pozostaje, że zatarasowali w końcu odcinek pod Dworcem Gdańskim. Wybudowana przez nich potężna barykada skutecznie uniemożliwiła przemarsz grupie podążającej w stronę kotła staromiejskiego.
Na Żoliborzu znalazł się w tym czasie „Antek” Sheybal. On już nie wróci do swoich kolegów i koleżanek. Nie zobaczy ostatnich godzin obrony, nie wejdzie więcej do kanału. Zostanie na Żoliborzu, gdzie w końcu obejmie dowództwo nad plutonem, a potem pójdzie do niewoli. Swój udział w ewakuacji Starego Miasta jednak będzie miał. Wszystko dzięki zadaniom, jakie wykonywał przez ostatnie dni. (…)
Fragment książki Sebastiana Pawliny „Wojna w kanałach. Podziemna walka Warszawy”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. Śródtytuły, lead i skróty pochodzą od redakcji.
Skomentuj