Bohaterowie i rozczarowania Września ’39
Opinie o dowódcach polskich armii z 1939 r. zwykle były opierane na emigracyjnych oraz peerelowskich sympatiach i antypatiach. Są więc często mocno skrzywione.
Opinie o dowódcach polskich armii z 1939 r. zwykle były opierane na emigracyjnych oraz peerelowskich sympatiach i antypatiach. Są więc często mocno skrzywione.
Z dużym zaciekawieniem przeczytałem artykuł Krzysztofa Jóźwiaka „Wrzesień 1939: generalska indolencja” („Uważam Rze Historia” nr 9/2021). Nie neguję ani dobrych intencji autora, ani tego, że we wrześniu 1939 r. nasi generałowie popełniali błędy, czasem rażące. Jako badacz anomalii w historii naszej najbardziej heroicznej kampanii nie mogę się jednak zgodzić z częścią jego interpretacji. Choć bowiem od września 1939 r. minęły już 82 lata, to historia tej części wojny jest wciąż pełna białych plam, przemilczeń i przekłamań. Większość autorów piszących na ten temat ogranicza się do powielania utartych opinii. Również w przypadku ocen wrześniowych generałów obowiązują schematy obsadzające jednych w roli kryształowych bohaterów, innych zaś w roli nieudolnych tchórzy. Prawda była oczywiście dużo bardziej złożona.
Fałszywy mit Sosnkowskiego
Gdyby Wojskiem Polskim dowodził w 1939 r. gen. Kazimierz Sosnkowski, to bronilibyśmy się o wiele dłużej i skuteczniej – mówi jeden z najbardziej popularnych wrześniowych mitów. Opiera się on na sławie, którą zyskał Sosnkowski, dowodząc skuteczną operacją zaczepną przeciwko pułkowi SS „Germania” w okolicach Sądowej Wiszni. Apologetom Sosnkowskiego umyka jednak całokształt jego dowodzenia Frontem Południowym. A szczególnie to, że doprowadził on do klęski swojego frontu.
Zamierzeniem marszałka Śmigłego-Rydza było to, by wojska Frontu Południowego szły ku granicy z Rumunią i Węgrami, wydatnie wzmacniając budowane tam „przedmoście”. Sosnkowski musiał znać tę koncepcję, bo rozmawiał o niej z Naczelnym Wodzem już 3 września, a później sam przypisywał sobie jej autorstwo. Wojska Frontu Południowego miały otwartą drogę na południe. Zamiast tego Sosnkowski postanowił skierować je na Lwów. Nie wiadomo właściwie po co, bo to miasto skutecznie broniło się przed Niemcami, którzy nie byli w stanie nawet zamknąć pierścienia okrążenia (jeszcze 18 września dojeżdżały do Lwowa pociągi). „Był mianowany dowódcą frontu, otrzymał zadanie obrony Małopolski Wschodniej, podlegały mu wszystkie wojska od Sandomierza do Karpat, a więc armie gen. Szylinga i Fabrycego, ponadto wszystkie wojska spływające z północy (m.in. 35. DP, całkowicie świeża) i wszystkie ośrodki, które znajdowały się poza frontem. A oto zabiera ze sobą szefa sztabu (ppłk Dehmel) i część swojego sztabu, zabiera szefa sztabu armii gen. Fabrycego (płk Morawski). Przestaje koordynować działania całokształtu frontu, armię gen. Szylinga i wszystkie inne wojska pozostawia ich własnemu losowi, sprzęga się terenowo z dwiema dywizjami do końca wojny” – pisał gen. Józef Jaklicz, w 1939 r. zastępca szefa Sztabu Naczelnego Wodza.
Sosnkowski, po wydaniu rozkazów dla 11. DP, 38. DP i resztek 24. DP, mógł pozostawić dowodzenie nad tą grupą bojowemu gen. Bronisławowi Prugarowi-Ketlingowi i bez większych problemów 11 września przedostać się samolotem do swojej kwatery we Lwowie, by zająć się obowiązkami dowódcy frontu. Tego jednak nie zrobił, upierając się, że osobiście poprowadzi odsiecz dla Lwowa. 13 i 14 września wysyłano Sosnkowskiemu ze Sztabu Naczelnego Wodza rozkaz za rozkazem, by kierował swój front na Dniestr. Rozkazy wysłano za pomocą lotnictwa łącznikowego. Nigdzie Sosnkowskiego nie można było jednak znaleźć. Dowódca Frontu Południowego nie wywieszał bowiem umówionych z lotnictwem znaków rozpoznawczych, tak jakby unikał kontaktu ze zwierzchnikami. Rozkaz marszu na Dniestr dotarł więc do niego dopiero 17 września. W tym czasie Sosnkowski desperacko próbował przebić się do Lwowa. Z dowódcy frontu sam się zdegradował na dowódcę kompanii. A wojsko samo mu się rozeszło na wieść o sowieckiej inwazji. Te siły (szacowane nawet na 50 tys. żołnierzy) można było ocalić, gdyby doprowadzono je na Przedmoście Rumuńskie. Sosnkowski sam ratował się, zrzucając mundur i przedzierając się w ubraniu cywilnym przez granicę z Węgrami (ciekawe, że za podobny czyn gen. Stefan Dąb-Biernacki, dowódca Frontu Północnego, jest nazywany tchórzem…).
Podważanie wrześniowych zasług gen. Sosnkowskiego jest w mainstreamowej historiografii uznawane za bluźnierstwo. Podobnie nie kwestionuje się stylu dowodzenia gen. Antoniego Szylinga, dowódcy Armii „Kraków”. Szyling jest chwalony za to, że wyprowadził w miarę dobrym stanie swoje wojska na Lubelszczyznę (poza 7. DP, która po skutecznej i bohaterskiej obronie Częstochowy dostała rozkaz marszu na wschód, co doprowadziło do jej rozbicia). To jednak, że już 2 września postanowił cofnąć całą armię, naruszając polski plan obrony, jest rzadko kontestowane. Szef Oddziału III (operacyjnego) sztabu jego armii był 2 września zdania, że Armia „Kraków” może utrzymać się na swoich pozycjach. Podobnie sądził gen. Wacław Stachiewicz, szef Sztabu Naczelnego Wodza. Owszem Armia „Kraków” była mocno naciskana, ale była silnym związkiem, dostającym wzmocnienia i mogącym wykorzystać atuty w postaci trudnego terenu oraz fortyfikacji. Górny Śląsk bronił się skutecznie, a zamiast wycofywać z niego wszystkie siły, może należało zostawić tam 55. DP, by wiązała Niemców w walkach ulicznych o prestiżowy cel, jakim była śląska metropolia.
Na nich można zwalić wszystko
Odwrotny problem niż z Szylingiem był z gen. Juliuszem Rómmlem, dowódcą Armii „Łódź”. W pierwszych dniach wojny dowodził on znakomicie, ale później jego decyzje szokowały. Armia „Łódź” przez pięć dni stawiała opór dwóm niemieckim armiom w bitwie granicznej, nie uzyskując żadnej pomocy ze skrzydeł. Trudno odebrać Rómmlowi tę zasługę. 6 września dochodzi jednak do katastrofy – kwatera Rómmla w pałacyku w łódzkim Julianowie zostaje zbombardowana, a Rómmel odnosi rany (płk Aleksander Pragłowski, szef sztabu Armii „Łódź”, stwierdził, że Niemcy zbombardowali tę kwaterę dopiero 6 września, bo zapewne nie mogli uwierzyć w to, że Rómmel korzysta z tak zwracającego na siebie uwagę pałacu). Wówczas Rómmel postanawia przenieść kwaterę na zapasowe stanowisko dowodzenia – 100 km dalej, do Mszczonowa (w bliższej kwaterze w Brzezinach ponoć została uszkodzona centrala). Zostawia w Julianowie trzech żandarmów mających kierować oficerów do nowej kwatery. Kwatera w Mszczonowie zostaje jednak też zbombardowana. Rómmel wysyła kurierów do swoich wojsk, ale oni nie wracają. Przedwcześnie uznaje więc, że został odcięty przez zagony pancerne od swojej armii. Jest wyraźnie zagubiony i postanawia udać się ze sztabem aż do Kołbieli, czyli na południowy wschód od Warszawy, gdzie pewnie według planu miały spływać wojska jego armii. W Warszawie gen. Stachiewicz bierze za dobrą monetę jego tłumaczenia o odcięciu od własnych wojsk przez zagon pancerny wroga, a że potrzebuje kogoś do koordynacji bitwy w łuku Wisły, wyznacza Rómmla na dowódcę Armii „Warszawa” (po latach Rómmel konfabuluje, pisząc, że został ściągnięty do Warszawy rozkazem marszałka Śmigłego-Rydza). Dowodząc w Warszawie, wcale nie jest bezczynny. To on ma ostatnie słowo we wszystkich kluczowych decyzjach. Pisanie, że „bardziej przeszkadzał niż pomagał”, jest przesadą, ale z pewnością popełnił wielki błąd, nie wysyłając silnej odsieczy dla Armii „Poznań” oraz „Pomorze”. Można to jednak usprawiedliwić jego zaabsorbowaniem zagrożeniem od strony Pragi, które chciał zneutralizować za pomocą uderzenia kawalerii Andersa na Mińsk Mazowiecki.
„Sianie fermentu”
Kozłem ofiarnym Września ’39 jest również gen. Stefan Dąb-Biernacki. Jest on winowajcą klęski pod Piotrkowem (bo w drugiej bitwie pod Tomaszowem Lubelskim już dużo trudniej wypominać mu błędy). Gdyby jednak otrzymywał na czas meldunki sytuacyjne od Armii „Łódź”, a 5 września nie dostał fatalnie sformułowanego rozkazu (napisanego przez gen. Stanisława Kopańskiego, szefa oddziału operacyjnego Sztabu Naczelnego Wodza), po którym nagle wstrzymał przygotowania do nocnego natarcia w bok niemieckiego korpusu idącego na Piotrków, byłby dzisiaj wskazywany jako dowódca z inicjatywą. 76. Pułk Piechoty nie otrzymał na czas rozkazu odwołującego natarcie i w samobójczym ataku pod Milejowem i Longinówką mocno poturbował niemiecką 1. Dywizję Pancerną, niszcząc jej 40 pojazdów pancernych i zmuszając jej dowódcę do ucieczki w samych gaciach. Gdyby ruszyły wówczas większe siły polskie, Niemcy doznaliby większego szoku, a Dąb-Biernacki zostałby uznany za bohatera. A tak, zdegradowano go w 1940 r. do szeregowca. Nie za kampanię wrześniową, ale za „sianie fermentu” przeciwko nieudolnemu wodzowi gen. Sikorskiemu…
Skomentuj