Wahanie Chamberlaina
Pomimo zawartego między Polską a Wielką Brytanią traktatu sojuszniczego władze Zjednoczonego Królestwa potrzebowały aż trzech dni, by wypowiedzieć hitlerowskim Niemcom wojnę. Dlaczego?
Pomimo zawartego między Polską a Wielką Brytanią traktatu sojuszniczego władze Zjednoczonego Królestwa potrzebowały aż trzech dni, by wypowiedzieć hitlerowskim Niemcom wojnę. Dlaczego?
Piątkowy poranek 1 września był ciepły i duszny, podobnie jak cała poprzedzająca go fala upałów. Podczas gdy większość Brytyjczyków nadal spała, zaczęły napływać pierwsze wieści o niemieckiej inwazji na Polskę – w doniesieniach agencji prasowej Reutera powoływano się na komunikat niemieckiego radia. Wkrótce potem wiadomości te zostały potwierdzone telegramem z ambasady brytyjskiej w Warszawie do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Londynie, w którym informowano, że Niemcy rzeczywiście przekroczyli polską granicę i trwa już bombardowanie na dużą skalę.
Gazety brytyjskie nie pisały jednak jeszcze o najnowszych wydarzeniach. Tego ranka pełno w nich było informacji o planowanym na ten dzień początku ewakuacji cywilów z miast oraz o najnowszych warunkach Hitlera, które miały załagodzić kryzys związany z Polską. Większość ludzi dowiedziała się zatem, co się dzieje, z radia, gdy o godzinie 10.30 nadano pierwszy biuletyn informacyjny. Po posępnym obwieszczeniu w domach uciszano dzieci i przybliżano uszy do odbiorników. Nastąpiła lawina doniosłych słów, za którymi z trudem nadążali słuchacze: „inwazja… powszechna mobilizacja… zwołano parlament… posiedzenie gabinetu… naloty… cele wojskowe”. Po raz pierwszy, ale nie ostatni spiker kaleczył polskie nazwy, wymieniając miejscowości, na które spadły już bomby: „Tczew, Toruń, Jasło…”.
Doniesienia te wywołały przede wszystkim uczucie rozczarowania. Ze względu na to, że odgłosy kryzysu polsko-niemieckiego były słyszalne przez większą część lata, nie odczuwano właściwie żadnego zaskoczenia – w istocie trwająca ewakuacja dowodziła, że zarówno rząd, jak i społeczeństwo są gotowe podporządkować się wymogom wojny – a raczej pełną gniewu rezygnację. W jednym z pamiętników opisano ją następująco: „żaden naród z pewnością nigdy nie szedł na wojnę tak ponuro, bez złudzeń i z tak chłodną urazą, jak my teraz”. Pomysłowa gospodyni domowa z Bolton znalazła oczywisty cel swojego gniewu: „chciałabym po prostu dorwać Hitlera i zaprowadzić go na to pole na końcu naszej ulicy, żeby dać mu za swoje” – oświadczyła. „Najpierw odpiłowałabym mu stopy na wysokości kostek, naostrzyłabym jego golenie, po czym wcisnęłabym go w ziemię po ramiona, a potem tłukłabym go po głowie moim dużym rondlem, aż zupełnie znikłby mi z oczu”.
1 września: „Nasze sumienie jest czyste”
Politycy brytyjscy byli podobnie rozgniewani i zrezygnowani. Premier Neville Chamberlain na godzinę 11.30 zwołał posiedzenie gabinetu, które odbywało się – jak oświadczył – „w najcięższej możliwej sytuacji”. „Zdarzenie, któremu próbowaliśmy zapobiec tak długo i tak usilnie, właśnie nastąpiło” – powiedział. „Jednak nasze sumienie jest czyste i nie ma teraz miejsca na pytanie, czy wypełniliśmy nasz obowiązek”. Po tym wyraźnym oświadczeniu o determinacji Wielkiej Brytanii nastąpiła niespokojna dyskusja, podczas której rząd usiłował się zorientować w lawinie informacji o nowych wydarzeniach. Nie pomagały w tym dezinformacje z Berlina przekazywane za pośrednictwem niemieckiego chargé d’affaires w Londynie Theo Kordta, jakoby siły niemieckie jedynie „odpowiadały ogniem”. Niemcy zaprzeczali też doniesieniom o zbombardowaniu polskich miast. Włoskie oferty pomocy oraz pośrednictwa w organizacji konferencji pokojowej pogłębiały tylko panujące zamieszanie, a kolejnym powodem do wahania były obawy Francji co do niezwłocznego podjęcia działań wojskowych.
Jednocześnie Polacy starali się przekonać rząd brytyjski do aktywnego wystąpienia w ich obronie. Tego poranka polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wysłało telegramy do swoich ambasad w Londynie i Paryżu, przedstawiając wyjaśnienie dotyczące ataku niemieckiego oraz wyrażając przekonanie, że „zgodnie z istniejącymi aliansami [Polska] otrzyma w tej walce natychmiastową pomoc sojuszników”. Ambasador Polski w Londynie hrabia Edward Raczyński oświadczył następnie podczas rozmowy z ministrem spraw zagranicznych wicehrabią Halifaxem, że jego zdaniem „zaistniały okoliczności, które wymagają realizacji gwarancji [brytyjskiej]”. Po południu zaś polski minister spraw zagranicznych pułkownik Beck wysłał telegram do ambasadora Wielkiej Brytanii w Warszawie, w którym zażądał, aby RAF niezwłocznie rozpoczął działania przeciwko Niemcom.
Podczas posiedzenia gabinetu jako pierwszy głos zabrał minister do spraw koordynacji obrony lord Chatfield, który przekazał opinię szefów sztabów, że jeżeli zostanie podjęta decyzja o realizacji gwarancji, należy „bez zbędnej zwłoki” przesłać ultimatum do Niemiec. Chamberlain zgodził się z nim i sporządzono projekt stosownego dokumentu, który zawierał ostrzeżenie, że „jeżeli rząd niemiecki nie będzie gotowy przedstawić […] zadowalających zapewnień, że wszelkie agresywne działania przeciwko Polsce zawieszono, oraz nie będzie gotowy do niezwłocznego wycofania swoich sił z terytorium Polski, rząd Jego Królewskiej Mości w Zjednoczonym Królestwie bez wahania wywiąże się ze swoich zobowiązań wobec Polski”. Telegram ten wysłano bez szyfrowania do ambasady brytyjskiej w Berlinie o godzinie 17.45 tego samego dnia.
Niedługo po tym, o godzinie 18.15, Chamberlain pojawił się w pełnej posłów – i ponurego wyczekiwania – Izbie Gmin. Wyraźnie było widać, że jest udręczony sytuacją: „Osiemnaście miesięcy temu w tej Izbie – powiedział – modliłem się, żeby nie spadł na mnie obowiązek zwrócenia się do tego kraju o zaakceptowanie okrutnej decyzji: mamy wojnę. Obawiam się, że mogę nie być w stanie go uniknąć”. Jednak, jak kontynuował, nie ma wątpliwości co do swoich obowiązków. „Nikt nie może powiedzieć, że rząd mógł uczynić więcej, aby utorować drogę do honorowego i sprawiedliwego rozwiązania sporu między Niemcami a Polską” – stwierdził, dodając: „staniemy przed sądem historii w pełni świadomi, że odpowiedzialność za tę straszliwą katastrofę spoczywa na jednym człowieku – kanclerzu Niemiec, który nie zawahał się sprowadzić na świat nieszczęścia, aby zaspokoić swoje bezsensowne ambicje”. Wyjaśnił, że w tych okolicznościach „pozostaje tylko jeden wybór” i polega on na doręczeniu – w porozumieniu z Francuzami – czegoś, co nazwał „ostatnim ostrzeżeniem”, czyli telegramu, którego tekst został uzgodniony przez gabinet tego popołudnia i który odczytał Izbie.
Potem Chamberlain uderzył w nutę moralną, stwierdzając, że „pokoju w Europie nie będzie”, dopóki istnieć będzie reżim nazistowski, zakończył zaś, rzucając wyzwanie: „Teraz pozostaje nam tylko przygotować się i podjąć tę walkę, której tak usilnie staraliśmy się uniknąć, z determinacją, aby doprowadzić ją do końca. Przyłączymy się do niej z czystym sumieniem, przy wsparciu naszych posiadłości i całego imperium brytyjskiego oraz z moralną aprobatą większej części świata”.
Było to mocne wystąpienie, w trakcie którego powściągliwy zwykle premier ponoć uderzał pięścią w mównicę, aby podkreślić wymowę swych słów. Co jednak ważne, w swoim ostatnim ostrzeżeniu nie określił terminu, więc wielu rwących się do wojny posłów Izby Gmin obawiało się, że rządy brytyjski i francuski wciąż szukają sposobu, by wykręcić się od swoich zobowiązań.
Tego wieczoru, gdy Izba przerwała obrady na noc, brytyjskiemu ambasadorowi w Berlinie Nevile’owi Hendersonowi udało się w końcu spotkać z ministrem spraw zagranicznych Niemiec Joachimem von Ribbentropem. Po przybyciu na Wilhelmstrasse Henderson został powitany przez tłumacza Hitlera Paula Schmidta i wprowadzony do gabinetu Ribbentropa, gdzie notatkę Chamberlaina przetłumaczono na niemiecki. Ribbentrop, jak wspominał Schmidt, pozostawał przez cały czas spokojny. Otrzymał najwyraźniej polecenie, aby nie udzielać żadnej odpowiedzi, bowiem „udawał, że nie rozumie po angielsku”. Tak samo zareagował, gdy pół godziny później dowiedział się o nocie ambasadora Francji. Kiedy Ribbentrop zaniósł następnie obydwie wiadomości do Hitlera, aby ten udzielił na nie odpowiedzi, Führer drwiącym tonem stwierdził: „To zobaczymy, czy przyjdą Polsce z pomocą”.
2 września: „Dzień oczekiwania”
Następnego dnia – 2 września – panował taki sam gorączkowy nastrój; Henderson w Berlinie nazwał go „dniem oczekiwania”. W miejsce spekulacji i pogłosek pojawiło się jednak przynajmniej więcej konkretnych informacji o wydarzeniach w Polsce. Na przykład „The Daily Telegraph” oferował czytelnikom całostronicową mapę i szczegółowe informacje na temat niemieckiego najazdu; w artykule wstępnym redakcja chwaliła parlament za opowiedzenie się „za wolnością i przeciw brutalnemu uciskowi”. Rozdźwięk wprowadzał jedynie komunistyczny „Daily Worker”, krytykując rząd za „zupełną bezczynność” w sprawie Hiszpanii i Czechosłowacji oraz przedstawiając nowy konflikt jako „wojnę na dwa fronty”, która miała doprowadzić do „triumfu nad faszyzmem” oraz „zwycięstwa nad Chamberlainem i wrogami demokracji”.
Będący prominentnym zwolennikiem Chamberlaina konserwatywny poseł Henry „Chips” Channon odnotował w swoim dzienniku: „jesteśmy na skraju wojny”. Stwierdził ponadto, że jest „przygnębiony, przybity i zrozpaczony”. Społeczeństwo brytyjskie jako całość wykazywało jednak więcej pogody ducha, a już z pewnością na wydarzenia zapatrywano się flegmatyczniej niż dzień wcześniej. Jeden z uczestników nowego programu obserwacji nastrojów społecznych zauważył, że chociaż jego klienci „zdają sobie sprawę, że sprawy poszły najgorzej, jak tylko mogły”, to jednak widać determinację, by „dać Hitlerowi nauczkę”. Inna respondentka dostrzegła „poprawę społecznego morale” oraz „efekt wyciszenia” dzięki czemuś, co określiła jako „pewność wojny”. Oczywiście nie były to odczucia powszechne; pewien Brytyjczyk przyznał, że po wysłuchaniu wiadomości „trząsł się z nerwów”, inni mówili, że „jest im niedobrze” lub czują się „podminowani” perspektywą wojny. Byli też jednak wieczni optymiści, którzy wyrażali opinie w rodzaju: „nasza wygrana jest pewna […] zawsze zwyciężamy”.
Pomijając taką brawurę, Brytyjczycy i Francuzi mieli pewne powody do optymizmu. W 1939 roku Wielka Brytania była oczywiście przede wszystkim potęgą morską. Imperium brytyjskie zbudowano na handlu międzynarodowym, a jego globalny zasięg tradycyjnie wymagał marynarki wojennej, która strzegła szlaków morskich i chroniła interesy brytyjskie na krańcach świata. W związku z tym Wielka Brytania mogła się poszczycić największą flotą wojenną na świecie, ogółem liczącą ponad 1400 okrętów – składało się na nią między innymi 15 pancerników, 184 niszczyciele i 60 okrętów podwodnych – a także niezrównaną flotą handlową (co trzeci statek pływający po morzach całego świata nosił banderę brytyjską). Dodatkowo, choć brytyjskie siły lądowe nie były zbyt liczne (we wrześniu 1939 roku liczyły nieco powyżej 200 tysięcy), składały się one głównie z dobrze wyszkolonych żołnierzy zawodowych – tylko niewielka część pochodziła z poboru przeprowadzonego na początku roku. Ponadto armia mogła liczyć na około 200 tysięcy rezerwistów i dodatkowych 450 tysięcy żołnierzy obrony terytorialnej.
Brytyjski sprzęt wojskowy z pewnością nie ustępował temu, jakim dysponowali potencjalni przeciwnicy. Oprócz sędziwego już standardowego karabinu Lee Enfield, oddziały brytyjskie były uzbrojone w ręczny karabin maszynowy Bren (zmodyfikowany w stosunku do pierwotnego czeskiego projektu), który wszedł do służby w poprzednim roku. Była to broń trwała, celna i skuteczna. Gorzej przygotowane były natomiast jednostki pancerne. Chociaż do produkcji wprowadzono już czołg Matilda Mark II, który miał najgrubszy pancerz spośród wszystkich wówczas używanych, a poza tym mógł się poszczycić potężną dwufuntową armatą, do września 1939 roku z linii montażowych zdążyło zjechać tylko parę egzemplarzy, więc brytyjskie siły pancerne musiały polegać na modelu Matilda Mark I, który był uzbrojony tylko w ciężki karabin maszynowy, a także na lekko opancerzonym czołgu Cruiser Mark I.
Jeżeli chodziło o lotnictwo, we wrześniu 1939 roku RAF dysponował łącznie 1660 maszynami bojowymi. Spośród 155 dywizjonów 16 latało wówczas na budzących respekt maszynach Hawker Hurricane, 26 na lekkich bombowcach Blenheim, a 10 na dwusilnikowych Handley Page Hampden. Ponadto zdążono już dostarczyć 300 egzemplarzy Supermarine Spitfire Mark I, a kolejne 2000 zostały zamówione. Chociaż RAF nie był wtedy jeszcze potęgą, jaką miał stać się później, z pewnością nie brakowało mu siły ogniowej. (...)
Wojska brytyjskie i francuskie dobrze się uzupełniały, gdyż niedostatki jednego z partnerów w dowolnej dziedzinie kompensowała potęga drugiego. W związku z tym razem byłyby w stanie skutecznie stawić czoła niemieckiemu przeciwnikowi, a prawdopodobnie miałyby wręcz nad nim przewagę. Siła ta była jednak tylko pozorna, gdyż istniało wiele kwestii, które uniemożliwiały jej skuteczne wykorzystanie. (...)
2 września narastało podenerwowanie, gdyż nie nadchodziły żadne sygnały co do tego, czy rządy brytyjski i francuski będą honorować swoje zobowiązania traktatowe. Churchill wyrażał uczucia wielu, gdy tego ranka pisał do Chamberlaina o swoich obawach, że w Paryżu toczy się dyskusja o „kolejnej nocie”. „Polacy są atakowani od 30 godzin” – przypomniał premierowi. „Wierzę, że najpóźniej dzisiaj po południu, w czasie spotkania Parlamentu, będzie Pan mógł ogłosić wypowiedzenie wojny”.
Polacy też zdradzali coraz większy niepokój. Tego popołudnia ambasador Polski w Londynie zwrócił się bezpośrednio do premiera Chamberlaina z żądaniem „natychmiastowego wywiązania się z brytyjskich zobowiązań wobec Polski”; według doniesień podchodził też do członków jego gabinetu w Izbie Gmin, żądając tego samego. Polski minister spraw zagranicznych pułkownik Beck przesłał potem telegram podsumowujący dotychczasowy przebieg wydarzeń, którego celem było popchnięcie Brytyjczyków do działania: „Walczymy już na całym froncie z całym grosem sił niemieckich, walcząc o każdy metr, broni się nawet garnizon w Westerplatte. Interwencja całego lotnictwa niemieckiego przyjmuje coraz bardziej brutalną formę. W dniu dzisiejszym mamy duże ofiary ludności cywilnej”. Beck zakończył cierpkim nawiązaniem do zawartego tydzień wcześniej w Londynie sojuszu polsko-brytyjskiego i dodał: „proszę o bezzwłoczne powiadomienie o decyzji Rządu Brytyjskiego”.
Dlatego też nastroje na posiedzeniu gabinetu tego popołudnia były napięte. Podczas gdy Chamberlain i Halifax naciskali na dalsze opóźnienie w podjęciu decyzji – bądź wysłaniu ultimatum – pamiętając o francuskim życzeniu przedłużenia terminu o 48 godzin, co miało dać czas na wysłuchanie włoskich propozycji i ewakuację Paryża, inni zdecydowanie oponowali. Minister lotnictwa sir Kingsley Wood był przeciwny jakiejkolwiek zwłoce, twierdząc, że umniejszy ona „efekt moralny wypełnienia przyrzeczenia” Wielkiej Brytanii wobec Polski. Zgadzał się z nim minister wojny Leslie Hore-Belisha, stwierdzając, że opinia publiczna jest „zdecydowanie przeciwna jakimkolwiek ustępstwom”, oraz przypominając innym członkom rządu, że „dyktatorzy stawiali kolejne żądania”. Inni poparli to stanowisko. Pod koniec posiedzenia Chamberlain uznał, że osiągnięto porozumienie w „dwóch głównych kwestiach”: po pierwsze, nie należy negocjować z Niemcami, jeżeli nie są gotowi wycofać swoich wojsk z Polski, po drugie zaś, wszelka zwłoka dłużej niż do północy jest „niepożądana”, a wystosowany do Niemiec komunikat o takiej treści „stanowi wyraźne ultimatum”.
Występując tego wieczoru w Izbie Gmin, Chamberlain najwyraźniej zapomniał jednak, co uzgodnił ze swoim rządem. W krótkim, nijakim przemówieniu wspomniał o przyczynach opóźnienia, konieczności komunikacji i koordynacji z Francuzami oraz odmowie uznania przez rząd brytyjski jednostronnego przyłączenia Gdańska do Rzeszy. Nie uczynił natomiast żadnej wzmianki o ultimatum czy o ewentualnej obronie Polski środkami wojskowymi. Kiedy usiadł, zapanowała głucha cisza. „Posłowie siedzieli – wspominał jeden z deputowanych – jakby byli z kamienia”.
Na wystąpienie Chamberlaina odpowiedział zastępca przywódcy Partii Pracy (Clement Attlee przechodził rekonwalescencję po chorobie) Arthur Greenwood. Gdy tylko wstał, ważny przeciwnik ustępstw, a zarazem członek Partii Konserwatywnej Leo Amery krzyknął do niego: „Mów w imieniu Anglii, Arthurze!”. Improwizując i mówiąc, „co leży mu na sercu”, Greenwood przyjął ostry ton, którego zdaniem wielu zabrakło w bezkrwistej mowie Chamberlaina. Mówił o powadze chwili i choć współczuł premierowi jego dylematów, zastanawiał się na głos, „jak długo jesteśmy gotowi się wahać w chwili, gdy Wielka Brytania i wszystkie zasady, którym jest wierna, a także cała ludzka cywilizacja znalazły się w niebezpieczeństwie?”. Mając nadzieję, że Chamberlain przyniesie Izbie ostateczną decyzję na posiedzeniu, które miało odbyć się nazajutrz, ostrzegał jednak, iż „każda minuta zwłoki [oznacza] podważenie fundamentów naszego honoru narodowego”. Obrady zakończyły się wkrótce wśród obelg, wyrzutów i ogólnego chaosu.
Tego wieczoru wiele wskazywało na to, że może dojść do przewrotu gabinetowego. Po zamknięciu posiedzenia Izby Gmin większość rządu Chamberlaina – 12 z 22 ministrów, w tym kanclerz sir John Simon i minister wojny Leslie Hore-Belisha – zebrała się w gabinecie Simona w budynku Izby Gmin. Wściekli, że Chamberlain ich zdaniem jednostronnie wycofał się z decyzji uzgodnionych przez gabinet po południu, oraz obawiając się w efekcie pozostawienia Polski na pastwę losu, domagali się, aby następnego dnia w Izbie Gmin zostało wygłoszone oświadczenie, iż Wielka Brytania wypełnia gwarancje wynikające z zawartego układu. W przeciwnym razie – zagrozili – rząd nie przetrwa. Tego samego wieczoru Simon przekazał premierowi odręczną notatkę. Jak pisał: „Dzisiejsze oświadczenie przygnębi Polaków. Niemiecka propaganda już o to zadba. Zakładamy, że z Warszawą odbyto od razu uspokajającą rozmowę telefoniczną. Tę szkodę może naprawić tylko jak najszybsze ogłoszenie uzgodnionej przez nas decyzji. Wszyscy sądzimy, że jutro w południe to termin zbyt późny i uważamy, że powinniśmy zgodnie z decyzją przyjętą przez rząd uczynić to o północy. Jedynym usprawiedliwieniem dla ustalenia terminu ultimatum na jutro w południe byłoby wskazanie, że zostało to definitywnie uzgodnione z Francuzami. Sądzimy, że jeżeli Francuzi nie zgodzą się na upływ ultimatum najpóźniej do 12 w południe jutro, powinniśmy niezwłocznie podjąć działania samodzielnie”. (…)
Fragment książki Rogera Moorhouse'a „Polska 1939. Pierwsi przeciwko Hitlerowi”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. Tytuł, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji.
Skomentuj