Nastoletnia sanitariuszka
Gdy wybuchło powstanie, „Hanka”, zwana też przez kolegów „Pętelką”, była w drugiej klasie gimnazjum na tajnych kompletach i miała piętnaście lat
Mecenasem Tematu numeru jest PZU
Gdy wybuchło powstanie, „Hanka”, zwana też przez kolegów „Pętelką”, była w drugiej klasie gimnazjum na tajnych kompletach i miała piętnaście lat
Mecenasem Tematu numeru jest PZU
Hanna Stadnik ma 90 lat, jednak trudno w to uwierzyć. Jest uśmiechnięta, pełna energii, pomocna i chętna do rozmowy. Jeszcze zanim włączyliśmy kamery, zaczyna mnie uczyć, jak kobieta powinna siedzieć i układać nogi, by to ładnie wyglądało. Absolutnie nie noga na nogę!
Przez całą rozmowę zwraca się do mnie bardzo troskliwie. Mówi „moje dziecko”, co wzbudza czułość i zdecydowanie zmniejsza dystans. Na tym właśnie mi zależy, by mówiła do mnie jak do swojej wnuczki, by jak dziecku opowiadała o tamtych dniach, a najtrudniejsze chwile przywoływała w najprostszych słowach. W rozmowie wraca do wszystkiego, co przeżyła, choć wie, że gdy będzie sama w domu, te wspomnienia nie dadzą jej spokoju. Już podczas rozmowy kilkakrotnie pojawiają się łzy. Jedne to łzy wzruszenia – gdy wspomina wywieszone na ulicach powstańczej Warszawy polskie flagi. Dziś dla nas to dość oczywisty widok. Wtedy, po pięciu latach niewoli, taki nie był. Drugie to łzy smutku. Na wspomnienie koszmarnych obrazów i śmierci bliskich osób… Śmierci, której była naocznym świadkiem. Wraca do tych tragicznych chwil, bo jak mówi, „to mój obowiązek”. Obowiązek, by dać świadectwo.
„Z tyłu się trzymajcie, dziewczynki!”
Hanna pochodzi z typowego mieszczańskiego domu. Wszyscy jej bliscy urodzili się w Warszawie. Jej ojciec Aleksander Sikorski utrzymywał całą rodzinę. Prowadził wypożyczalnię samochodów ciężarowych. Mama, Marianna Sikorska (z domu Michnowska), jak wiele kobiet w okresie międzywojennym zajmowała się domem. Dzieci było troje – Hanna, starsza od niej o cztery lata Danuta i młodszy o dwa lata Zbigniew.
Gdy nastała wojna, Hanna, wtedy jeszcze Sikorska, chodziła do trzeciej klasy szkoły powszechnej. Gdy wybuchło Powstanie, była w drugiej klasie gimnazjum na tajnych kompletach i miała piętnaście lat. Tylko piętnaście! Nawet jak na powstańca – a wiadomo, że były wśród nich też dzieci – to bardzo niewiele. Dlatego pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy, gdy zaczynamy rozmowę, to pytanie: jaka była reakcja rodziców? Co myśli matka, która pozwala swojemu dziecku iść walczyć? W tym wypadku matka, która wypuszcza z domu dwie córki, bo starsza siostra Hanny także uczestniczyła w Powstaniu. Brata, liczącego wówczas trzynaście lat, rodzice zdążyli wywieźć do rodziny poza Warszawę – do Skarżyska-Kamiennej, w ostatnich dniach lipca. Nie widział więc wychodzących z domu sióstr i im nie zazdrościł.
Mama bardzo się martwiła, mocno to wszystko przeżywała. O jedenastej przyszedł do nas do domu mały chłopiec, jeszcze młodszy od nas – ode mnie i mojej siostry. Poinformował nas, że godzina „W” to godzina siedemnasta. No i my w zasadzie od razu złapałyśmy torby sanitarne i zebrałyśmy się do wyjścia! I to był moment, gdy musiałyśmy pożegnać się z rodzicami. Wtedy właśnie mama pokazała swoje emocje… Uściskała nas mocno i poprosiła: „Z tyłu się trzymajcie, dziewczynki. Nie chodźcie do przodu! Proszę was!”. Odpowiadam: „Mama, przecież my mamy rannych zbierać! Musimy iść do przodu…”. „Ale pilnujcie się!”. Obiecałam jej, że wszystko będzie dobrze. Ucałowałyśmy ją i poszłyśmy. Nie było innego wyjścia.
Dla Hanny to, że idzie do punktu zbiórki, że będzie brała udział w Powstaniu, było zupełnie oczywiste. Jak mówi, nie było się nad czym zastanawiać! Piętnastoletnia dziewczynka myśli „tak trzeba” i wychodzi z domu, choć wie, że może do niego nie wrócić. (...)
Nie Hania, a „Pętelka”
Początek wojny pani Hanna do dziś ma przed oczami. Była dzieckiem, miała dziesięć lat. Wiosną 1939 roku miała Pierwszą Komunię Świętą. Jej ojca już na początku września wzięli do wojska. Mama została z dziećmi. Było ciężko. Częste bombardowania, trudna sytuacja materialna i coraz mniej jedzenia. Niedaleko naszego domu była piekarnia. Pamiętam, jak staliśmy w kolejce po chleb. Samoloty schodziły na tyle nisko, że widziałyśmy twarze pilotów… I strzelali do nas. Strzelali do ludzi stojących w kolejce po chleb!
Poza przerażeniem w wielu ludziach narastała złość i chęć walki. Tworzyły się struktury państwa podziemnego. Hanna dołączyła do konspiracji rok przed wybuchem Powstania. Miała wtedy czternaście lat.
Przeczuwałam, że coś się dzieje, że moja siostra Danka gdzieś działa. Byłyśmy bardzo zżyte i to po prostu było niemożliwe, żebyśmy nie działały razem. Musiałam się dowiedzieć, o co chodzi. Tak długo ją męczyłam, aż mi w końcu powiedziała o swojej konspiracyjnej działalności. Siostra nawiązała kontakt z Armią Krajową i tak, rok przed wybuchem Powstania, także ja wstąpiłam do konspiracji. Pamiętam moment swojej przysięgi. To była bardzo ważna chwila. Podnosiła na duchu, a jednocześnie wzbudzała poczucie ogromnego obowiązku i odpowiedzialności. Pamiętam dokładnie, gdzie składałam przysięgę – to było na Krakowskim Przedmieściu 12. W mieszkaniu siostry mojej koleżanki. To była wielka uroczystość. Przysięgę odbierał porucznik „Felek”. Wtedy widziałam go po raz pierwszy. Później w Powstaniu był naszym dowódcą. Niestety zginął już pierwszego dnia walk. Przy odbieraniu przysięgi „Felkowi” asystował Genek Ajewski „Kotwa”. Cały patrol sanitarny składał wtedy przysięgę. Było nas pięć dziewczyn. Moja siostra była szósta, patrolowa. Pamiętam, że przysięgałam wierność Polsce i to, że w momencie zagrożenia nie będę dla niej żałować swojej krwi. To był moment, w którym poczułam się prawdziwym żołnierzem, którym jestem do dziś! Później przechodziłam szkolenie w Lesie Kabackim. Dojazd tam to była spora wyprawa i skomplikowana logistyka. Byliśmy umówieni przy ulicy Puławskiej, przy aptece, która stoi do dziś. Wtedy to było już za miastem. Do miejsca zbiórki każdy przyjeżdżał oddzielnie, by nie wzbudzać podejrzeń. Potem już wszyscy razem szliśmy na piechotę do lasu. Po szkoleniu musiałam umieć złożyć i rozłożyć broń. Była nauka rzutu granatem i czołgania się. Był też oczywiście kurs sanitarny. Uczyłyśmy się, jak opatrywać rannych, specjalnych splotów, by właściwie opatrzyć rękę, nogę lub głowę. Miałyśmy też praktyki w szpitalu i ambulatorium, by później, w akcji, widok krwi nie wywołał w nas szoku. Żeby podczas Powstania nie być całkiem zielonym! Później, już po szkoleniu, w konspiracji, razem z siostrą przenosiłyśmy różne informacje, biuletyny, a nawet broń. Wtedy musiałyśmy już powiedzieć rodzicom o naszej działalności. I o planowanym Powstaniu też… Jakoś musieli się z tym pogodzić. Wydaje mi się, że rodzice też działali w konspiracji, ale wtedy nie rozmawiało się o tym w domu. To była absolutna tajemnica!
Jej powstańczy pseudonim to „Hanka”, ale koledzy w konspiracji nazywali Hannę Stadnik „Pętelką”. Dlaczego? Była mała, drobna i zawsze miała zaplecione dwa warkocze. Przezwisko „Pętelka” utrzymało się przez całe Powstanie. Nawet gdy nie było już warkoczy! Te Hanna ścięła po kilku dniach walk, broniąc się przed insektami.
„Hej, chłopcy, bagnet na broń!”
Doskonale pamiętam godzinę „W”. Obie z siostrą – już po pożegnaniu z rodzicami – wychodzimy z bramy i tuż za nami mają iść trzej chłopcy. Mamy na ramieniu torby sanitarne, ale żadnych charakterystycznych znaków, by nas nie było można rozpoznać jako powstańców. Idziemy i nagle ci chłopcy zaczynają nucić: „Hej, chłopcy, bagnet na broń!”. Wtedy my im też odpowiadamy: „Hej, chłopcy, bagnet na broń!”. I tak doszliśmy do ulicy Marszałkowskiej. Oni pojechali na Żoliborz, a my na Mokotów. Nigdy więcej ich nie widziałam, ale to było niezwykle wzruszające.
Rodzina Sikorskich mieszkała wtedy przy ulicy Pańskiej w Warszawie. Punkt zbiórki był przy Rakowieckiej. Hanna i Danuta świetnie znały drogę. Przez cały kwiecień, maj, czerwiec i lipiec miały za zadanie opracowywać trasę z domu do swoich przyszłych placówek. Po tych przygotowaniach wiedziały wszystko – ile kroków potrzeba, by dotrzeć na miejsce i ile dokładnie zajmuje to czasu. Dobrze znały rozkład ulic i wszystkie możliwe skróty. Znalazły też wtedy mieszkanie przy ulicy Fałata 2, w którym później założyły punkt sanitarny. Udostępniła je matka polskiego oficera, który wtedy był już w oflagu. W trakcie Powstania sama ukrywała się w piwnicy tego budynku.
Pamiętam, że 1 sierpnia miałam na sobie tylko podkolanówki, granatową spódniczkę i jakąś cienką niebieską bluzeczkę. I to wszystko przez dwa miesiące nie było prane! Nie wiem, jak to możliwe! Przez lata, już po Powstaniu, zastanawialiśmy się z koleżankami i kolegami z oddziału, jak to było, że w jednym ubraniu wytrwaliśmy tyle czasu. W jednej bieliźnie! Nawet dłużej niż dwa miesiące, bo po Powstaniu byłam przecież w obozie. Później chłopcy zdobyli jakieś wojskowe stroje i porządne buty, ale my byłyśmy zbyt drobne, za małe, by były na nas dobre. Nie mogłyśmy ich nosić. Na szczęście przez całe Powstanie była przepiękna pogoda.
Wspomnienia pani Hanny dotyczące początku Powstania i towarzyszących jej wtedy emocji są podobne do relacji wielu powstańców, z którymi rozmawiałam. Po pierwsze, mimo zaawansowanego wieku i ona, i inni pamiętają wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Moment wyjścia z domu, pogodę, ulice, którymi docierali na miejsce zbiórki. Po drugie – ta chwila kojarzy im się z niezwykłą ekscytacją. W pełnej piersi było czuć, że chcemy znowu odzyskać wolność! Żebyśmy znów mogli żyć w wolnym kraju! Pierwszego dnia była wielka euforia. Nie wiem, skąd to się wzięło, ale w domach od razu było widać biało-czerwone flagi. My od razu dostałyśmy biało-czerwone opaski. Widać było tę Polskę, którą żeśmy kochali i którą znaliśmy ze swoich dziecięcych lat. Zobaczyć po tylu latach niewoli biało-czerwoną flagę to była ogromna radość i ogromne wzruszenie. Do dziś, jak widać, wzbudza to we mnie spore emocje…
W oczach Hanny Stadnik pojawiają się łzy. Wzruszenie udziela się także mnie, bo dostrzegam w oczach siedzącej przede mną kobiety tamtą piętnastoletnią dziewczynę, pełną nadziei i wiary w to, że uda jej się wywalczyć wolność. Dziś niektóre rzeczy są dla nas oczywiste – jak na przykład to, że w każdej chwili możemy wywiesić w oknie biało-czerwoną flagę. Wtedy samo posiadanie w domu białego i czerwonego materiału mogło skończyć się fatalnie. Groziła za to co najmniej wywózka do obozu, a w najgorszym wypadku nawet śmierć.
Uzbrojone w torby sanitarne
Hanna w Powstaniu była sanitariuszką. Nie ma na ten temat dokładnych danych, ale szacuje się, że w walkach brało udział ponad trzy tysiące młodych dziewcząt. Absolutna większość z nich to właśnie sanitariuszki. Ratowały życie i zdrowie walczących kolegów i ludności cywilnej. Przebywały głównie w szpitalach i punktach sanitarnych, ale część z nich brała też udział w patrolach. Ktoś musiał przecież zbierać rannych, którym nie udało się dotrzeć do punktu opatrunkowego. Zadanie było bardzo trudne, bo sanitariuszki „uzbrojone” były jedynie w torby sanitarne. Zamiast broni miały bandaże. Ale dla Niemców to nie miało znaczenia. Przed ostrzałem nie chroniły dziewcząt nawet białe chusteczki z czerwonym krzyżem, które nosiły na głowach. Tak zginęła jedna z koleżanek Hanny – Jadwiga Cyrańska ps. „Wisia”. Na oczach towarzyszek dostała serię z karabinu maszynowego w brzuch. Pod ostrzałem doczołgały się do niej „Hanka” i „Danka”. Chciały ją opatrzyć, ale gdy podeszły bliżej, zobaczyły, że jest już za późno. „Wisia” chwyciła dłoń Hanny, mocno ją ścisnęła, powiedziała: Jesteście ze mną!, po czym zmarła.
Doskonale pamiętam ten krótki moment i silny uścisk jej dłoni… To, że później już martwą ją stamtąd wyciągałyśmy. Ale nic poza tym nie pamiętam. Działałam jakby w amoku. Byłam oszołomiona tym, co się dzieje. Do dziś wywołuje to we mnie emocje… Nie pytaj mnie o to dalej, moje dziecko.
Służby sanitariuszek nie ułatwiało to, że wyposażenie medyczne było bardzo ubogie. Brakowało leków, opatrunków, bandaży i przede wszystkim wody. Operacje były przeprowadzane bez środków znieczulających.
Codziennie było po kilku nowych rannych. Walki trwały cały czas, od rana do nocy. Jak kogoś udało nam się odnieść do szpitala, to pojawiali się kolejni. Całą wodę, jaką miałyśmy, oddawałyśmy im. By mieli czego się napić, by obmyć im rany, zmienić opatrunek. To było bardzo czynne życie, przez te niecałe dwa miesiące. Przez pierwsze dwa tygodnie było spokojniej, ale potem robiło się coraz gorzej. Zaczynaliśmy rozumieć, że to jest przegrana sprawa. Ogromnym przeżyciem dla mnie było pojawienie się pierwszego rannego. Nagle wszędzie mnóstwo krwi! Został postrzelony, ale na szczęście okazało się, że pocisk przeszedł na wylot i niewiele uszkodził. Wystarczył opatrunek uciskowy i chłopak pobiegł dalej walczyć. To był pierwszy moment, w którym pojawił się strach.
W drugim dniu Powstania trafił do nas ranny Niemiec. Dylemat – co mamy robić?! Przecież to nasz wróg! Mimo to zdecydowałyśmy, że się nim zajmiemy, bo jak nie pomóc, skoro potrzebował pomocy? Na kursach nas uczyli, że ranny to ranny. Każdemu trzeba pomóc. Wzięłyśmy go do punktu sanitarnego i opatrzyłyśmy. Był w takim stanie, że nie mógł chodzić. Musiał u nas zostać. Nie rozumiałyśmy, co mówił, ale go karmiłyśmy. Dwa dni później nagle do mieszkania, w którym byliśmy, wpadła brygada dowodzona przez Bronisława Kaminskiego. To byli Rosjanie o mongolskich twarzach. Już wcześniej słyszeliśmy o ich okrucieństwie. Gwałcili i mordowali w przerażający sposób. Chcieli nas wszystkich rozstrzelać i on nas uratował! Wezwał swojego dowódcę, oficera niemieckiego, który ich przegonił. To była forma transakcji, przysługi. My się nim zaopiekowałyśmy, więc on nie pozwolił nas zabić i puścił nas wolno. Paradoksalnie to właśnie dzięki Niemcowi przeżyłyśmy ten atak! Później się dowiedziałyśmy, że tej nocy oddział Kaminskiego wymordował w okolicy mnóstwo ludzi. (...)
Fragment książki Magdy Łucyan „Powstańcy. Ostatni świadkowie walczącej Warszawy”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. Tytuł i skróty pochodzą od redakcji.
Skomentuj