Najpierw mnie kopał. Po tyłku i po nogach. Miał długie, ciężkie oficerki. Bolało jak cholera. Potem zaczął wrzeszczeć: „Słyszysz, co mówię, job twoju mać?". I wtedy z całej siły uderzył mnie otwartą dłonią w lewe ucho. Pękł mi bębenek. Zamroczyło mnie. Do dzisiaj po tym uderzeniu mam kłopoty ze słuchem. – Co jeszcze robił?
– Ustawiał mnie pod ścianą. Tak, że dotykałem jej nosem. I kazał robić przysiady. To było oczywiście niewykonalne, bo nie mogłem zgiąć kolan. Gdy odrywałem się od ściany na kilka centymetrów, bił mnie w tył głowy. Złamał mi w ten sposób przegrodę nosową. Odbił mi wtedy także nerki. Tłukł mnie nahajką i kazał siadać na odwróconym stołku. Noga wchodziła mi w odbyt. Zamykał mnie w karcerze. – Za co pana to spotkało? – Za to, że byłem żołnierzem Armii Krajowej oraz zrzeszenia Wolność i Niezawisłość.
Wacław Sikorski ma dziś 87 lat. Od ponad 20 lat zabiegał o postawienie przed sądem swojego oprawcy – byłego oficera Urzędu Bezpieczeństwa Jerzego Kędziorę. Kolejne sądy odmawiały zajęcia się tą sprawą, postępowanie grzęzło w formalnych procedurach, urzędnicy piętrzyli problemy. Wreszcie po latach starań Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa rozpoczął proces. – Kędziora powiedział, że nie rozumie, czego od niego chcą. Bo, jak stwierdził, ja przecież podpisałem przyznanie się do winy. – Co pan podpisał? – Że byłem szpiegiem na usługach amerykańskich imperialistów. – Dlaczego pan to podpisał? – Proszę pana, ten człowiek doprowadził mnie do takiego stanu, że podpisałbym wszystko.
Do dziś w naszym kraju żyje jeszcze około 50 sędziów i prokuratorów, którzy mają krew na rękach. Wielu z nich mieszka tam, gdzie dostawali służbowe mieszkania
Proces kiblowy
Wacław Sikorski został aresztowany 28 lipca 1948 r. Trafił do więzienia mokotowskiego, gdzie przez pięć miesięcy był ofiarą wyjątkowo brutalnego śledztwa. Był torturowany, pozbawiany snu i męczony psychicznie. 22 stycznia 1949 r. postawiono go przed „sądem". Był to tzw. proces kiblowy. – Wszystko odbyło się w celi i trwało góra 15–20 minut. Akt oskarżenia wręczono mi pięć minut przed rozpoczęciem. – Kto był sędzią? – Lump. Człowiek, który jeszcze trzy lata wcześniej rżnął na harmoszce w jakiejś kapeli. A ponieważ był komunistą, nagle zrobili go sędzią. – Jaki otrzymał pan wyrok? – Karę śmierci. – ... – Gdy to usłyszałem, po prostu ugięły się pode mną nogi. Straciłem kontakt z rzeczywistością. Miałem 23 lata. Chciałem żyć... – Co było potem? – Wsadzili mnie do celi śmierci. Siedziałem ze 120 ludźmi w pomieszczeniu przeznaczonym dla 27 osób. Spędziłem tam trzy miesiące i siedem dni. Trudno dziś opisać, co wtedy czułem. Za każdym razem, gdy otwierały się drzwi, stawało mi serce. Myślałem, że to po mnie. Z mojej celi wyprowadzono na śmierć wielu ludzi... – Jak uniknął pan egzekucji? – Bierut mnie ułaskawił. Karę śmierci zamieniono na dożywocie. Wyszedłem w 1956 r.
Podczas procesu Jerzego Kędziory do sądu przyszedł list rekomendacyjny od szefa związku weteranów Armii Ludowej. Kędziora został w nim przedstawiony jako... przykładny polski patriota. Oskarżony także twierdził, że jest niewinny. W styczniu został co prawda skazany na cztery lata pozbawienia wolności, ale natychmiast odwołał się od wyroku. – Nie mam najmniejszych wątpliwości, że ten człowiek nie spędzi za kratami ani jednego dnia. – Dlaczego? – Sąd wyższej instancji na pewno zmniejszy mu karę, którą dostanie w zawieszeniu. Zbyt dobrze znam te sprawy. – Co ma pan na myśli? – Proszę pana, gdy w 1989 r. spełniło się nasze marzenie i Rzeczpospolita odzyskała niepodległość, byliśmy pewni, że teraz Polska wymierzy sprawiedliwość naszym oprawcom. Że wreszcie zapłacą za swoje zbrodnie. Tymczasem z każdym rokiem wzrastało nasze zdumienie. Komunistycznym mordercom nie tylko nie spadł włos z głowy, ale mieli się jak pączki w maśle. Wysokie emerytury, wille, samochody. Nigdy, w najgorszych koszmarach, nie mógłbym przypuścić, że gdy Polska odzyska wolność, wprowadzi tak haniebną zasadę jak gruba kreska. My, ludzie represjonowani przez komunistów, jesteśmy III RP rozczarowani. Zawiodła nas.
Nieodwracalne błędy
Po II wojnie światowej komuniści zamordowali na terytorium Polski kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Samych wyroków śmierci wydano 8 tys. Komunistyczne władze straciły więcej członków polskiego podziemia niepodległościowego niż niemieckich zbrodniarzy. W sumie represjonowano 5 mln ludzi. Polacy byli rozstrzeliwani, bici, okaleczani, deportowani do Sowietów oraz przetrzymywani w więzieniach i karcerach.
Wszystkie te zbrodnie i szykany były dokonywane w imię okupującego Polskę mocarstwa – totalitarnego Związku Sowieckiego. Mimo to ich sprawcy nigdy nie zostali rozliczeni za zdradę ojczyzny i masowe łamanie praw człowieka. Wprost przeciwnie, w niepodległej Polsce zapewniono im miękkie lądowanie. Skazano co najwyżej płotki. A i to na symboliczne kary.
Postulaty rozliczenia komunistycznych zbrodniarzy „Autorytety moralne" III RP uznały za niebezpieczny radykalizm. Przeszłość oddzielono grubą kreską
To są błędy, których nigdy już nie da się naprawić. Mordercy są bowiem obecnie ludźmi 80- i 90-letnimi. Kolejni z nich umierają, uniknąwszy odpowiedzialności. Jak wynika z danych IPN, w latach 1990–2010 na terenie Polski zmarło około 150 sędziów i prokuratorów z krwią na rękach. A także setki ubeków: oficerów śledczych, egzekutorów, ludzi, którzy zwalczali polskie podziemie niepodległościowe w lasach. – Przegrywamy walkę z czasem. Wymykają się nam wszyscy najważniejsi zbrodniarze. Niedługo zostaną już tylko płotki. Naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, jak kiedyś wytłumaczymy to przyszłym pokoleniom. Mordercy Polaków chodzili wśród nas, a państwo polskie nie zrobiło nic, żeby ich ukarać – mówi jeden z państwowych urzędników zajmujących się ściganiem komunistycznych prokuratorów.
W 1998 r. zmarł w Warszawie prokurator Stanisław Zarakowski, szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej, organizator najważniejszych procesów politycznych PRL. Niepodległa Polska miała dziewięć lat, by postawić go przed sądem. Jedyna kara, jaka go spotkała, to odebranie stopnia generalskiego. W tym samym roku zmarła Maria Gurowska, sędzia, która skazała na karę śmierci generała Augusta Emila Fieldorfa „Nila".
Można tak wymieniać długo. Nieniepokojeni przez nikogo zmarli Mieczysław Widaj (105 wyroków śmierci), sędzia Ryszard Wiercioch (67 wyroków śmierci), sędzia Władysław Sieracki (57 wyroków śmierci), sędzia Zbigniew Furtak (ponad 50), prokurator Ireneusz Boliński (91 wniosków o karę śmierci).
Do dziś w naszym kraju żyje jeszcze około 50 sędziów i prokuratorów, którzy mają krew na rękach. Choćby osławiony prokurator Kazimierz Graff (co najmniej 11 wyroków śmierci), sędzia Kazimierz Mochtak (kilkanaście wyroków śmierci) czy prokurator Marian Ryba (wnioskował o co najmniej kilka wyroków śmierci). Dziesięciu funkcjonariuszy żyje w samej Warszawie.
W Rzeszowie mieszka zaś Zbigniew Domino, prokurator, który doprowadził do skazania na śmierć wielu polskich patriotów i osobiście nadzorował wykonywanie egzekucji. W III RP Domino zaczął pisać książki o... sowieckich deportacjach Polaków. Jest autorem m.in. cyklu powieściowego „Syberiada polska", który właśnie ekranizuje Janusz Zaorski. – Wielu z byłych sędziów i prokuratorów mieszka do dziś tam, gdzie dostawali służbowe mieszkania. Belwederska, Bernardyńska, Nowowiejska, Czerniakowska. Spacerując tymi ulicami, należy uważać na starszych, miłych panów przechadzających się z pieskami. To mogą być mordercy – mówi historyk IPN Krzysztof Szwagrzyk.
Sadyści i pijacy
– Po co komunistom był aparat terroru? – Gdy Armia Czerwona zajęła Polskę i podarowała im władzę, znaleźli się w skrajnie wrogim środowisku. Polacy nie chcieli komunizmu, tylko wolności. Bezpieka była jedyną formacją, która mogła im zagwarantować utrzymanie się przy władzy. Sterroryzować społeczeństwo i złamać jego opór – mówi historyk IPN Bogusław Kopka. – Skąd komuniści wiedzieli, jak zorganizować bezpiekę? – UB był wierną kopią NKWD. To zresztą NKWD go stworzyło. Pierwsze przymiarki zaczęły się już podczas okupacji sowieckiej w latach 1939–1941, gdy do tego celu werbowano byłych działaczy KPP. Potem, gdy wybuchła wojna niemiecko-sowiecka, przygotowania ruszyły pełną parą. Spodziewano się bowiem, że prędzej czy później trzeba będzie przystąpić do sowietyzacji Polski. Przyszli ubecy byli więc szkoleni przez NKWD już podczas wojny. – A po wojnie? – Niemal w każdym Urzędzie Bezpieczeństwa pracowali tzw. sowietnicy, zwani również popami, czyli pełniącymi obowiązki Polaków. Formalnie występowali jako doradcy, ale tak naprawdę to oni kierowali działaniami bezpieki. Pokazywali, jak sprawować totalną kontrolę nad społeczeństwem, jak przesłuchiwać podejrzanych. Wycofali się dopiero w latach 50., gdy polscy bezpieczniacy już byli w stanie działać samodzielnie. – Ilu funkcjonariuszy służyło w UB w latach 40. i 50.? – Łącznie ze wszystkimi formacjami pomocniczymi około 100 tys. Do tego należy dodać 100 tys. tajnych współpracowników. Był to więc olbrzymi aparat, który był w stanie zastraszyć cały kraj.
Bogusław Kopka po ośmiu latach żmudnych badań wydał niedawno zbiór kilkuset dokumentów „Księga bezprawia". Zawiera ona najważniejsze rozkazy i wytyczne bezpieki wydawane w najbardziej mrocznym okresie jej istnienia, czyli w latach 1944–1956. Ukazują one mentalność ubeków, dla których prawdziwa wojna rozpoczęła się w momencie zakończenia działań zbrojnych w Europie. Była to wojna wymierzona w Polskę.
„Nasze organa bezpieczeństwa publicznego stoją na straży zdobyczy demokratycznych ludu polskiego i walczą przeciwko faszystowsko-reakcyjnym bandom NSZ i sanacyjno-obszarniczym watażkom AK" – pisał w maju 1945 r. minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz.
Dokumenty zebrane przez Kopkę ukazują UB od kuchni i odsłaniają prawdziwe, przestępcze oblicze tej formacji, złożonej z garstki sowieckich instruktorów, garstki komunistycznych fanatyków i armii zdemoralizowanych bandziorów, którzy rekrutowali się z marginesu. Bezpieka pozwoliła tym ludziom bezkarnie folgować swoim najbardziej zwyrodniałym, sadystycznym instynktom.
Z dokumentów wynika, że był to najgorszy materiał ludzki. Podczas starć z polskim podziemiem ubecy uciekali z pola walki i strzelali do siebie nawzajem. Kradli, dokonywali nadużyć i oszustw, oddawali się hazardowi i – przede wszystkim – pili, co doprowadzało do szeregu incydentów. Oto charakterystyczna historia: „31 grudnia 1951 r. funkcjonariusz WUBP Lublin Kowalski Jan po wyjściu z odprawy, na której poruszane były wykroczenia pracowników popełniane w stanie nietrzeźwym, wypił większą ilość alkoholu. Następnie wyjechał na wieś, gdzie będąc pijanym, zaczął strzelać z pistoletu służbowego. Pobił jednego obywatela, a następnie strzelił do niego, raniąc śmiertelnie". Tacy to byli ludzie.
Siedem tysięcy emerytury
Wielu komunistycznych sędziów, prokuratorów i ubeków wyjechało za granicę. Popi wrócili do swojej sowieckiej ojczyzny, a oficerowie pochodzenia żydowskiego rozjechali się po świecie. Pierwsi wyemigrowali jeszcze w latach 50., ale największa grupa w latach 1968 i 1969. Prokurator Paulina Kern i prokurator Helena Wolińska, która m.in. wydała nakaz aresztowania „Nila", zamieszkały w Wielkiej Brytanii.
Jeden oficer wyjechał do Wenezueli, dwóch do Niemiec, dwóch do Australii, a dwóch do Szwecji. Między innymi Stefan Michnik. Na mocy wydanych przez tego ostatniego wyroków komunistyczni oprawcy zamordowali strzałem w tył głowy majora Zefiryna Machallę, Józefa Marcinkowskiego, Stanisława Okunińskiego i Karola Sęka. Michnik osobiście uczestniczył też w egzekucji cichociemnego – rotmistrza Andrzeja Rudolfa Czaykowskiego.
Podjęta niedawno przez IPN próba sprowadzenia go do kraju spotkała się z odmową ze strony władz w Sztokholmie. Nie ma również co liczyć na wydanie Polsce tych oprawców, którzy schronili się w Izraelu. – Najlepiej świadczy o tym sprawa Salomona Morela, komendanta komunistycznych obozów w Świętochłowicach i Jaworznie. Odpowiedź tamtejszych władz była kuriozalna. Okazało się, że oni za zbrodniarzy uznają tylko nazistów i nie ma mowy, żeby wydali osobę pochodzenia żydowskiego. Poza tym Izraelczycy napisali, że to Morel był ofiarą... polskich nacjonalistów – opowiada Krzysztof Szwagrzyk.
Ostatnio na całym świecie głośno było o kilku procesach zbrodniarzy narodowosocjalistycznych. Na czele ze sprawą strażnika z Sobiboru Iwana Demjaniuka, który zanim umarł, został skazany przez sąd w Monachium. Autorytety moralne podkreślały wówczas, że zbrodnie III Rzeszy nie mogą ulegać przedawnieniu i sprawców należy ukarać, aby zadośćuczynić ich ofiarom. Niestety wobec zbrodniarzy komunistycznych stosuje się odmienne standardy.
– Mam dla Polaków radę: ścigajcie komunistów wszelkimi dostępnymi środkami – uważa Effraim Zuroff, znany „łowca nazistów", szef Centrum Szymona Wiesenthala w Jerozolimie. – Każdy człowiek, który przelał niewinną krew w imieniu zbrodniczej ideologii, powinien być ukarany. Nieważne są jego wiek, pozycja społeczna ani ile czasu upłynęło od mordu. To kwestia elementarnej sprawiedliwości. To, czy reprezentowali ideologię brunatną, czy czerwoną, nie ma znaczenia – dodaje.
Środowiska żydowskie wykazują wielką determinację w ściganiu niemieckich zbrodniarzy. Gdyby ktoś w Izraelu, nieważne, czy na prawicy, czy lewicy, podał w wątpliwość sens podejmowania takich działań, uznany by został za osobę niegodną podania ręki. Dlaczego w Polsce jest inaczej?
– Oczywiście, że powinniśmy wzorować się na Izraelczykach, którzy podchodzą do tych spraw bardzo honorowo i pryncypialnie. O ile w Izraelu ludzie, którzy zajmują się ściganiem zbrodniarzy, otaczani są powszechnym szacunkiem, o tyle w Polsce nazywają nas oszołomami, którzy urządzają jakieś polowania na czarownice – podkreśla Krzysztof Szwagrzyk.
Polscy „łowcy komunistów" wskazują na dwie przyczyny tego stanu rzeczy. Przede wszystkim klimat intelektualny, który zapanował na początku lat 90. Nowe elity i środowiska opiniotwórcze uznały, że przeszłość należy oddzielić grubą kreską. Postulaty rozliczenia osób odpowiedzialnych za mordy uznano za niebezpieczny radykalizm.
W efekcie byli zbrodniarze żyli jak pączki w maśle. Przeciętna emerytura komunistycznego prokuratora lub oficera UB do niedawna wynosiła między 5 a 7 tys. zł, podczas gdy świadczenia ich ofiar na ogół nie przekraczały 1,5 tys. Choć ostatnio państwo odebrało ubekom ich wysokie emerytury, niemal wszyscy odwołali się od tej decyzji.
Kolejną przyczyną bezkarności zbrodniarzy stanu rzeczy jest pobłażliwość sędziów wobec „kolegów" z lat 40. i 50. Trudno w to uwierzyć, ale sędziowie niepodległej Rzeczypospolitej często odczuwają solidarność zawodową z mordercami, którzy skazywali na śmierć polskich patriotów. W sumie przed sądem postawiono dziesięciu komunistycznych sędziów i prokuratorów. Skazano tylko jednego – Tadeusza Nizielskiego, ale i ten wyrok uchylono.
– Weźmy choćby proces Jerzego Milczanowskiego. Sędzia wprost powiedział wówczas, że sędziów nie wolno skazywać. Bo przecież jego też, za 20 czy 30 lat, ktoś może będzie chciał postawić w stan oskarżenia za wydane przez niego wyroki. W innym przypadku sędziowie używali rozmaitych kruczków prawnych, by ratować „kolegów" z lat 50. – mówi jeden z polskich urzędników zbierających dokumenty dotyczące mordów sądowych.
Szwagrzyk dodaje: – Zajmuję się tymi sprawami od wielu lat i nigdy nie spotkałem się z tym, żeby któryś z nich żałował swoich czynów. Żeby chciał przeprosić rodziny ofiar. Zamiast tego okazują arogancję i butę. Weźmy choćby proces Adama Humera i innych oficerów śledczych. Oni na korytarzach w straszliwy sposób wyzywali swoje ofiary i szydzili z biednych schorowanych kobiet. Traktowali je zupełnie jak wtedy. Jedyna różnica: teraz nie mogli bić.
Skomentuj