Samotność w kosmosie
To opis jednej z najwspanialszych przygód w historii ludzkości. Po 50 latach Micheal Collins, członek załogi Gemini 10 i Apollo 11, zdecydował się opowiedzieć o pierwszych chwilach człowieka na Srebrnym Globie
To opis jednej z najwspanialszych przygód w historii ludzkości. Po 50 latach Micheal Collins, członek załogi Gemini 10 i Apollo 11, zdecydował się opowiedzieć o pierwszych chwilach człowieka na Srebrnym Globie
Apollo jedenaście, Apollo jedenaście, dzień dobry, wita was „zespół czarnych”.
Czyżby mówili do mnie? Znalezienie przycisku mikrofonu zajmuje mi dwadzieścia sekund. Odpowiadam nieprzytomnie:
– Dzień dobry, Houston… Wcześnie coś wstaliście.
– Tak, wygląda na to, że nieźle sobie pochrapywaliście.
Wiedzą, kiedy jesteśmy pogrążeni w głębokim śnie, ponieważ monitorują pracę naszych serc. Liczba uderzeń spada do czterdziestu, gdy wyczerpany człowiek śpi głęboko.
– Macie rację – odpowiadam i dopytuję o moją maszynę. – Jak wyglądają systemy modułów?
– Moduł dowodzenia wygląda w porządku. „Zespół czarnych” blisko mu się przyglądał.
– Dziękuję, bo ja raczej nie mogłem.
Spałem chyba tylko kilka godzin. Najpierw nie byłem w stanie zasnąć, a teraz nie mogę się obudzić. Krzątamy się z Neilem i Buzzem, przygotowując śniadanie i szykując sprzęt, który ma być przeniesiony do modułu księżycowego.
Houston zwiększa zamieszanie, nieustannie bombardując nas przez radio i czytając poranne wiadomości.
– Wśród wielkich nagłówków dotyczących Apollo jest jeden, w którym proszą was o poszukanie ślicznej dziewczyny z wielkim królikiem. Według starożytnej legendy od trzech tysięcy lat mieszka tam piękna chińska dziewczyna o imieniu Chang-O. Wygnano ją na Księżyc za to, że ukradła swojemu mężowi pigułkę nieśmiertelności. Możecie także natrafić na jej towarzysza, wielkiego chińskiego królika. Trudno go przeoczyć, ponieważ zawsze stoi na tylnych łapach w cieniu drzewa cynamonowego.
Kawa z tubki
Jezu, czy mam zwidy? Oto ja, na wpół obudzony, staram się zrobić kawę w tubce, a dwaj moi dobrzy przyjaciele niedługo odlecą na kraterowe pola Księżyca, żeby pod cynamonowym drzewem spotkać się z chińskim królikiem! Tego ranka dzieje się tak wiele rzeczy, że muszę mocno się wysilać, aby nadążyć za zadaniami ujętymi w planie lotu.
– Cyrk na kółkach. Uruchomiłem opróżnianie ogniwa paliwowego i próbuję założyć kamerę w uchwycie, mam doglądać automatycznego manewru – sarkam.
Czas, żeby Neil i Buzz się ubrali. Zaczynają wyciągać swoją bieliznę księżycową z szafek. Ubrania te są chłodzone cieczą i mają wszyte w siatkową tkaninę setki cienkich i elastycznych rurek plastikowych. Plecak, którego będą używać na powierzchni Księżyca, będzie pompował przez te rurki wodę, chłodząc ich ciała wydajniej, niż odbywałoby się to jedynie przez nadmuchiwanie na nie schłodzonego tlenu. Ja nie potrzebuję bielizny chłodzonej cieczą, ponieważ nie mam żadnego plecaka, a także dlatego, że – mam nadzieję – nie będę pracował tak ciężko. Ale ja także potrzebuję skafandra ciśnieniowego, wszyscy trzej wciskamy się więc w nie, pomagając sobie przy zapinaniu trudno dostępnych zamków i wzajemnie sprawdzając stan ubioru. Co mielibyśmy począć, gdyby na przykład zamek Neila się zepsuł albo jego hełm nie chciał się zamknąć na pierścieniu na szyi? Nie mógłby w takim stanie wyjść na powierzchnię Księżyca. To pewnik. Nie mógłby jednak także pozwolić wyjść Buzzowi, gdyż zginąłby w momencie otwarcia drzwi modułu księżycowego na kosmiczną próżnię. Poza tym nie mógłby pozostać w module dowodzenia i pozwolić Buzzowi na samodzielne lądowanie, ponieważ moduł księżycowy wymaga obsługi przez dwie osoby jednocześnie. Ja zaś nie mógłbym zająć jego miejsca, ponieważ nie przeszedłem szkolenia w obsłudze modułu księżycowego. Być może moglibyśmy się zamienić skafandrami, chociaż wątpię, żeby zmieścił się w mój, tyle że w moim nie można dołączyć plecaka. Takie właśnie miewamy koszmary. Na szczęście wszystko wydaje się do siebie pasować, upycham zatem Neila i Buzza w module księżycowym wraz z całą masą sprzętu.
Muszę teraz ponownie pomajstrować przy tunelu, zamknąć włazy, zainstalować gniazdo i sondę oraz odłączyć przewód zasilający, który prowadzi do modułu księżycowego. Czeka mnie jeszcze zamontowanie kamery telewizyjnej w jednym z okien, aby przesłać obraz odlatującego modułu. Stwierdzam jednak, że mam za dużo pracy przy rozłączaniu modułów, aby teraz się tym zajmować. Informuję Houston:
– Nie będzie transmisji z rozłączania. Wszystkie okna są zajęte przez aparaty lub głowy i jestem zbyt zajęty innymi rzeczami.
Zazwyczaj takie sprawy omawia się z Houston i postępuje według ich zaleceń, tym razem jednak informuję ich o tym, a nie pytam o zgodę, i musieli to wyczuć, natychmiast bowiem odpowiadają:
– Rozumiemy.
Jestem teraz w stałej łączności radiowej z „Orłem” i wykonujemy wspólnie skomplikowaną serię kontroli. Podczas jednej z nich używam swojego systemu sterowania do utrzymania stabilności obu pojazdów, jednocześnie kalibrując niektóre z ich urządzeń naprowadzających. Sprawdzam postępy z Buzzem.
– Od rozpoczęcia minęło pięć minut i piętnaście sekund. Położenie utrzymuje się jak należy.
– Przyjąłem, Mike. Utrzymaj jeszcze chwilę.
– Nie ma problemu, mogę trzymać cały dzień. Nie spiesz się. Jak się ma car? Jest coś cicho. Neil włącza się do rozmowy:
– Trzymam się i naciskam.
Zapewne chodzi mu o naciskanie przycisków komputera.
– Po prostu uważajcie na przewrót. – Nie otrzymawszy odpowiedzi, formalnie się z nimi żegnam. – Nie przesadzajcie tam, na powierzchni Księżyca, dzieciaki. Jeśli usłyszę, że sapiecie, będę was łajał.
– OK, Mike – radośnie odpowiada Buzz.
Przesuwam przełącznik i uwalniam ich. Z nosem przyciśniętym do okienka numer dwa i z kamerą pracującą w okienku numer cztery patrzę, jak się oddalają. Gdy są w bezpiecznej odległości ode mnie, informuję o tym Neila, który zaczyna kręcić w miejscu piruet. Pokazuje mi swoją nieziemską maszynę i jej cztery wysunięte nogi.
– „Orzeł” ma skrzydła! – ekscytuje się Buzz.
Statek nie przypomina jednak żadnego ze znanych mi orłów. Jest to najbardziej dziwaczny pojazd, jaki kiedykolwiek unosił się na niebie, szybujący z nogami dziwacznie wystającymi nad korpusem, który jest pozbawiony symetrii i gracji. Wszystko w nim wydaje się powsadzane pod niewłaściwym kątem. Zapewne to skutek dania wolnej ręki inżynierom przy projektowaniu pojazdu przeznaczonego wyłącznie do lotu w próżni, gdzie nie ma opływu powietrza. Upewniam się, czy wszystkie cztery elementy podwozia są opuszczone i zablokowane, zgłaszam ten fakt, a następnie sprzedaję małe kłamstwo:
– Macie naprawdę nieźle wyglądającą maszynę, „Orzeł”, pomijając fakt, że jesteście do góry nogami.
– Ciekawe, kto jest do góry nogami – odpowiada Neil.
– OK, „Orzeł”. Jedna minuta… Trzymajcie się.
Neil odpowiada:
– Do zobaczenia.
Mam taką nadzieję. Gdy mija minuta, odpalam silniki manewrowe dokładnie w zaplanowanym momencie i rozpoczynam manewr oddzielenia, po drodze sprawdzając odległości i prędkość. To odpalenie jest naprawdę niewielkie. Ma dać „Orłowi” jedynie nieco miejsca. Od teraz piłeczka jest po ich stronie, gdy sami wykonają dwa osobne odpalenia po drodze na powierzchnię. Pierwszy manewr, wejście na orbitę zejścia (descent orbit insertion, DOI), odbędzie się za Księżycem i obniży jej najniższy punkt do czterech i pół kilometra, w punkcie odległym o szesnaście stopni na wschód od miejsca lądowania. Następnie, gdy osiągną ten punkt nad wschodnim brzegiem Morza Spokoju, silnik zejściowy „Orła” zostanie uruchomiony na sekundę po raz ostatni (nastąpi wówczas wspomagana inicjalizacja zejścia – power descent initiation, PDI) i statek leniwym, dwunastominutowym łukiem zejdzie z pomocą komputera do miejsca, w którym Neil przejmie stery i wyląduje ręcznie.
Przed lądowaniem
Po wejściu na orbitę zejścia moduł księżycowy będzie coraz bardziej nurkował, jednocześnie nabierając prędkości, w chwili wspomaganej inicjalizacji zejścia będzie mnie więc wyprzedzać o jakieś sto dziewięćdziesiąt kilometrów. Po inicjalizacji sytuacja zmieni się bardzo szybko. Gdy „Orzeł” zwolni, zacznę go doganiać, a w końcu przemknę nad nim i w chwili jego lądowania będę trzysta dwadzieścia kilometrów dalej. Będę starał się utrzymywać ich w polu widzenia tak długo, jak zdołam, gdyż jeśli będą musieli przerwać, warto wiedzieć, dokąd polecą i który z osiemnastu scenariuszy spotkania mam zastosować.
Gdy po wykonaniu wejścia na orbitę zejścia przelatujemy nad prawą krawędzią Księżyca, pierwszy odzyskuję łączność z Houston, gdyż jestem teraz znacznie wyżej od „Orła”. Muszę pamiętać, że przez kolejną dobę jestem „Columbią” i muszę przestać zgłaszać się jako Apollo 11.
– Houston, „Columbia”. Słyszę was wyraźnie.
– Rozumiemy, Mike. Jak poszło?
Pytają oczywiście o wejście na orbitę zejścia.
– Słuchaj, dziecino, wszystko idzie jak z płatka. Pięknie.
Jestem teraz całkowicie rozbudzony i nie mam już ani cienia wrażenia porannego poganiania. To miłe uczucie, moduł dowodzenia i serwisowy jest w dobrym stanie i najwyraźniej to samo dotyczy modułu księżycowego.
– Wspaniale – odpowiada Ziemia.
– Czekamy na „Orła”.
– OK, niedługo się zgłosi.
Sprzęt nawigacyjny działa naprawdę dobrze, co dodaje mi pewności siebie. Przy dwóch ostatnich regulacjach platformy miałem pięć piłek i cztery piłki koma jeden, a to zawsze miłe. Używałem sekstantu do śledzenia punktu na powierzchni Księżyca i modułu księżycowego. Ta praca szła wyjątkowo dobrze, niemal bez wysiłku, a pomiary na module księżycowym sprawiają, że z dużym optymizmem patrzę na jutrzejsze spotkanie orbitalne. Dzisiaj nie muszę wykonywać dokładnych pomiarów lotu modułu księżycowego, ale fakt, że udało mi się to zrobić (i potwierdził je stary Colossus IIA), rokuje dobrze na jutro. Gdy „Orzeł” zbliża się do momentu podjęcia wspomaganej inicjalizacji zejścia, nadal tkwię, spoglądając przez sekstant na miniaturową kropkę. Moduł księżycowy jest niemal niewidoczny, przypomina jeden z tysiąca maleńkich kraterów, nie licząc faktu, że się przemieszcza. Gdy wreszcie przekracza sto sześćdziesiąty kilometr, gubię go. Przecieram oczy zmęczone tą sesją treningową. Używałem prawego oka, lewe zasłaniając czarną plastikową łatką przytrzymywaną elastyczną tasiemką. Mięśnie mojej lewej powieki męczą się przy zamykaniu, od czasów Gemini używam więc takiej przysłony.
Najlepsze, co mogę zrobić, to siedzieć cicho, ponieważ Houston i „Orzeł” mają dużo do omówienia. Zbliża się wspomagana inicjalizacja zejścia i rozpoczyna się końcowe schodzenie. Na początku odpalenia Neil i Buzz są skierowani głowami do góry, stopami do przodu i widzą jedynie czarne niebo. Ta dziwna pozycja jest konieczna do zachowania najlepszej komunikacji z Ziemią i potwierdzenia poprawności ich trajektorii. Następnie obrócą się i zaczną obserwować paradę znajomych punktów terenowych przesuwających się pod ich oknem. Później Neil musi znaleźć odpowiednio gładkie miejsce do lądowania. Po pięciu minutach działania silnika, gdy znajduję się niemal dokładnie nad nimi, „Orzeł” zgłasza pierwszy problem.
– Alarm programu – mówi Neil. – Numer tysiąc dwieście dwa.
A co to, do diabła, jest numer 1202? Nie znam na pamięć wszystkich numerów alarmów dla własnego komputera, a jeszcze mniej wiem o komputerze modułu księżycowego. Nie mam więc bladego pojęcia, jak poważne zagrożenie dla dalszego schodzenia stanowi ten sygnał. Wyciągam własną listę kontrolną z kieszeni skafandra i zaczynam ją przeglądać, ale zanim odnajduję pozycję numer 1202, Houston się odzywa:
– Przyjąłem, KONTYNUOWAĆ przy tym alarmie.
Innymi słowy, żaden problem. Na mojej liście numer 1202 to „przeciążenie wykonawcze”, co znaczy, że komputerowi polecono wykonać zbyt wiele czynności jednocześnie i musi niektóre odłożyć. Zapewne jest tak samo w module księżycowym, ponieważ MIT zaprojektowało oba programy komputerowe. Nieco później, na zaledwie dziewięciuset metrach, komputer sygnalizuje alarm numer 1201, kolejny stan przeciążenia, i znowu Ziemia od razu odpowiada uspokajająco. Ktoś wykonał dobrą robotę.
„Orzeł wylądował”
Teraz wygląda to jak kontrolowane z Ziemi podejście we mgle. Buzz podaje Neilowi odczyty wysokości i prędkości, a ten ma oczy skupione na widoku za oknem.
– Sto osiemdziesiąt metrów przy dziewiętnastu [stopach na sekundę].
Sto dwadzieścia metrów, spadło do dziewięciu. Dziewięćdziesiąt metrów… patrz na nasz cień. Sześćdziesiąt metrów, cztery i pół w dół. Trzydzieści metrów, trzy i pół w dół, dziewięć do przodu. Pozostało pięć procent [paliwa]. Dwanaście metrów, dwa i pół w dół, podnosimy pył. To brzmi nieźle, nieco pyłu na zaledwie dwunastu metrach.
– Trzydzieści sekund – mówi Houston. Na tyle mają jeszcze paliwa. Lepiej go posadź, Neil.
– Światło kontaktu! – śpiewa Buzz, a następnie paple coś o wyłączaniu silnika. Dotarli!
– Słuchamy was, „Orzeł” – zgłasza się Houston ni to pytaniem, ni to
odpowiedzią.
Neil potwierdza to oficjalnie:
– Houston, tu Baza Spokoju. „Orzeł” wylądował.
Hura! Wznawiam kontakt z Houston, które informuje mnie o lądowaniu.
– Tak, słyszałem całość… Fantastycznie!
Neil wyjaśnia, dlaczego zużył niemal całe paliwo.
– Automatyczne naprowadzanie chciało nas zabrać dokładnie do krateru wielkości… boiska futbolowego… z masą dużych skał… Trzeba było… ręcznie przelecieć nad tym polem i znaleźć rozsądne miejsce.
Jezu, dla mnie mógłby wylądować nawet na wielkim kopcu mrówek, byle w jednym kawałku.
Do moich zadań dochodzi teraz jedno dodatkowe: znalezienie modułu księżycowego na powierzchni. Jeśli zobaczę go przez sekstant, muszę ustawić go pośrodku nitek celownika i w tym momencie wykonać pomiar. Wtedy mój komputer będzie wiedział coś, czego w tej chwili nie wie: pozna rzeczywistą pozycję modułu księżycowego, a nie tylko obszar, w którym powinien się on znajdować. Jest to cenna, może nie niezbędna, ale ważna informacja dla „Hala” i punkt odniesienia dla jutrzejszej (a może wcześniejszej?) sekwencji manewrów spotkania orbitalnego. Oczywiście Ziemia także może wykonać te pomiary, ale nie ma możliwości oceny, gdzie moduł rzeczywiście usiadł. Opiera się tylko na dostarczonym przez Neila i Buzza opisie księżycowego otoczenia (krajobrazu, a może lunobrazu?) i porównaniu go z mało dokładnymi mapami dostępnymi w Houston. Jestem już jednak daleko od miejsca lądowania i wkrótce zawinę za lewą krawędzią Księżyca. Minie więc trochę czasu, zanim będą mógł zacząć poszukiwania modułu. Jedno okrążenie Księżyca zajmuje mi dwie godziny.
Samotność na księżycowej orbicie
Tymczasem moduł dowodzenia mruczy jak trzeba. Włączyłem jasne oświetlenie i kokpit odzwierciedla radość, którą chciałbym się podzielić. Moje troski dotyczą spraw na zewnątrz, takich jak los moich dwóch przyjaciół na Księżycu i trudna droga, którą muszą do mnie przebyć. Tu jednak, wewnątrz, wszystko gra i krążę w znajomej maszynie w napiętym oczekiwaniu. Zdemontowałem środkowy fotel i złożyłem go pod lewym, przez co przestrzeń nabrała zupełnie nowego wymiaru. Otworzyła się środkowa nawa rozdzielająca główny panel przyrządów i dolny przedział sprzętowy. Mogę dzięki temu przemykać między górnym okienkiem włazu i sekstantem na dole. Głównym powodem usunięcia fotela jest zapewnienie Neilowi i Buzzowi dość miejsca na wejście do modułu dowodzenia przez boczny właz, gdyby się okazało, że nie da się wymontować z tunelu mechanizmu gniazda i sondy. W takiej sytuacji musielibyśmy otworzyć właz na kosmiczną próżnię, a Neil i Buzz musieliby przejść z modułu księżycowego na zewnątrz pojazdów, ciągnąc za sobą skrzynki ze skałami. Wszyscy trzej bylibyśmy w skafandrach ciśnieniowych, które wymagają bardzo dużo przestrzeni i szerokiego przejścia do dolnego przedziału sprzętowego. Oprócz utworzenia dodatkowego miejsca przygotowania te sprawiają także, że czuję się jak właściciel najmniejszego pensjonatu, szykujący się na lawinę narciarzy wracających zziębniętych ze stoku. Wszystko jest dla nich naszykowane. Jest to przytulne miejsce i jedyne, co mógłbym jeszcze zrobić, to rozpalić w kominku. Wiem z pytań prasowych sprzed startu, że będę opisywany jako samotny człowiek („Od czasów Adama żaden człowiek nie doświadczył takiej samotności”) i zapewne komentatorzy telewizyjni muszą rozwodzić się nad moją samotnością i dorabiać do niej niestworzoną filozofię, mam jednak nadzieję, że tak nie jest. Nie czuję się ani samotny, ani opuszczony. Jestem częścią wydarzeń rozgrywających się na powierzchni Księżyca. Byłbym kłamcą i głupcem, twierdząc, że dostałem najlepszą z trzech dostępnych w Apollo 11 miejscówek, ale mogę z całą powagą i pewnością stwierdzić, że jestem w pełni usatysfakcjonowany z tej, którą mam. To przedsięwzięcie dla trzech osób i uważam, że jestem tak samo potrzebny jak pozostali dwaj.
Nie twierdzę, że nie można odczuć samotności. To uczucie jest obecne i wzmocnione tym, że łączność radiowa z Ziemią gwałtownie urywa się od razu, gdy ta znika za horyzontem Księżyca. Jestem teraz sam, prawdziwie sam, całkowicie oddzielony od znanego mi życia. Jestem nim. Gdyby nas policzyć, byłoby ponad trzy miliardy ludzi po tamtej stronie Księżyca oraz jeden człowiek plus Bóg raczy wiedzieć co jeszcze po tej. Odczuwam to bardzo mocno – nie jako strach przed samotnością – ale jako świadomość, oczekiwanie, satysfakcję, pewność, niemal egzaltację. Podoba mi się to uczucie. Na zewnątrz widzę gwiazdy – i to wszystko. Tam, gdzie wiem, że znajduje się Księżyc, widać tylko czarną pustkę. Obecność Księżyca jest poświadczona jedynie brakiem gwiazd. Najlepszym ziemskim porównaniem dla mojej sytuacji mogłoby być samotne przebywanie na łódce pośrodku Pacyfiku w czarną noc. Z łódki byłoby widać jasne gwiazdy nad głową i czarne morze w dole. Widzę te same gwiazdy, nie licząc oczywiście mrugania, i nie widzę zupełnie nic w dole. W obu wypadkach czas i odległość miałby bardzo duże znaczenie. W kategoriach odległości jestem o wiele dalej, ale w kategoriach czasu orbita okołoksiężycowa jest o wiele bliżej cywilizowanej rozmowy niż środek Pacyfiku. Chociaż jestem czterysta tysięcy kilometrów od Ziemi, w trakcie każdego dwugodzinnego okrążenia jestem odcięty od ludzkiego głosu jedynie na czterdzieści osiem minut. Człowiek na łódce, sunący po samej powierzchni planety, nie ma takiego przywileju czy bagażu. Z tych dwóch wartości – czasu i odległości – czas wydaje się bardziej osobisty. Czuję się zatem zarówno bliżej, jak i dalej od Houston, niż byłbym w jakimś odległym zakątku Ziemi, gdzie nie mógłbym przez miesiąc porozmawiać z innymi ludźmi.
Moje okna nagle wypełniają promienie Słońca, gdy „Columbia” wlatuje w strefę poranka. Szybko ponownie pojawia się Księżyc, ciemnoszary i skalisty. Jego powierzchnia rozświetla się i stopniowo wygładza, gdy kąt padania promieni słonecznych się zwiększa. Według mojego zegarka za chwilę powinna wyskoczyć Ziemia, przygotowuję się więc, odpowiednio ustawiając antenę paraboliczną tak, aby była skierowana pod odpowiednim kątem. Ziemia pojawia się zgodnie z planem, szybko wznosząc się nad horyzontem, i wkrótce jeden ze wskaźników informuje mnie, że antena uchwyciła sygnał i możliwe jest nawiązanie łączności. Trzy wielkie anteny na Ziemi są umieszczone w Honeysuckle Creek we wschodniej Australii, w pobliżu Madrytu w Hiszpanii i w Goldstone Lake na pustyni Mojave niedaleko Las Vegas. Gdy Ziemia się obraca, Houston przełącza się z jednej na drugą, w zależności od tego, która akurat jest ustawiona najkorzystniej względem Księżyca. Ponieważ są niemal równomiernie rozrzucone po globie, jedna antena zawsze jest w doskonałej pozycji. Nie wiem, przez którą akurat rozmawiam, chociaż mógłbym to sprawdzić zarówno w planie lotu, jak i uważnie przyglądając się temu błękitno-białemu groszkowi. Ale tak naprawdę nie interesuje mnie to zbytnio. Wzywam Houston, co upraszcza sprawę.
Fragment książki Michaela Collinsa „Niosąc płomień. Podróże astronauty”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Astra. Lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji.
Skomentuj