Wojna to dobry interes
Żeby wypić szklankę mleka, nie trzeba kupować krowy. Żeby ukarać Al-Kaidę i zabić Osamę bin Ladena, nie trzeba było atakować Afganistanu.
Żeby wypić szklankę mleka, nie trzeba kupować krowy. Żeby ukarać Al-Kaidę i zabić Osamę bin Ladena, nie trzeba było atakować Afganistanu.
Amerykanie i ich sojusznicy wdepnęli w 20-letni konflikt wojenny na antypodach, który kosztował życie 2305 żołnierzy amerykańskich, 3502 żołnierzy koalicji, w tym 45 Polaków, i przynajmniej 71 tys. afgańskich cywilów. Ogólny koszt wojny, którą należy obecnie uznać za przegraną, przekroczył astronomiczną kwotę 1 biliona dolarów. Jaki był cel tej wojny? Oficjalnie była to misja karna za zamachy z 11 września 2001 r. Mniej oficjalnie – rzekoma próba „ucywilizowania” Afganistanu na wzór zachodni.
Pamiętam, jak w październiku 2001 r. wielu ekspertów ostrzegało, że inwazja na Afganistan w celu budowy prozachodniego społeczeństwa nie ma żadnego sensu. Ostrzegali także Rosjanie, którzy doskonale wiedzieli, czym była wojna w tym kraju. Do polskich mediów docierały informacje o jednomyślności społeczeństwa amerykańskiego w tej sprawie. To był całkowicie fałszywy obraz. Pamiętam, jak wielu krytycznych wobec administracji George’a W. Busha wojskowych ekspertów, dziennikarzy, komentatorów i polityków ostrzegało, że wojna w Afganistanie będzie powtórką wojny w Wietnamie. Mieli rację, mówiąc, że zakończy się upadkiem Kabulu na wzór upadku Sajgonu.
Musiało minąć 20 lat, żeby w Waszyngtonie uświadomiono sobie, że Afganistanu nie da się przeobrazić w demokrację w zachodnim stylu. Zamieszkujące ten kraj klany pasztuńskie, tadżyckie i uzbeckie, wraz z innymi mniejszościami plemiennymi, mają po prostu zupełnie inną mentalność.
Z formalnego punktu widzenia Ameryka i jej koalicjanci przegrali tę wojnę. Ale czy w ogóle kiedykolwiek chodziło o to, żeby ją wygrać? Afganistan był poligonem doświadczalnym dla sił zbrojnych NATO. Eksperymentowano z nową bronią, sprawdzano nowe rozwiązania taktyczne, szkolono żołnierzy, eksperymentowano z logistyką. Tej wojnie zawdzięczamy przetestowane w warunkach bojowych nowe techniki medyczne, technologie informatyczne i komunikacyjne, zdolności rakietowe, eksperymenty z zastosowaniem dronów i komunikacji satelitarnej itp. Świadczy o tym 91 731 wojskowych dokumentów opublikowanych 25 lipca 2010 r. przez demaskatorski serwis internetowy WikiLeaks.
Siły koalicyjne stacjonujące w Afganistanie posiadały sprzęt pozwalający na błyskawiczną eliminację wroga. Tak się jednak nie stało. Zawsze jakieś regiony były zajęte przez talibów. Dlaczego? Niech każdy sam sobie odpowie na to pytanie.
Przez 20 lat próbowano zmienić afgańską mentalność, budować nowoczesną infrastrukturę, zaszczepić wartości społeczeństwa obywatelskiego. Efektem tych naiwnych prób było jedynie umacnianie się klanów, które przez Rosję i inne kanały południowo-wschodniej Europy szmuglowały na Zachód opium i inne substancje narkotyczne. Już w 2005 r., w czasach prezydentury tak oklaskiwanego na świecie Hamida Karzaja, połowa afgańskiego PKB, czyli około 2,7 miliarda dolarów, pochodziła z nielegalnej uprawy maku. Statystyki Biura ds. Narkotyków i Przestępczości ONZ (UNDOC) wskazywały, że w Afganistanie wytwarzano 87 proc. światowej produkcji opium. Tylko w 2004 r. produkcja opium osiągnęła 4,2 tysiąca ton. Co ciekawe, za rządów talibów w 2001 r. wyprodukowano zaledwie 185 ton tego narkotyku. Dlaczego? Ponieważ talibowie uważali produkcję narkotyków za naruszenie zakazów koranicznych. Jak nikt inny rozprawiali się z nielegalnymi hodowlami i siatkami szmuglerskimi. Czy zatem z punktu widzenia bezpieczeństwa naszych granic przed kontrabandą narkotyków zwycięstwo talibów nie jest przypadkiem dobrą wiadomością?
Skorumpowane rządy Hamida Karzaja i Ashrafa Ghaniego stworzyły narkotykowym bossom pasztuńskim bajeczne możliwości produkcji i obrotu opium. Trudno się zatem dziwić, że nikt wśród zachodnich przywódców nie pali się już do tego, by ratować Afgańczyków przed nimi samymi. Politycy zachodni wygłaszają pełne troski oświadczenia potępiające brutalność talibów, ale tak naprawdę w zaciszach swoich gabinetów oddychają z ulgą. Nareszcie nie muszą napinać budżetów swoich państw, żeby finansować tę wojnę. Nie muszą udawać poruszonych na widok powracających do ojczyzny trumien z zabitymi żołnierzami i nie potrzebują już sponsorować skorumpowanych afgańskich pseudodemokratów. Talibowie nie są dla nich tacy straszni, jak się nam wydaje. Przecież uszczelniają afgańskie granice, odcinając wypływ nielegalnej emigracji i likwidując kanały przerzutowe ciężkich narkotyków. Ich rządy są spełnieniem marzeń zachodnich przywódców. A że afgańskie kobiety znowu są niewolnicami? Kogo to dzisiaj obchodzi w Białym Domu, Pałacu Elizejskim czy na Downing Street? Ważne, że Afganistan stoi na gigantycznych złożach złota, żelaza i wielu innych surowców, minerałów i metali, a talibowie potrzebują gotówki na budowę swojego szariackiego eksperymentu społecznego. Kontrahenci na Zachodzie już zacierają ręce. Osioł objuczony workami ze złotem zdobędzie każdą twierdzę. I może to tłumaczy końcowy wynik tej wojny.
Skomentuj