Akcja „Zemsta”
Dwa tygodnie po wybuchu powstania warszawskiego dowódca Armii Krajowej, gen. Tadeusz Komorowski „Bór”, wydał tragiczny w skutkach rozkaz, by wszystkie jednostki AK w kraju wyruszyły na pomoc walczącej Warszawie.
Dwa tygodnie po wybuchu powstania warszawskiego dowódca Armii Krajowej, gen. Tadeusz Komorowski „Bór”, wydał tragiczny w skutkach rozkaz, by wszystkie jednostki AK w kraju wyruszyły na pomoc walczącej Warszawie.
Po pierwszych godzinach walki zapanowało poczucie klęski i kompletny chaos – przy braku łączności oddziały z Żoliborza wyszły w nocy do Kampinosu, gdy te z Kampinosu szły na Żoliborz. A te z Mokotowa i Ochoty wyszły do lasów Kabackich i Chojnowskich – sądząc, że powstanie w centrum miasta upadło” – napisał w znakomitym eseju „»Burza« a Powstanie Warszawskie” dr Andrzej Chmielarz, jeden z najrzetelniejszych badaczy polskiego państwa podziemnego. W świetle jego badań łącznie, tylko tego pierwszego dnia walki poległo lub zostało rozstrzelanych 2 tys. powstańców, a 5 tys. żołnierzy opuściło miasto i wyszło do lasu. Ludzie byli przekonani, że powstanie już upadło. Niepowodzeniem zakończyła się próba opanowania przez powstańców najważniejszych strategicznie punktów miasta: mostów, lotnisk, arterii przelotowych, dworców czy niemieckich koszar i magazynów broni. Buńczuczne wezwanie gen. Grzegorza Pełczyńskiego z ostatniej przed powstaniem odprawy Komendy Głównej Armii Krajowej skierowane do dowódcy powstania gen. Antoniego Chruściela „Montera”, by nie narzekać na brak broni, bo broń się zdobywa na wrogu, już tego pierwszego dnia walki wydało się niewykonalne. Zresztą, jak się niebawem miało okazać, to nie brak broni stał się najważniejszym problemem powstańców, a głównie brak amunicji, której już nie sposób było zdobywać na wrogu.
Na prawym brzegu Wisły
Na Pradze z ponad 6 tys. żołnierzy, którzy 1 sierpnia 1944 r. przystąpili do walki, tego pierwszego dnia zginęło 200, a po pięciu dniach meldowano dowódcy powstania na Pradze, płk. Antoniemu Żurowskiemu „Papieżowi”, o 500 poległych i ponad tysiącu rannych. Tutaj charakter walki różnił się wyraźnie od działań w lewobrzeżnej Warszawie. Po pierwsze, powstańcy walczyli nie z siłami policyjnymi, a z regularnymi, frontowymi i najczęściej pancernymi jednostkami wroga. Poza tym Niemcy, widać uprzedzeni o terminie wybuchu powstania, ustawili wzdłuż ulicy Targowej i Grochowskiej kilkadziesiąt, a według niektórych relacji – kilkaset czołgów, które skutecznie sparaliżowały jakiekolwiek działania powstańcze.
Po tej stronie Wisły także nie powiódł się powstańczy atak na mosty. Pilnowana przez Niemców i ustawicznie ostrzeliwana rzeka dzieliła więc zupełnie różne dwa powstania. W tej sytuacji Żurowski zdecydował o przerwaniu walki. Nie mógł jej sam zakończyć. Taki rozkaz mógł wydać tylko „Monter”. Owego piątego dnia powstania dostarczenia meldunku do gen. „Montera” podjął się 17-letni chłopak z harcerskiego plutonu łączności 605 A, III rejonu, VI Obwodu AK Praga, kapral podchorąży Jarosław Stodulski „Kruk”. Dwukrotnie, jakimś cudem!, zdołał przepłynąć strzeżoną przez Niemców Wisłę i przywieźć zgodę dowódcy powstania na wszystkie decyzje Żurowskiego. Warto odnotować ten zapomniany bohaterski epizod choćby dlatego, że po latach ten nieżyjący już dzisiaj, a wówczas 17-letni harcerz, został prof. dr. Jarosławem Zdzisławem Stodulskim, światowej sławy lekarzem, dumą polskiej nauki, twórcą Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej w Centrum Zdrowia Dziecka.
Lecz największą zagadkę powstania na Pradze stanowił inny moment tej historii. Co i jak należało zrobić, opowiadał mi w latach 80. płk Antoni Żurowski, by Niemcy wobec zakończenia powstania na Pradze nie stosowali żadnych represji, by zachowywali się tak, jakby powstania w ogóle nie było. Pertraktacji z Niemcami w tej sprawie, o czym nikt nie wiedział (a chyba nie wie do dzisiaj), podjął się ksiądz kanonik Jan Sztuka, proboszcz Parafii Najczystszego Serca Maryi przy placu Szembeka. Rozmowy z Niemcami otoczone były nieprzeniknioną tajemnicą. Nikt, nawet Żurowski, nie wiedział, z kim rozmawiano: czy to byli oficerowie niemieccy, dowódcy jednostek z Pragi, czy może ksiądz Sztuka rozmawiał z samym generałem SS i Policji Erichem von dem Bachem-Zelewskim – odznaczonym przez Hitlera Krzyżem Rycerskim za stłumienie powstania warszawskiego. Nie wiadomo nic. Czy ksiądz Sztuka, który był kanonikiem Prymasowskiej Kapituły Łowickiej, prowadził te rozmowy sam, czy z innymi dostojnikami Kościoła?
Wiadomo tyle, że gdy Niemcy 20/21 sierpnia 1944 r. wyprowadzali z Pragi tysiące mężczyzn, by ich wywieźć na roboty do Rzeszy, na czele szedł ksiądz Jan Sztuka, swoją osobą zaświadczając, że jednak Niemcom do końca ufać nie należy. Zmarł w roku 1970 i został pochowany w podziemiach wzniesionego przez siebie kościoła. Jedną z pobliskich ulic nazwano jego imieniem, lecz do dzisiaj nikt nie wie, że był tym człowiekiem, który uratował Pragę przed tragicznym losem lewobrzeżnej Warszawy.
Walka propagandowa
6 sierpnia Radio Londyn nadało wiadomość, że „Bór” zażądał pomocy od sprzymierzonych. Lecz w prawobrzeżnej Warszawie nikt nawet nie próbował przerwać powstania. Mimo niewątpliwych niemieckich propozycji. Oto, jak notuje zapomniana już niezwykła kronika powstania, zatytułowana „Rok temu...”, publikowana dzień po dniu w warszawskiej prasie, pod datą 6 sierpnia, a więc następnego dnia po przerwaniu powstania na Pradze, ukazała się informacja, że „Samoloty niemieckie rzuciły na miasto ulotki wzywające do zaprzestania walki”. Pojawiły się też ulotki zawiadamiające, że powstanie zostało przerwane, a działania oddziałów polskich skierowane zostały przeciw armii sowieckiej…
Równocześnie w mieście rozpuszczono pogłoski, że AK nawiązało współpracę operacyjną z Armią Czerwoną, co niebawem przyniesie duże korzyści akcji powstańczej. „Dobrze poinformowani” twierdzili nawet, że oficerowie radzieccy w charakterze doradców urzędują już w sztabie „Bora”. Równocześnie ukazały się w mieście pisma sanacyjne, skierowane przeciwko Armii Czerwonej i współpracy z ZSRR. Wokół dalszych losów powstania toczyła się jakaś niejasna walka propagandowa. Kilka dni później, 15 sierpnia, owa kronika powstania informuje: „Z samolotów niemieckich zrzucono nową serię ulotek nawołujących do zaprzestania walki. Jedna z ulotek zatytułowana »Do obywateli walczącej Polski« pochodzi niby od społeczeństwa polskiego”. 17 sierpnia prasa przynosi komunikat niemieckiego biura informacyjnego (DNB), ogłoszony przez radio berlińskie. W komunikacie tym podano, że „Upadek powstania w Warszawie – jak to należało przewidzieć – wywołał wielkie zainteresowanie w prasie światowej”.
W połowie sierpnia jest to już zupełnie inne powstanie. Pojawiają się komunikaty i apele, których w pierwszych dniach powstania nie było. Oto płk „Monter” zwrócił się z apelem do społeczeństwa warszawskiego, aby współpracowało przy odbieraniu zrzutów samolotowych, a to głównie z tego powodu, że elementy aspołeczne rozkradały worki zrzutowe.
14 sierpnia Niemcy wyłączyli wodę w mieście. Dla płonącej Warszawy, po codziennych bombardowaniach i nieustającym ostrzale artyleryjskim, był to kolejny wyrok śmierci. Wielu oczekiwało, że teraz, podobnie jak na Pradze, powstanie zostanie przerwane. Lecz właśnie 14 sierpnia historia odnotuje wydanie najbardziej niezrozumiałego – nieobliczalnego w aspekcie skutków – rozkazu powstańczych władz Warszawy. Oto 14 sierpnia otwartym tekstem, a więc niezaszyfrowanym, przez radio nadany został rozkaz komendanta głównego Armii Krajowej, gen. Tadeusza Komorowskiego „Bora” rozpoczęcia na terenie całego kraju akcji „Zemsta”: „Walka w Warszawie przeciąga się. Prowadzona jest przeciw wielkiej przewadze nieprzyjaciela. Położenie wymaga niezwłocznego marszu na pomoc stolicy. Nakazuję skierować natychmiast najbardziej pośpiesznymi marszami wszystkie rozporządzalne, dobrze uzbrojone jednostki z zadaniem bicia sił nieprzyjaciela znajdujących się na peryferiach i przedmieściach miasta i wkroczenia do walki wewnątrz miasta”.
Skutki rozkazu „Bora”
Jak się szacuje, gen. „Bór” liczył na 100–150 tysięcy ludzi, którzy, wykonując jego rozkaz, ruszą na odsiecz Warszawie. Tyle że nadanie tego dramatycznego rozkazu otwartym tekstem, a więc podanie go do wiadomości także i Niemcom, i Rosjanom, spowodowało, że – czy to na terenach już wyzwolonych przez Armię Czerwoną, czy na terenach jeszcze okupowanych przez Niemców – rozpoczęło się bezwzględne polowanie na żołnierzy AK. „Bór” mógł nie wiedzieć o dyrektywach Kwatery Głównej Naczelnego Dowództwa ZSRR: nr 220145 zabraniającej jakichkolwiek kontaktów i uzgodnień z oddziałami AK i nr 220169 z 1 sierpnia 1944 r. skierowanej do dowódców 1., 2., i 3. Frontu Białoruskiego, 1. Frontu Ukraińskiego, naczelnego dowódcy Wojska Polskiego gen. Michała Roli-Żymierskiego oraz dowódcy 1. Armii Polskiej gen. Zygmunta Berlinga nakazującej rozbrajanie oddziałów Armii Krajowej i innych podobnych organizacji. „Bór” mógł także nie znać rozkazu gen. Michaiła S. Malinina – szefa sztabu 1. Frontu Białoruskiego z 23 sierpnia zobowiązującego dowódców wszystkich jednostek do niedopuszczenia do przejścia oddziałów AK za Wisłę. Mógł nie znać tych wszystkich zarządzeń, dyrektyw i rozkazów. Ale przecież znał los wileńskiej i lwowskiej Armii Krajowej. Wiedział już, co Rosjanie robią z jego wojskiem. A mimo to wydał ten absurdalny rozkaz marszu na odsiecz Warszawie.
Jak się okazało, do Warszawy nie doszedł nikt, ani z terenów okupacji niemieckiej, ani z części wyzwolonej przez Rosjan. Dzisiaj nikt nie jest już w stanie dokładnie ustalić, ilu ludzi dostało się w ręce sowieckie, a ilu ludzi zostało wywiezionych na wschód. Według szacunków Andrzeja Chmielarza Rosjanie zatrzymali i rozbroili około 25 tys. żołnierzy. Z samego Okręgu Lublin zatrzymano i wywieziono na wschód 4,5 tys. żołnierzy, którzy wcześniej samodzielnie wyzwolili z rąk niemieckich Bełżec, Lubartów, Kock, Firlej, Krasnystaw, Urzędów i Poniatową, a wraz z Rosjanami: Tomaszów Lubelski, Puławy, Chełm, Radzyń, Międzyrzec, Zamość i Białą Podlaską. Pod pozorem wspólnej narady aresztowani zostali przez NKWD okręgowy delegat rządu Władysław Cholewa oraz gen. Kazimierz Tumidajski „Marcin” – komendant Okręgu AK Lublin. Władysław Cholewa, pierwszy, kilkudniowy wojewoda lubelski wywieziony w 1944 r., powrócił do kraju w 1947 r. Generał Tumidajski, wywieziony do Moskwy, który po rozmowie z gen. Berlingiem nie zgodził się na wcielenie jego oddziałów do 1. Armii WP, zmarł uduszony 4 lipca 1947 r. pod Riazaniem, gdy Rosjanie próbowali karmić go kaszą przez rurkę, chcąc w ten sposób zmusić polskiego generała do przerwania strajku głodowego.
Chyba najbliżej Warszawy doszli żołnierze 30. Poleskiej Dywizji Piechoty dowodzonej przez cichociemnego ppłk. Henryka Krajewskiego „Trzaskę”. Jego dywizja, licząca 1500 żołnierzy, podzielona na 8 grup, każda w sile wzmocnionej kompanii, wyruszyła samodzielnie ku stolicy i tak dotarła w rejon Otwocka, do wsi Siwianka. Tu 18 sierpnia zostali otoczeni przez Rosjan, którzy zaproponowali przerzucenie przez linię frontu 200-osobowego oddziału. Pomimo wątpliwości spośród akowców uformowała się 250-osobowa grupa szturmowa, która miała zaatakować Pragę przy wsparciu czołgów sowieckich. Rosjanie zaproponowali także do tej walki o Warszawę wymianę broni... I tak, niczego niepodejrzewających Polaków rozbrojono i załadowano na samochody ciężarowe, by rzekomo ruszyć na Warszawę. Jak się jednak okazało, przywieziono ich pod Dębe Wielkie, gdzie oficerów skierowano do Brześcia, a żołnierzy na Majdanek. Ich dowódcy, ppłk. „Trzaski”, wówczas nie było. W sprawie kwater pojechał do Otwocka. Dowiedziawszy się, co się stało z jego dywizją, ukrywał się tropiony przez NKWD i UB przez kilka miesięcy. Złapali go w samym końcu roku. Torturowany – przez por. Józefa Światłę – i prawie zamęczony, został skazany wyrokiem Sądu Okręgowego dla Warszawy-Pragi na 10 lat więzienia. I kiedy go już wieźli do więzienia, na stacji w Bąkowcu pod Dęblinem 26 lipca 1945 r. został wraz z innymi 120 więźniami odbity przez oddział partyzancki ze zgrupowania por. Mariana Bernaciaka „Orlika”. „Trzaska” był tak skatowany, że trzeba go było nieść na noszach. Przez całe lata ukrywał się na Ziemiach Odzyskanych i aż do śmierci, w wieku 91 lat, nigdy więcej nie dostał się w ręce ubecji.
Zgrupowanie AK „Siedlce”
Dowodzone było przez majorów Tomasza Zana „Gajowego” i cichociemnego Stanisława Trondowskiego „Grzmota”, liczące początkowo ok. 6 tys. ludzi – jak wynika z relacji Andrzeja Doleckiego z Piotrowa stacjonowało we wsi Grabanowo koło Białej Podlaskiej, pozostając do dyspozycji sztabu radzieckiego. Jednak ludzie dezerterowali, gdyż obawiano się nieznanego losu, jako że krążyła pogłoska, że Sowieci będą zabierać Polaków do ruskiego wojska. Pewnego wieczoru nastąpiła reorganizacja zgrupowania. Znaczna część ludzi została zwolniona do domów, by tam czekać na dalsze rozkazy. Kadra oficerska i podoficerska, ochotnicy, którzy nie mieli nic do stracenia, postanowili ruszyć na odsiecz Warszawie. Stało się to jednej nocy, cichaczem, żeby się Sowieci nie dowiedzieli… Zgrupowanie zostało podzielone na 100-osobowe grupy, które miały maszerować każda inną trasą.
„Rozpoczął się szaleńczy, forsowny marsz na przełaj prowadzony przez przewodników całą noc, by rano zapaść na plebanii lub we dworze. Ile takich nocy było, trudno dziś spamiętać. W niektórych zatrzymywaliśmy się po kilka dni. Wszędzie podejmowani serdecznie i gościnnie, traktowani jako straceńcy, bohaterowie. W strefie frontowej, skąd płonącą Warszawę widać było jak na dłoni i słychać odgłosy ciężkiej broni, już nie ukrywaliśmy się i szliśmy w dzień. Punkt zborny odbył się we wsi Glinianka koło Dębów Wielkich. Grupy dołączały bez przerwy. W tym czasie – pisze Andrzej Dolecki – wieś została otoczona ze wszystkich stron przez Sowietów, lekkie czołgi i kozaków szczelnym kordonem. Na transporterach z białymi flagami i opaskami na ramieniu wjeżdżali oficerowie sowieccy. »Nie strielat… Nie strielat« – wołali. »Gdzie wasze naczalstwo i sztab?« Na ganku we dworku nasi dowódcy stali w otoczeniu sowieckich oficerów. Przemawiał major »Gajowy«. Płakał i mówił, że ulegamy przemocy, że zostaniemy rozbrojeni i internowani, że nie dano nam walczyć i przyjść braciom z pomocą. Prosił, by być wiernym złożonej przysiędze i zachować godność i honor Polskiego Żołnierza”. Tomasz Zan „Gajowy”, prawnuk Tomasza Zana „Promienistego”, został internowany przez Rosjan w Riazaniu. Do kraju powrócił w lutym 1946 r. W roku 1951 został aresztowany przez MBP i trzymany przez trzy lata w areszcie w więzieniu przy Rakowieckiej. Zmarł w 1989 r. w wieku 87 lat. Major Stanisław Trondowski, cichociemny, został internowany przez Rosjan 18 sierpnia 1944 r. W sowieckich więzieniach i łagrach spędził 12 lat. Do kraju powrócił 24 października 1956 r. Zmarł w 1982 r.
9. Podlaska Dywizja Piechoty AK liczyła 2614 żołnierzy i 120 oficerów. Składały się na nią 34. i 35. Pułk Piechoty oraz pluton artylerii w Inspektoracie Radzyń Podlaski. Dowodził gen. Ludwik Bittner „Halka”.
8 sierpnia, po aresztowaniu dowódcy (powrócił z Rosji dopiero w 1947 r.), oddziały 34. i 35. PP otrzymały od Rosjan rozkaz wstąpienia do Ludowego Wojska Polskiego. Jednak żołnierze odmówili, broń zabezpieczyli i rozeszli się do domów. Tylko część 34. Pułku Piechoty pod dowództwem kpt. Józefa Strzeciwilka po południu 11 sierpnia wkroczyła do Białej Podlaskiej i skierowała się do miejscowych koszar. W tej sytuacji Rosjanie zażądali złożenia broni, dając słowo honoru, że w miejsce starej broni, gdy Polacy ruszą w drogę na pomoc Warszawie, zostanie wydana wszystkim broń jednolita. Dla żołnierza polskiego „słowo honoru” było święte. Że dla Rosjan świętym nie jest, przekonali się dopiero w obozie na Majdanku, gdzie trafili rozbrojeni.
„Bór” musiał wiedzieć…
Nie sposób logicznie wyjaśnić dzisiaj, po 75 latach, jaki cel przyświecał gen. Komorowskiemu, gdy wydawał swój rozkaz wzywający do akcji „Zemsta”. Musiał wiedzieć, że teren całego kraju – zarówno części wyzwolonej, jak i części nadal jeszcze okupowanej przez Niemców – nasycony jest wojskiem. I to ogromną liczbą wojska. Każda droga do Warszawy wiązała się z oczywistym ryzykiem niepowodzenia. Musiał wiedzieć, że oddziały na terenach wyzwalanych przez Rosjan najczęściej są już rozformowane i żeby mogły ruszyć na pomoc Warszawie trzeba je powtórnie zmobilizować, co wiązało się z ogromnym ryzykiem dekonspiracji. Musiał wiedzieć, że dla leśnych oddziałów partyzanckich wyjście na otwarte przestrzenie obciążone jest ryzykiem klęski. Musiał wiedzieć, że oddziały, którym wydaje swój rozkaz, nie mają na ogół broni przeciwpancernej, a w drodze do walczącej Warszawy przyjdzie im się mierzyć z oddziałami pancernymi.
Wiedzieli o tym doskonale dowódcy oddziałów i zgrupowań Armii Krajowej. W grupie odsieczy, która wyruszyła z Gór Świętokrzyskich, znalazły się oddziały „Lina”, „Nurta”, „Barabasza”, „Szarego”, czy legendarni „Jędrusie”. Do rejonu koncentracji w pobliżu Przysuchy dotarło w sumie 5600 ludzi, w tym także oddziały z Krakowskiego, ze Śląska i z Częstochowy. Po drodze zgrupowanie rozbiło niemiecki batalion pod Szydłowcem. Jednak gdy dotarli nad Pilicę, okazało się, że drogę zagradza im cały system niemieckich umocnień. Dowódca Zgrupowania „Jodła”, płk Jan Ziętarski „Lin”, oceniając siły niemieckie stojące na drodze sił własnych, jako przeważające, a wobec braku broni przeciwpancernej i mając na uwadze „słabe szanse dotarcia do Warszawy”, po długim zastanowieniu zdecydował się rozwiązać koncentrację. Oddziały, nie kryjąc rozczarowania, a niejednokrotnie – jak świadczą relacje – nie ukrywając łez, jednak powracały w rejony wyjściowe, gdzie wojna jeszcze nadal trwała. Do Warszawy, jak wiadomo, nie doszedł nikt.
Może najbliżej znalazły się oddziały: ppor. Mariana Bernaciaka „Orlika”, por. Jana Targosińskiego „Hektora” i ppor. Bronisława Kozunia „Turnusa”. Szli tylko z bronią krótką, ubrani po cywilnemu. Tak dotarli w okolice Garwolina. „Maszerowaliśmy pod dowództwem »Hektora« w przebraniu wieśniaków wracających ze żniw do domu, z wozami załadowanymi snopami zboża, w których ukryta była broń. Za wozami szli mężczyźni z kosami na ramionach, grabiami i dziewczyny w chustach na głowach i z koszykami, gdzie między jajkami leżały granaty. Szli i śpiewali różne pieśni ludowe, jak to po żniwach. Sowieci po drodze się do nich uśmiechali i przyjaźnie pozdrawiali. Na wysokości Garwolina zostali jednak zatrzymani i zawróceni do domów. Nie zostali zdekonspirowani, nikt się domyślał, kim naprawdę są. Po prostu dalej nikt nie mógł już iść. Rozjeżdżali się indywidualnie, by uniknąć aresztowania.
Z relacji, które w liczbie kilkudziesięciu napłynęły w roku 1981 na apel telewizyjnego programu „Świadkowie” pytającego Polaków o Akcję „Zemsta”, wynika, że akcja ta objęła cały kraj. Na odsiecz Warszawie ruszyły oddziały AK z Wileńszczyzny i spod Lwowa, z Polesia, Białostocczyzny, Lubelszczyzny, Rzeszowskiego, Krakowskiego, ze Śląska, Częstochowy, Kielc i Radomia. Kilkadziesiąt oddziałów. I wielotysięczne zgrupowania i kilkunasto- czy kilkudziesięcioosobowe grupy. Jedne, wobec przeszkód nie do pokonania, przerywały marsz już po kilku dniach, inne tułały się jeszcze we wrześniu. Na pewno owego 14 sierpnia 1944 r. ruszyło na pomoc powstaniu w Warszawie kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Jak wiadomo, nie doszedł nikt. Ilu zginęło po drodze, ilu zapłaciło życiem w łagrach i rosyjskich więzieniach? Do dzisiaj nie wiadomo. Kiedy jednak uważniej prześledzimy tę dramatyczną historię, to rodzi się dość oczywiste pytanie: choć mówimy „powstanie warszawskie”, to czy nie mieliśmy do czynienia z powstaniem ogólnopolskim? Ci bowiem, którzy wówczas szli do Warszawy, choć do niej nie doszli, całe życie uważali się za powstańców warszawskich. I – jak mi się zdaje – uważali tak nie bez racji.
Skomentuj