Niemieckie prowokacje
„Führer potrzebuje powodu do rozpoczęcia wojny” – tymi słowami Reinhard Heydrich uzasadnił dowódcy SS swój pobyt na granicy niemiecko-polskiej 10 sierpnia 1939 r. Już od wiosny niemiecka prasa zradykalizowała ton wobec Polski
„Führer potrzebuje powodu do rozpoczęcia wojny” – tymi słowami Reinhard Heydrich uzasadnił dowódcy SS swój pobyt na granicy niemiecko-polskiej 10 sierpnia 1939 r. Już od wiosny niemiecka prasa zradykalizowała ton wobec Polski
Rzekomo polskie ataki na obszary należące do Rzeszy miały definitywnie zakończyć tę kampanię [propagandy] i uzasadnić niemiecką agresję na nasz kraj. 22 sierpnia, w rezydencji położonej na stoku Obersalzberg Hitler poinformował naczelnego dowódcę, szefów sztabów, dowodzących generałów i admirałów: „Dam propagandowy powód do rozpoczęcia wojny i nieważne, czy będzie on wiarygodny, czy też nie”.
Oczekiwany powód „do rozpoczęcia wojny” SS zainscenizowało bezpośrednio przed atakiem na Polskę. Komandosi SS wieczorem 31 sierpnia i wczesnym rankiem 1 września 1939 r. upozorowali ataki Polaków wzdłuż granicy niemiecko-polskiej. Najbardziej znanym stał się atak na radiostację w położonych na Górnym Śląsku Gliwicach, którym dowodził Alfred Naujocks. Wiosną 1939 r. strategia podjęcia próby zawarcia sojuszu z Polską zakończyła się niepowodzeniem. W kwietniu Hitler wydał Wehrmachtowi rozkaz przygotowywania ataku na Polskę – został on zaplanowany na 1 września.
28 kwietnia Reichstag wypowiedział niemiecko-polski pakt o nieagresji. W następnych miesiącach mniejszość niemiecka w Polsce stanowiła przede wszystkim przedmiot ofensywy propagandowej przeciwko państwu ościennemu. Mniejszość narodowa i wyznaniowa w okresie międzywojennym znajdowała się w ciężkim położeniu. Latem 1939 r. ludność niemiecka była narażona na represje ze strony państwa polskiego. Propaganda narodowosocjalistyczna bez skrupułów wykorzystała ich sytuację, by pogorszyć klimat polityczny. Paralelnie do propagandy terroru, która miała wywołać uczucie nienawiści w stosunku do Polaków, w Gdańsku przeprowadzono wzmożoną kampanię namawiającą do solidaryzowania się z Niemcami mieszkającymi w Polsce. Bodźcem zewnętrznym były zatargi pomiędzy Niemcami a Polską dotyczące statusu Wolnego Miasta Gdańsk. Od wiosny 1939 r. niemiecka prasa zradykalizowała ton odnośnie Polski. Latem 1939 r., gdy przygotowania militarne szły już pełną parą, na masową skalę poczyniono przygotowania ludności niemieckiej do wojny z Polską – przy czym niebagatelną rolę odgrywało tutaj publikowanie sensacyjnych wiadomości: od budzących niepokój doniesień o polskich represjach wobec Niemców po informacje o polskich planach inwazji oraz aneksji kraju. W ostatnich dniach sierpnia niemiecka propaganda nasilała się coraz bardziej. Jej celem było przekonanie ludności, że pokojowe rozwiązanie sporu z Polską nie jest możliwe. Upozorowanie ataków było przewidziane przez niemiecką propagandę narodowosocjalistyczną skierowaną przeciw Polsce jako ostatnią możliwość zwiększenia dramaturgii przed wybuchem wojny. Rzekomo polskie ataki na obszary należące do Rzeszy miały definitywnie zakończyć tę kampanię i uzasadnić niemiecką agresję na Polskę.
Oddział Naujocksa
Za planowanie upozorowanych ataków odpowiedzialny był Heydrich. Ich przeprowadzenia nie zlecił jednak określonej jednostce SD bądź Gestapo, lecz wybrał sobie sprawdzonych dowódców SS, którym szczególnie ufał. Wśród nich znalazł się także Alfred Naujocks. Do wykonania tego zadania został wyznaczony na wniosek Heydricha. Fakt, że Naujocks jako Sturmbannführer był najniższy rangą z powołanych do pełnienia funkcji kierowniczych dowódców SS przemawia za tym, że Heydrich darzył go dużym zaufaniem. Sam Naujocks stwierdził w 1946 r., że szef SD znał go od lat i ufał mu. Herbert Mehlhorn, wysoki rangą dowódca SS, któremu zlecono koordynację pozorowania ataków, zauważył po wojnie: „Od Naujocksa, którego zadaniem było przeprowadzenie tak zwanego ataku na radiostację w Gliwicach, tak czy owak nie oczekiwano czegoś błahego”.
10 sierpnia 1939 r. Heydrich wezwał do siebie Naujocksa i oznajmił mu, że Hitler zdecydował się napaść na Polskę. Aby świat uwierzył, że agresja nastąpiła ze strony Polski, na granicy trzeba zainscenizować incydenty. W tym celu mieli zostać zamordowani więźniowie obozów koncentracyjnych skazani na długoletnią karę pozbawienia wolności, przebrani w polskie mundury, a ostatecznie posiekani kulami. Następnie mieli zostać ułożeni na starannie wybranych miejscach wzdłuż granicy polsko-niemieckiej, aby sprawić wrażenie, że stracili życie podczas nieudanych ataków na niemieckie tereny. Wkrótce po rozmowie z Heydrichem Naujocks udał się do Gliwic wraz z funkcjonariuszami zasilającymi szeregi oddziału, którym dowodził. Po wojnie Naujocks próbował sprawiać wrażenie, że w skład jego oddziału wchodzili nieznani mu mężczyźni. W rzeczywistości chodziło o funkcjonariuszy z kierowanego przez Naujocksa wydziału Urzędu Głównego SD. Wraz z nimi zatrzymał się w gliwickim Haus Oberschlessien – w pierwszym otwartym w tym mieście hotelu. Oprócz przygotowań do ataku, czas w Gliwicach mijał im przede wszystkim na oczekiwaniu na rozkaz wkroczenia do akcji – terminu przeprowadzenia inscenizacji im nie podano. Terminarz nie był jednak znany nie tylko oddziałowi Naujocksa.
12 sierpnia Hitler wyznaczył przewidywany termin rozpoczęcia wojny na 20 sierpnia. Jednakże 25 sierpnia po południu wstrzymał rozkaz do ataku, a Wehrmacht otrzymał ponownie pięć dni później nakaz, by zaatakować 1 września o 4:30. Po tym, jak 25 sierpnia rozkaz do ataku został cofnięty, oddziały SS rozmieszczone wzdłuż granicy polsko-niemieckiej trudno było jednak zatrzymać. 26 sierpnia w nocy pod Hochlinden, dzisiejszymi Stodołami, oddział SS w polskich mundurach rozpoczął już nawet strzelaninę. Łącznik, który poruszał się motocyklem i miał przekazać informację o wstrzymaniu wykonania rozkazu, dotarł do oddziału dopiero po tym, jak przedarł się on już 200 metrów w głąb obszaru Polski. Heydrich odwołał potem dowódcę oddziału oraz Mehlhorna, a odpowiedzialnym za incydenty na granicy ustanowił Heinricha Müllera, szefa Gestapo.
„Babka zmarła”... w Gliwicach
31 sierpnia po południu Heydrich przekazał Naujocksowi hasło do rozpoczęcia akcji: „babka zmarła”. Pomiędzy 19:00 a 20:00 podczas narady w hotelu Naujocks poinformował członków swojego oddziału, że dostarczona zostanie albo jedna osoba nieprzytomna, albo jedne zwłoki. Aż do tej pory mężczyźni nie wiedzieli, o jaki rodzaj misji chodzi. Na wypadek aresztowania opuścili hotel w zniszczonych ubraniach i nie wzięli ze sobą dokumentów tożsamości. Około 20:00 weszli do budynku radiostacji. Dwóch funkcjonariuszy pełniło straż przy wejściu. Mężczyźni ci oddali strzały w powietrze z pistoletów oraz pistoletów maszynowych. Naujocks rozkazał skrępować pracowników i zamknąć ich w pomieszczeniu piwnicznym. Twierdził, że wobec personelu rozgłośni był „nieco szorstki, przeklinał, trochę strzelał, jak to podczas koncentrowania się na wykonaniu zdania”.
W studio oddział napotkał niespodziewane problemy techniczne – nie udało się uruchomić urządzeń nadawczych. Członkiem grupy Naujocksa był posiadający tytuł doktora fizyk, który w związku ze służbą w marynarce wojennej był wykwalifikowanym radiooperatorem, a w szeregach oddziału pełnił funkcję eksperta do spraw radiofonii. Jednak również jemu nie udało się obsłużyć mikrofonu. Pod groźbą pobicia pracownicy zostali przyprowadzeni z piwnicy i wypytani o urządzenie. Mimo wszystkich przygotowań Naujocksowi nie udało się wyemitować własnego programu – został on zagłuszony przez oddaloną o 150 kilometrów stację wzmacniakową we Wrocławiu. Poczyniono więc gorączkowe próby odszukania mikrofonu burzowego – dzięki temu urządzeniu można było przerwać program w czasie burzy i poinformować słuchaczy, że nadajnik radiowy został uziemiony. W końcu odnaleziono ten mikrofon w szafie i przerwano program z Wrocławia. Wtedy funkcjonariusz SS nawoływał w języku polskim do polskiego powstania na Górnym Śląsku. „Das 12 Uhr Blatt” donosił: „Polscy powstańcy zameldowali się przy mikrofonie jako polska radiostacja gliwicka i przemawiali w imieniu polskiego Korpusu Ochotniczego Powstańców Górnośląskich. Ogłosili, że miasto Gliwice i radiostacja gliwicka znajdują się w polskich rękach oraz wygłosili podłą i oszczerczą mowę względem Niemiec, a mówili o polskim Wrocławiu i o polskim Gdańsku. Apel sygnowany był przez komendanta polskiego Korpusu Ochotniczego”.
Pewien mieszkaniec Gliwic, który śledził zajścia w radiu, dwadzieścia lat później wspomina to, co słyszał: „Zamieszki, przerwa w nadawaniu programu, zamieszanie, wygłaszane w formie przemowy polskie slogany, później znów zamieszanie, a krótko potem komunikat o tym, że Polacy napadli na radiostację i ją zajęli. Tego wszystkiego słuchało się jak słuchowiska dobranego niewłaściwie do trudnych czasów. Na początku niektórzy mieszkańcy Gliwic myśleli, że może to ktoś pijany pozwolił sobie na głupi żart”.
Ofiara: Franciszek Honiok
Oddział opuścił budynek rozgłośni zaledwie po kwadransie, pozostawiwszy po sobie jedną ofiarę śmiertelną, pochodzącego z Górnego Śląska Franciszka Honioka. Mężczyzna ten nie był więźniem obozu koncentracyjnego, lecz 30 sierpnia 1939 r. bez podania powodu został aresztowany w swojej rodzinnej miejscowości Łubie [ówczesnie Hohenlieben – przyp. tłum.], która położona była na Górnym Śląsku. Gestapo wybrało Honioka, ponieważ jego biografia zdawała się być odpowiednia do przedstawienia go opinii publicznej jako powstańca śląskiego. W latach 20. żył w Polsce, a w 1921 r. podczas powstania śląskiego sympatyzował z Polakami. Także w latach 30. opowiadał się po stronie Polaków. W marcu 1938 r. Honiok wziął udział w odbywającym się w Berlinie kongresie utworzonego w 1922 r. Związku Polaków w Niemczech. Przed II wojną światową ten zakazany w 1939 r. związek liczący ponad 60 000 członków był najważniejszą organizacją reprezentującą interesy mniejszości polskiej mieszkającej w Niemczech. Dopiero dzięki złożonym w latach 60. zeznaniom pracownika placówki Gestapo w Opolu, Honiok mógł zostać zidentyfikowany jako ofiara śmiertelna z Gliwic. Mimo że urzędnik uczestniczył w aresztowaniu Honioka, nie był w stanie podać nazwiska, lecz tylko miejsce, gdzie aresztowanie to nastąpiło. Dopiero kolejne ustalenia w latach 60. przyniosły pewność co do tożsamości ofiary śmiertelnej oraz okoliczności dokonania przestępstwa. Wieczorem, tego samego dnia, w którym upozorowano atak, Franciszka Honioka przewieziono z aresztu śledczego do budynku radiostacji, a tam zamordowano. Funkcjonariusz policji, który w 1968 r. zeznawał w prokuraturze w Dusseldorfie, stwierdził, że Honiok na komendzie policji w Gliwicach otrzymał odurzający zastrzyk, zanim przewieziono go niemal nieprzytomnego do budynku radiostacji. Dokładna przyczyna jego śmierci nie jest znana. Zarówno wobec przesłuchujących go aliantów, jak i wobec niemieckich organów ścigania Naujocks kwestionował swój udział w tym morderstwie, a jako odpowiedzialnego za ten czyn wskazał oddział SS nazywany Konservenkommando. Franciszek Honiok stał się ofiarą cynicznej propagandy, która w celu stworzenia oczekiwanego „powodu do rozpoczęcia wojny” potrzebowała więcej niż jednych zwłok. W celu zainscenizowania ataków wzdłuż granicy polsko-niemieckiej zamordowano nie tylko jego, lecz również nieznaną liczbę więźniów z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen. W żargonie SS nazywano ich konserwami. Funkcjonariusze SS, którzy pozorowali ataki, byli na tyle rozpoznawalni, że nie uczestniczyli bezpośrednio w zabójstwach. Więźniów do Gliwic oraz Hochlinden transportował odrębny oddział, a tam mordował. Wybór ofiar i ich transport zostały rozdzielone od przygotowań i przeprowadzenia akcji w Gliwicach, Hochlinden oraz w Byczynie. Po 1945 r. niemieckie organy ścigania nie były w stanie wyjaśnić, kto należał do Konservenkommando, a tym samym – kto odpowiadał za morderstwa. Za tę część operacji odpowiedzialny był szef Gestapo, Heinrich Müller. Podczas przeprowadzania upozorowanych ataków zatrzymał się na Górnym Śląsku i osobiście dowodził akcjami z Opola. W rozmowie Naujocksa z Müllerem w jego tamtejszym centrum dowodzenia omówiono kwestię dostarczenia mężczyzny, który pozostawiony zostanie w radiostacji.
Fikcyjne śledztwo
Jeszcze tego samego wieczoru, gdy dokonano upozorowanego ataku, w związku z zajściem w radiostacji wszczęto dochodzenie. Na początku września 1939 r. przysłana z Berlina komisja specjalna składająca się urzędników Gestapo oraz Policji Kryminalnej przeprowadziła fikcyjne dochodzenie. Jego wynik, podobnie jak zdjęcia zrobione zamordowanym, nigdy nie zostały opublikowane. Funkcjonariusz służby śledczej w Gliwicach tego wieczoru, gdy upozorowano napad, wykonał w budynku radiostacji wiele zdjęć zwłok. Jeszcze gdy fotografie znajdowały się w laboratorium, otrzymał telefon z informacją, że negatywy muszą zostać niezwłocznie przetransportowane do Berlina. Następnego dnia kolejne zdjęcia w budynku radiostacji wykonał inny funkcjonariusz, któremu przekazano, że zrobione dzień wcześniej fotografie nie wyszły. Jego zadaniem było sfotografowanie zwłok dwóch ofiar zamachu. Aparat skonfiskowano mu jeszcze w samochodzie.
Plotki na temat zamordowanych osób oraz upozorowanego ataku krążyły w Gliwicach już na początku września. Przynajmniej wśród uczestniczących w wydarzeniach bezpośrednio bądź pośrednio funkcjonariuszy policji różnych pionów powstały wątpliwości co do oficjalnego przedstawienia przebiegu zajścia. Funkcjonariusz, który aresztował Honioka, zapytany jeszcze w czasie wojny o swój udział, „nie wnikał w sprawę, tylko machnął ręką i nie chciał nic więcej wiedzieć o tym przekręcie”. Także maszynista usłyszał podczas rozmowy w kręgu kolegów, że atak został tylko sfingowany, a wszystkie osoby, które o to zagabywał, były niezwykle dyskretne. Pewien z przepytywanych gliwickich policjantów zeznał, że w mieście „właściwie nikt nie dawał wiary oficjalnej wersji, jakoby to polscy powstańcy napadli na radiostację”. Jednak również wiele z przepytywanych przez historyka Jurgena Runzheimera i policję osób twierdziło, że nie wątpiło w przedstawianą wersję wydarzeń. Ale jeszcze w czasie wojny w Gliwicach krążyły plotki, że ofiarą śmiertelną z radiostacji był więzień obozu koncentracyjnego. „Przebąkiwano, jednakże z należytą ostrożnością, że podczas ataku działy się podejrzane rzeczy”.
Przed południem 1 września 1939 r. w Kroll Opera House Hitler wyjaśnił, że nocą doszło do łącznie czternastu incydentów na granicy, w tym „do trzech całkiem poważnych”. Incydentów tych dotyczyło wypowiedziane przez Hitlera zdanie, że strzały zaczęły padać od 5:45. W pierwszych dniach wojny niemiecka propaganda w ogóle unikała mówienia o niej. 1 września 1939 r. dziennikarze otrzymali następujące polecenie: „Żadnych nagłówków, w których użyte zostałoby słowo wojna! Zgodnie z przemową Führera jest to tylko nasz atak odwetowy”. Pomimo tych wszystkich zabiegów propagandowych upozorowane ataki w Gliwicach, Hochlinden i Byczynie nie zrobiły na Niemcach wrażenia. Inscenizacje te nie były też w stanie zapalić ich do wojny. Na początku września nastrój w Niemczech kształtowały niepokój i strach. Zapał do wojny oraz hurrapatriotyzm nie nastąpiły. A jednak większość Niemców uwierzyła propagandzie, która argumentowała, że wojnę wymusiły okoliczności zewnętrzne. (…)
Na pierwszej stronie „Völkischer Beobachter” 1 września umieszczono pilną informację: „Atak Polaków na należącą do Rzeszy radiostację w Gliwicach/Bandy polskich powstańców wtargnęły na teren Niemiec – gwałtowne starcia z policją”. Na drugiej stronie pod napisem: „Polacy napadli na radiostację w Gliwicach” kontynuowano wątek: „Policji udało się obezwładnić napastników już po kilku minutach, przy czym wielu z nich zastrzeliła”. Gazeta postrzegała zajście jako „ogólnie sygnał dla polskich partyzantów do ataku na tereny niemieckie”. „Zaciekłe walki” ze wspierającymi powstańców jednostkami polskiej armii nie ustają.
Propaganda narodowosocjalistyczna instruowała dokładnie dziennikarzy, jak mają opisywać rzekome zajścia na granicy: „Obok pojawiających się doniesień o aktach terroru mających miejsce na terytorium Polski należycie przedstawione i skomentowane zostać muszą ataki polskich band dokonywane przy udziale regularnych jednostek wojska polskiego na terytorium Rzeszy Niemieckiej. Wytyczne dotyczące tej sprawy brzmią: czymś oczywistym jest, że napady te należą do serii ataków przeprowadzonych na terytorium Rzeszy Niemieckiej w sposób planowy, o czym informowano w ostatnich dniach, jak na przykład atak rozpoznawczy w Gliwicach, przemyt materiałów wybuchowych oraz broni, ataki na budynki niemieckich poczt itp.”. (…)
Mimo że sfingowane napady zostały zainscenizowane nie tylko po to, by puścić tę informację w świat, lecz aby sfabrykować nadające się do przedstawienia opinii publicznej dowody na to, że odpowiedzialność za wybuch wojny ponosi Polska, to jednak w następnych dniach relacje z wydarzeń nie były obszerne. W „Deutschen Wochenschau” z 7 września zamieszczono tylko krótką wzmiankę o sfingowanym napadzie i to bez żadnego zdjęcia. Początkowo te rzekome dowody miały zostać zaprezentowane w prasie krajowej oraz zagranicznej. Za wykorzystanie sfingowanych ataków do celów propagandowych odpowiedzialny był prawdopodobnie Arthur Nebe, szef Policji Kryminalnej. Jednak według niemieckich gazet aresztowani rzekomo powstańcy nie zostali nigdy zaprezentowani prasie. Ze względu na te nieścisłości coraz częściej podawano w wątpliwość, czy przedstawiany przebieg wydarzeń był zgodny z prawdą. Historykowi Stefanowi Scheilowi te „inscenizacje” do tej pory wydają się „groteskowo zagadkowym przedsięwzięciem”. Faktycznie zauważyć można, że niemiecka propaganda w następnych miesiącach i latach nie powracała do tego tematu. Wydarzenia, które miały miejsce na granicy polsko-niemieckiej, zeszły prawdopodobnie na dalszy plan ze względu na wypowiedzenie wojny przez Wielką Brytanię i Francję oraz szybki pochód wojsk niemieckich.
Fragment książki Floriana Altenhönera „Człowiek, który rozpętał II wojnę światową”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Replika. Tytuł, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji.
Skomentuj