Zabójcza hiszpanka
Pandemia tzw. grypy hiszpanki z lat 1918–1920 pochłonęła dziesiątki milionów ofiar, wielokrotnie więcej niż I wojna światowa.
Pandemia tzw. grypy hiszpanki z lat 1918–1920 pochłonęła dziesiątki milionów ofiar, wielokrotnie więcej niż I wojna światowa.
Wirus zaatakował dwiema falami. Pierwsza rozpoczęła się wiosną 1918 roku, kiedy przeszło 110 tysięcy amerykańskich żołnierzy rozlokowano na froncie europejskim. Było to trzy i pół roku po wypowiedzeniu wojny Niemcom i Austro- -Węgrom przez Wielką Brytanię i Francję. Walki objęły teraz całą Europę. Prezydent Woodrow Wilson ogłosił w 1914 roku, że Stany Zjednoczone będą prowadzić politykę „ścisłej neutralności”, lecz wkrótce okazało się to coraz trudniejsze do utrzymania, ponieważ niemieckie okręty podwodne atakowały amerykańską flotę. Od 1917 roku armia Stanów Zjednoczonych wysyłała rzesze młodych mężczyzn przez Atlantyk do wielkich, przeludnionych obozów wojskowych, które stanowiły znakomite środowisko rozwoju wirusa grypy. Latem 1918 roku ciasnota w koszarach stała się śmiertelna. Zmutowany wirus okazał się szczególnie groźny dla ludzi w młodym wieku. Żołnierze leżeli jeden przy drugim w ogromnych salach chorych, oddzieleni od siebie jedynie rozwieszonym prześcieradłem.
To może wyjaśniać, dlaczego umierało znacznie więcej żołnierzy niż cywilów, choć liczba zachorowań była taka sama. Większość ciężko chorych żołnierzy umieszczano w przepełnionych salach, gdzie rozsiewali bakterie powodujące tragiczne w skutkach zakażenia wtórne. Zamiast przywracać pacjentów do zdrowia, izby chorych posłużyły zarazkom jak ogromne szalki Petriego. Wirus nie ograniczał się do koszar i lazaretów. W całej Europie dziesiątki tysięcy ludzi wędrowały w tę i z powrotem pomiędzy domem, bazą wojskową, dokami i frontem walk. Departament Wojny Stanów Zjednoczonych każdego miesiąca wysyłał do Francji 200 tysięcy żołnierzy. Do marca walczyło w Europie już ponad milion Amerykanów.
Nie wiemy, ilu cywilów zachorowało i zmarło podczas pierwszej fali. W tamtych czasach lekarze nie mieli obowiązku przekazywania informacji o grypie. Państwowe i rejonowe instytucje administrujące służbą zdrowia były nieliczne, a te istniejące – często źle zarządzane. Możemy jednak zyskać pewien pogląd, zaglądając do statystyk wojskowych. Począwszy od marca 1918 roku, zauważono nagły wzrost liczby przypadków grypy w bazie Camp Funston w Kansas. Większość żołnierzy zdrowiała po dwóch lub trzech dniach leżenia w łóżku i zażywania aspiryny, lecz u 200 wywiązało się zapalenie płuc, a około 60 zmarło. W ogromnym garnizonie, gdzie przebywało 42 tysiące ludzi, te liczby nie zrobiły wrażenia na lekarzach wojskowych.
Wirus nie zna granic
Sytuacja w Europie była bardziej dramatyczna. Jeden z oficerów medycznych pisał, że w jego dywizji szaleje grypa, a żołnierze nie są zdolni do marszu. Do wiosny zachorowało 90 procent żołnierzy 168. Pułku Piechoty armii amerykańskiej. Do czerwca 1918 roku choroba rozprzestrzeniła się na wojska francuskie i brytyjskie. W Wielkiej Brytanii odnotowano ponad 31 tysięcy przypadków grypy wśród żołnierzy, co oznaczało sześciokrotny wzrost zachorowań w porównaniu z poprzednim miesiącem. Na kontynencie europejskim ponad 200 tysięcy brytyjskich żołnierzy nie było w stanie zameldować gotowości do walki. Wirus wędrował dalej, przeważnie drogą morską. Zaatakował Freetown w Sierra Leone po przybyciu brytyjskiego parowca, na którym ponad 200 członków załogi chorowało na grypę lub przeszło ją nieco wcześniej. W ciągu niecałego tygodnia wirus rozprzestrzenił się po kraju; jeszcze przed końcem września zaraziło się nim dwie trzecie ludności, a 3 procent zmarło. Donoszono również o wybuchu grypy w Bombaju. W Szanghaju. W Nowej Zelandii.
Pierwsza fala była łagodna. Choć wiele osób zachorowało, grypa trwała tylko dwa lub trzy dni i prawie wszyscy wyzdrowieli. Jak zwykle, choroba stanowiła największe zagrożenie dla najmłodszych i najstarszych, w tych grupach śmiertelność była znacznie wyższa niż w całej populacji. Epidemiolodzy, którzy analizowali statystyki zgonów, spostrzegli jednak zwiększoną śmiertelność wśród ludności pomiędzy tymi skrajnymi grupami wiekowymi. Niezwykle często umierali na grypę młodzi dorośli.
Na wykresie, ilustrującym zależność między wiekiem a umieralnością na grypę, widzimy zazwyczaj krzywą w kształcie litery U, której jedno ramię reprezentuje najmłodszych, a drugie najstarszych. Pośrodku przypadków śmiertelnych jest bardzo niewiele. Wykres przedstawiający zgony z powodu grypy na początku 1918 roku ma kształt litery W. Nadal największa śmiertelność jest na obu końcach krzywej, lecz pojawia się dodatkowy skok w grupie młodych dorosłych. Najliczniej jest tu reprezentowana grupa w wieku od dwudziestu jeden do dwudziestu dziewięciu lat, zwykle uważana za najmniej narażoną na śmierć w wyniku choroby zakaźnej. To właśnie budziło zaskoczenie i niepokój.
Do czasu, gdy pierwsza fala grypy uderzyła w kontynent europejski, w Stanach Zjednoczonych niemal zupełnie wygasła. Wreszcie liczba zachorowań zmalała także w Europie. W czerwcu 1918 roku „British Medical Journal” donosił, że grypa już nie jest zagrożeniem. Jednak po obu stronach Atlantyku najgorsze miało dopiero nadejść.
Być może wirus uległ mutacji i przybrał groźniejszą postać. Być może jesienią ludzie żyli w większych skupiskach, co sprzyjało zarażeniom. W każdym razie zaczęła się nowa fala grypy.
Koszmar w bazie Camp Devens
Wśród najwcześniejszych doniesień o drugiej fali znalazła się relacja z bazy Camp Devens, położonej niecałe trzydzieści mil na zachód od Bostonu. W koszarach przewidzianych na 36 tysięcy żołnierzy stacjonowało teraz ponad 45 tysięcy. Grypa wybuchła 8 września i szybko się rozprzestrzeniała. Do izby chorych zgłaszało się 90 pacjentów w ciągu dnia. Potem już pięciuset dziennie. Wreszcie 1000 dotkniętych grypą każdego dnia. Lazaret był ogromny, mógł pomieścić do 1200 pacjentów, niebawem jednak okazał się za mały. W końcu przebywało w nim 6000 ofiar grypy. Łóżko przy łóżku. Szereg za szeregiem.
„Zjadamy to, żyjemy tym, śpimy z tym i śnimy o tym, nie mówiąc już, że oddychamy tym przez 16 godzin dziennie” – pisał młody sanitariusz w liście datowanym 29 września 1918 roku. Przydzielono go do sali, w której leżało 150 mężczyzn, a jedyna wskazówka co do jego tożsamości to imię Roy. Nikt nie mógł myśleć o czymkolwiek innym, jak tylko o grypie. Jeden z długich baraków zamieniono w kostnicę, gdzie w podwójnych rzędach układano zmarłych żołnierzy ubranych w mundury. Zwłoki wywożono specjalnymi pociągami. Przez kilka dni brakowało trumien i – jak donosił Roy – ciała piętrzyły się „makabrycznie”. Jako świadek niezliczonych zgonów opisywał, co się działo z ofiarami choroby. Choć jej początek przypominał normalny przypadek grypy, infekcja gwałtownie się rozwijała w „najbardziej zjadliwy typ zapalenia płuc, jaki kiedykolwiek widziano”. W bazie umierało codziennie około stu osób. Wśród nich była „horrendalna” liczba pielęgniarek i lekarzy. „To nie da się porównać nawet z tym, co się działo we Francji po bitwie” – pisał Roy. Choć nie były mu obce zniszczenia i chaos wielkiej wojny, grypa okazała się czymś znacznie gorszym.
O koszmarze w Camp Devens wiemy również z relacji innego naocznego świadka, Victora C. Vaughana, wybitnego lekarza i dziekana wydziału medycznego University of Michigan. W swoim pamiętniku przywoływał upiorne obrazy tkwiące nadal w jego umyśle: „Chciałbym wyrwać je i zniszczyć, gdybym tylko mógł, lecz jest to ponad moje siły”. Jedno z tych wspomnień dotyczy szpitala oddziałowego w Camp Devens. Pisał: „Widziałem setki młodych, krzepkich mężczyzn w mundurach swego kraju, przychodzących do izby chorych w grupach po dziesięciu lub więcej. Kładziono ich na pryczach dopóki wszystkie nie zostały zajęte, a tymczasem napływali inni. Ich twarze wkrótce nabierały sinawej barwy; kaszląc przeraźliwie, odpluwali krwią. Rano martwe ciała układano w stos przy kostnicy niby bale drewna”.
Vaughan czuł swoją małość wobec zarazy, na którą nie miał sposobu. „Śmiertelna grypa – podsumował – ujawniła słabość ludzkich interwencji wobec destrukcji życia człowieka”.
W ciągu niecałego miesiąca w Camp Devens zachorowało 14 tysięcy osób, a 750 zmarło. Choroba rozprzestrzeniła się na inne bazy: Camp Dix w New Jersey, Camp Funston w Kansas. Bazy wojskowe w Kalifornii i Georgii. W Camp Upton w stanie Nowy Jork zmarło blisko 500 żołnierzy. Do Camp Dodge w stanie Iowa grypa dotarła za sprawą dwóch żołnierzy, którzy przybyli tam 12 września. Po sześciu tygodniach w bazie było zarażonych ponad 12 tysięcy ludzi. W pewnym momencie w szpitalu przebywało ponad 8 tysięcy żołnierzy, co przewyższało czterokrotnie jego maksymalne możliwości.
W każdej bazie przebieg epidemii był podobny. Zaczynało się od kilku przypadków, nieróżniących się od zwykłej grypy sezonowej. W ciągu kilku dni liczba zachorowań gwałtownie rosła, sięgając setek, a czasami tysięcy. Przez trzy tygodnie lazarety były przepełnione, a śmierć zbierała obfite żniwo. Po pięciu lub sześciu tygodniach epidemia wygasała, równie zagadkowo jak się pojawiła. U niektórych utrzymywało się jeszcze zapalenie płuc, lecz nie zdarzały się już nowe przypadki i życie powoli wracało do normy.
Grypa uderza w Filadelfię
Sporo na temat grypy w bazach wojskowych wiemy z obowiązkowych raportów sporządzanych w armii. Druga fala uderzyła jednak poza armią, przynosząc śmierć dziesiątkom tysięcy mieszkańców miast i wsi w całych Stanach Zjednoczonych. Tę falę trudniej podsumować; niemniej jednak wiadomo, że do czasu wygaśnięcia epidemii późną wiosną 1919 roku w USA z powodu grypy zmarło 675 tysięcy cywilów i wojskowych. Już samą liczbę niełatwo ogarnąć umysłem, a zasięg choroby niemal przekracza wszelkie wyobrażenia. Grypa dotknęła prawie wszystkie miejscowości.
W 1918 roku Filadelfia miała ponad 1,7 miliona mieszkańców. Jak w większości rozwijających się miast na początku XX wieku, mieszkali oni przeważnie w przeludnionych kamienicach czynszowych. Byli szczególnie narażeni na grypę, ponieważ większość filadelfijskich lekarzy i pielęgniarek przebywała za oceanem, zajmując się ofiarami wojny. Kiedy wybuchła epidemia, na obszarze wielkiego miasta pozostawała tylko garstka specjalistów. Nie byli oni przygotowani na to, co miało nastąpić.
Grypa najprawdopodobniej uderzyła w Filadelfię w połowie września 1918 roku, gazety donosiły w owym czasie, że wirus przedostał się z koszar w cywilne sąsiedztwo. Równie szybko rozprzestrzeniały się plotki, że chorobę wywołały wyładowane zarazkami niemieckie okręty podwodne. One jednak nie miały z tym nic wspólnego, lecz Filadelfijska Stocznia Marynarki Wojennej z całą pewnością – tak.
Z załogą 45 tysięcy marynarzy stocznia stała się największą bazą marynarki w Stanach Zjednoczonych. Siódmego września 1918 roku powitała 300 nowych marynarzy, przywiezionych z Bostonu. Można przypuszczać, że kilku z nich było zarażonych wirusem grypy. Dwa tygodnie później chorowało ponad 900 marynarzy. Przełożeni utrzymywali, że nie ma powodów do obaw. Zarazek był ich zdaniem niczym innym, jak zwykłym sezonowym wirusem ukrytym pod nową nazwą.
Tymczasem wirus szykował się do wielkiego skoku na cywilów, a częściową winę ponosiły za to obligacje skarbowe. Już w kwietniu 1918 roku w Nowym Jorku odbyła się wielka parada, propagująca obligacje wojenne, znane pod nazwą Liberty Bonds. Do tłumu uczestników stojących ramię przy ramieniu przemówił gwiazdor filmowy Douglas Fairbanks. Przystojny i pełen osobistego uroku, zachęcał do kupowania obligacji wspomagających wysiłek wojenny. Pięć miesięcy później nadszedł czas, by włączyła się Filadelfia. Na niedzielę, 28 września, miasto zaplanowało imprezę inaugurującą czwartą kampanię na rzecz Liberty Bonds. Oczekiwano 3 tysięcy dzielnych mężczyzn i „dzielnych kobiet, gdy zajdzie potrzeba” – jak napisano w „Philadelphia Inquirer”. Miały się do nich przyłączyć setki robotników fabrycznych, a także marszałkowie parady, odpowiedzialni za wspólny śpiew. To wszystko organizowano podczas szalejącej w mieście epidemii grypy. Nie przejmowano się tym, że wielkie zgromadzenie może sprzyjać szerzeniu się choroby, obawy ustępowały wobec patriotycznego entuzjazmu.
Parada zachęcająca do nabywania obligacji okazała się zwycięskim marszem wirusa grypy. Ulicą Broad Street ciągnęli marynarze wśród wiwatów wielkiej rzeszy widzów.
„To niesamowicie imponująca parada” – głosił „Inquirer”, który wyliczył, że na ulice wyległo ponad 100 tysięcy ludzi. Kiedy wyciągali szyje, by lepiej widzieć, przekazywali wirusa stojącym obok. Marsz ku wolności uwolnił przede wszystkim wirusa.
Zaledwie dwa dni po wspaniałej paradzie ponad 100 osób zmarło na grypę w ciągu doby. W krótkim czasie liczba ta zwiększyła się sześciokrotnie. Codziennie funkcjonariusze służby zdrowia ogłaszali, że epidemia ustępuje, a w ślad za tym szły coraz bardziej ponure statystyki. Dyrektor Filadelfijskiego Departamentu Zdrowia Publicznego dr William Krusen zarządził zamknięcie szkół, kościołów i teatrów. Wydaje się, że gdyby zabronił parady, nie doszłoby do tak groźnej sytuacji. Na plakatach przypominano, że nie wolno pluć na ulicach. Niewiele to pomagało. Tylko jednego dnia zatrzymano 60 spluwaczy.
Przy takiej liczbie zachorowań sądy i urzędy miejskie zostały pozamykane, a inne ważne służby zmagały się z brakiem personelu. Policja i straż pożarna musiały radzić sobie przy zmniejszonej obsadzie. Wobec poważnych braków kadrowych przedsiębiorstwo telekomunikacyjne Bell Telephone Company z Pensylwanii zapowiedziało, że będzie obsługiwać wyłącznie rozmowy „niezbędnie konieczne ze względu na epidemię lub działania wojenne”. Z powodu przepełnienia istniejących szpitali otwarto w mieście szpital awaryjny. W ciągu jednego dnia jego 500 łóżek zostało zajętych. Krusen nawoływał do zachowania spokoju i nieulegania panice z powodu przesadnych doniesień, lecz Filadelfia była wstrząśnięta tym, co zdawało się biblijną plagą. Dlaczego w takiej sytuacji nie panikować?
Jedyna publiczna kostnica w mieście mogła pomieścić 36 zmarłych. Wkrótce znalazły się tam setki zwłok, najczęściej okrytych tylko zakrwawionymi prześcieradłami. Na każdą dostępną trumnę czekało 10 ciał. Wszędzie unosił się odór śmierci. Miejscowi stolarze porzucili zwykłe zajęcia i przez cały czas wyrabiali tylko trumny. Niektóre zakłady pogrzebowe zwiększyły opłaty o ponad 600 procent, co wymusiło ograniczenie przez miasto składek ubezpieczeniowych do „zaledwie” 20 procent.
Żniwo śmierci w Filadelfii osiągnęło szczyt około połowy października, a potem, prawie tak nagle, jak się pojawiła, zaraza zniknęła. Należy zaznaczyć, że grypa nadal się zdarzała, lecz liczba zgonów z jej powodu wróciła do zwykłego poziomu. Miasto powoli odzyskiwało swoją dawną zdrową tożsamość. To, co się zdarzyło w Filadelfii, powtarzało się w całych Stanach Zjednoczonych i na świecie.
Fragment książki Jeremy’ego Browna „Grypa. Sto lat walki”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Skomentuj