Nie wracajmy więcej na barykady
Z podporucznikiem Armii Krajowej, członkiem Kedywu oraz uczestnikiem powstania warszawskiego Stanisławem Aronsonem, ps. Rysiek
Z podporucznikiem Armii Krajowej, członkiem Kedywu oraz uczestnikiem powstania warszawskiego Stanisławem Aronsonem, ps. Rysiek
Jest pan osobą ocalałą z dwóch dziejowych katastrof, Holokaustu i powstania warszawskiego. Czy to właśnie tragiczne zdarzenia związane z utratą rodziny i otarciem się o śmierć podczas transportu do obozu zagłady, z którego cudem udało się panu uciec, wpłynęło na pańską decyzję o przyłączeniu się do konspiracji i powstania?
Nie łączyłbym ze sobą tych faktów. Do walki przystępowało przecież mnóstwo ludzi, którzy nie mieli za sobą aż tak dramatycznych przeżyć, choć niewątpliwie wojna była ciężkim czasem dla każdego. Skoro miałem okazję przyłączyć się do walki z wrogiem, to z niej skorzystałem. Nikt mnie do tego nie zmuszał. Postrzegałem to jako patriotyczny i moralny obowiązek.
Na rok przed powstaniem warszawskim miał miejsce inny tragiczny zryw, jakim było powstanie w getcie. Czy brał pan w nim udział?
Nie, choć należałem już wtedy do dywersyjnego oddziału „Żbik”. Niestety, nic nie mogliśmy zrobić. Teren getta był otoczony ścisłym kordonem SS, a także niemieckich jednostek pomocniczych składających się z tysięcy Ukraińców, Łotyszy i Azjatów. Nie byliśmy jednak całkiem bezczynni. W tym czasie zajmowaliśmy się małym sabotażem i akcjami dywersyjnymi. Te akcje najczęściej polegały na likwidowaniu kolaborantów. Nie robiłem tego osobiście, ponieważ byłem za młody, ale przydzielono mnie do obstawy i ubezpieczałem wykonujących wyroki kolegów. Ponadto brałem udział w atakach na niemiecką policję, wysadzaniu pociągów oraz spaleniu niemieckiej poczty. Mam nadzieję, że to wszystko – nawet jeśli nie przyczyniło się do skrócenia tego wojennego koszmaru – pomogło odstraszyć chętnych na szybki zarobek, jaki dawała najczęściej kolaboracja z Niemcami…
W czasie wojny wielokrotnie spotykał pan ludzi, którzy wymykali się narodowym stereotypom. Osobiście doświadczył pan niemieckiego okrucieństwa, ale to przecież także Niemka uratowała panu życie i skontaktowała z członkami ruchu oporu. Polski chłop pomógł panu w ucieczce z transportu, ale zetknął się pan również ze zjawiskiem kolaboracji. Czy pana zdaniem świadczy to o tym, że nie ma dobrych i złych narodów, a są tylko dobrzy i źli ludzie?
Tak, zdecydowanie się z tym zgadzam. Dlatego zawsze byłem przeciwny tworzeniu między ludźmi sztucznych podziałów, które mogą doprowadzić jedynie do konfliktu i wojny. W ostatecznym rozrachunku liczy się tylko to, czy – jak mówił śp. profesor Władysław Bartoszewski – umiemy być przyzwoici.
Istnieje teoria, że powstanie było odwetem za cierpienia okupacji i że nie wolno było odbierać do niego prawa młodym ludziom, którzy przygotowywali się do otwartej walki od kilku lat. Czy zgadza się pan z tą tezą?
To na pewno nie był czynnik decydujący. Decyzja o wybuchu powstania była zbyt poważną sprawą, by kierować się przy niej wyłącznie emocjami. To było czysto polityczne posunięcie. Byliśmy podporządkowanym rozkazom wojskiem, a nie przypadkową grupą kierujących się impulsem ludzi. Bezpośrednią przyczyną rozpoczęcia walk był więc konkretny rozkaz, a nie nasza chęć zemsty.
Najczarniejszym epizodem powstania była rzeź Woli, podczas której zamordowano około 50 tys. mieszkańców dzielnicy. 28 września odbędzie się konferencja naukowa „Osądzić Rzeź Woli”, która w zamiarze organizatorów ma nie tylko utrwalić pamięć o tym dramacie, ale też doprowadzić do złożenia wniosku o reaktywowanie Najwyższego Trybunału Narodowego w celu osądzenia odpowiedzialnych za tę masakrę zbrodniarzy lub ich następców prawnych. Co pan sądzi o tej śmiałej inicjatywie?
Nie słyszałem o tym wcześniej, ale uważam to za bardzo słuszny pomysł, o ile zajmą się tym kompetentni specjaliści z zakresu prawa i historii. Straszne jest to, że przecież byliśmy wtedy tak blisko – prowadziliśmy boje o Powązki – a nie wiedzieliśmy, co tam się dzieje. Zresztą, nawet gdybyśmy wiedzieli, to pewnie bylibyśmy tak samo bezradni jak podczas powstania w getcie w 1943 r. Terroryzm zawsze był nieodłączną częścią wojny, mającą na celu złamanie przeciwnika i doprowadzenie do jego poddania się.
Na czym, jako członka Kedywu (Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej), polegały pana obowiązki?
Jak już wspomniałem, początki sierpnia upłynęły nam na walkach w okolicach Powązek. Niemcy od strony cmentarza atakowali nas moździerzami. My niestety mieliśmy jedynie visy. Muszę jednak przyznać, że na tle innych ugrupowań powstańczych byliśmy uzbrojeni całkiem przyzwoicie. Nie wiedzieliśmy wówczas, jak dramatycznie wygląda pod tym względem sytuacja w innych oddziałach. Około 10 sierpnia zostałem ranny w nogę i klatkę piersiową. Były to bardzo poważne obrażenia. Straciłem przytomność i odzyskałem ją dopiero w szpitalu na Starym Mieście, na ulicy Długiej. Warunki sanitarne w tym miejscu były tragiczne, w dodatku dzielnica była praktycznie przez całą dobę bombardowana. Moja noga w gipsie goiła się bardzo wolno, nie mogłem chodzić, co w oczywisty sposób wykluczało możliwość powrotu do walki, którą bardzo chciałem kontynuować. Miałem jednak i tak mnóstwo szczęścia. W szpitalu, oprócz mnie i rannych kolegów, znajdowali się także jeńcy niemieccy. Personel obchodził się z nimi równie dobrze, jak z nami. Ta humanitarna postawa zaowocowała ocaleniem życia wielu ludzi. Po upadku Starego Miasta SS-mani wpadli do szpitala i, zanim zdążyli nas rozstrzelać, zostali powstrzymani przez niemieckich pacjentów. Zaczęli oni krzyczeć, że „tu nie ma powstańców, tu są cywile, oni nam życie uratowali!”. Po raz kolejny więc potwierdziła się zasada, że dobrzy ludzie istnieją w każdym narodzie.
Jakie były pana dalsze losy po opuszczeniu szpitala?
Wspierając się na dwóch miotłach, które posłużyły mi za kule, dotarłem wraz z innymi rannymi do punktu, gdzie Polski Czerwony Krzyż zaopatrzył nas w furmanki, które dowiozły nas do Pruszkowa. Zostaliśmy umieszczeni w byłym szpitalu psychiatrycznym w Tworkach, zamienionym tymczasowo na szpital dla rannych cywilów z obozu przejściowego w Pruszkowie. Tam spotkałem mojego dawnego przyjaciela, Olgierda Cemerskiego. Nie dane nam jednak było cieszyć się spokojem. Od znajomego z Czerwonego Krzyża dowiedzieliśmy się, że Gestapo planuje nalot na szpital w celu wyłapania powstańców ukrywających się między cywilami. Udało nam się wraz z Olgierdem uciec i ze stacji w Pruszkowie pojechaliśmy do Krakowa, gdzie spotkaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, którzy udzielili nam schronienia w swoim majątku pod Krakowem. Tam powoli dochodziłem do siebie, ale dopiero w listopadzie mogłem znów chodzić. W styczniu 1945 r. Kraków zajęli Sowieci. To byli straszni ludzie; nieprzewidywalni, ciągle upijający się wodą z karbidem Azjaci. Uciekliśmy przed nimi do Łodzi, gdzie doczekaliśmy już ostatecznego końca wojny.
31 lipca została opublikowana książka „Wojna nadejdzie jutro. Żołnierz legendarnego Kedywu AK ostrzega”, mająca formę wywiadu rzeki z panem, przeprowadzonego przez Emila Marata i Michała Wójcika. Ja odebrałam ją jako formę apelu i ostrzeżenia wystosowanego do potomności. Czy to właśnie osobiste przeżycia z wojny stanowiły największą inspirację do stworzenia tej publikacji?
Moim marzeniem było, aby treść tej książki przemówiła przede wszystkim do młodzieży, do której coraz częściej docierają niebezpieczne, nacjonalistyczne hasła. Pod ich wpływem w młodych ludziach rodzi się przekonanie, że wojna i powstanie to romantyczne, emocjonujące przygody. Tak absolutnie nie było. To była potworna rzeź, zakończona druzgocącą klęską. Szkoda, że takie wnioski nasunęły nam się dopiero po wojnie. Przed powstaniem w oddziale panowała euforia i jednomyślność, tym bardziej że żyliśmy w błogiej nieświadomości, jak bardzo mizernie uzbrojone są inne oddziały i jak niewielkie są nasze szanse. Nie ma chyba sensu ukrywać, jak tragiczną w skutkach decyzją był rozkaz o wybuchu powstania. 200 tys. ofiar, zniszczone w 85 proc. miasto – te statystyki mówią same za siebie. Nigdy nie zapomnę słów Józefa Rybickiego, ps. Andrzej, mojego przełożonego i dowódcy Kedywu Okręgu Warszawa. On jeszcze przed powstaniem ostrzegał, że wywołanie otwartej walki będzie oznaczało dekonspirację Armii Krajowej przed Sowietami. Mówił, że nawet jeśli osiągnęlibyśmy swój cel, jakim było wystąpienie na terenie Warszawy w roli gospodarza przed wkraczającą Armią Czerwoną, to okupacja sowiecka i tak by nastąpiła. Jego zdaniem większy sens miało zachowanie konspiracji na czas tej okupacji. Nie zgadzam się także z popularnym poglądem, że mit powstania warszawskiego stał się kolebką dla Solidarności. Ja nie widzę pomiędzy nimi żadnego związku. Jestem pewny, że Solidarność powstałaby także i bez tej masakry. Ta opinia wydaje mi się więc tylko nieskuteczną próbą usprawiedliwienia wydania rozkazu rozpoczęcia powstania.
W książce poruszają panowie wiele istotnych wątków.
Jakie, pana zdaniem, płynie z nich najważniejsze przesłanie?
Żebyśmy, zamiast zwalczać, starali się zawsze wysłuchać i zrozumieć drugiego człowieka. Polityka dialogu jest niezwykle cenna i pomaga uniknąć tworzenia podziałów w społeczeństwie. Osoby dzierżące władzę powinny wystrzegać się nadmiernej mitologizacji naszej tragicznej historii, ponieważ to prowadzi do pychy i megalomanii, będących wrogami pokoju. Patrząc na współczesny świat, uważam, że jest to bardzo aktualny problem. Mam wrażenie, że to wszystko podsumowuje się w słynnym stwierdzeniu wspomnianego już śp. profesora Bartoszewskiego – że po prostu warto być przyzwoitym.
Skomentuj