W powszechnym mniemaniu bezpieka czasów stalinowskich wyglądała prosto jak konstrukcja cepa. Jak wtedy mówiono: cep cepa cepem pogania, czyli w cyrylicy CCCP (po polsku ZSRS). Faktycznie rządzili Sowieci, funkcjonariuszami wyższego szczebla byli polscy komuniści żydowskiego pochodzenia wyszkoleni przez NKWD, zaś do roli wykonawców na dole werbowano żołnierzy AL i lumpenproletariat. Czy taki obraz jest zgodny ze stanem faktycznym?
Jeśli dokładnie obliczyć – to oczywiście nie jest zgodny. Oficerowie sowieccy byli obecni w aparacie bezpieczeństwa w dwóch formach. Po pierwsze – w formie ukrytej, na polskich etatach, zajmując różne stanowiska na zapleczu: w administracji, kadrach, finansach, łączności itp. Trudno powiedzieć, ilu ich było, ale nie były to wielkości porażające. Od końca lat 40. stopniowo ich wycofywano i zniknęli po 1956 r. Po drugie – jako doradcy na sowieckich etatach, którzy nie udawali polskich oficerów. Z początku było ich kilkuset – do 1947 r. nawet w powiatach. Potem pozostali tylko w województwach i w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, gdzie znajdowało się po kilku w każdym z departamentów. Ich główny szef, niekiedy w randze generała, był zarazem doradcą ministra. W latach 50. na statusie doradców sowieckich pozostawało kilkadziesiąt osób. W 1956 r. ów status w ogóle zlikwidowano, natomiast pojawiła się oficjalna misja KGB (następca NKWD) przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych (które zastąpiło MBP).
Rację mają zarówno ci, którzy mówią o UB jako o żydokomunie, jak i ci, którzy widzą w ubowcach antysemicki motłoch. Już w latach 40. uskarżano się na antysemityzm... wewnątrz aparatu
Musimy też wspomnieć o drugim komponencie, czyli tak zwanej żydokomunie. Na podstawie ankiet personalnych MBP szacuje się, że w kilkudziesięciotysięcznym aparacie bezpieczeństwa funkcjonariuszy określanych jako Żydzi było od 1 do 2 proc. Natomiast w aparacie kierowniczym samego ministerstwa, od stanowiska naczelnika wydziału wzwyż aż do ministra, w latach 1945–1956 osoby żydowskiego pochodzenia stanowiły blisko 30 proc. Wśród szefów urzędów wojewódzkich i ich zastępców znajdowało się około 14 proc. takich osób. Co do poczucia tożsamości narodowej tych osób trudno coś generalnie stwierdzić. Byli tacy, którzy podawali narodowość żydowską (np. Józef Światło), a inni deklarowali, że są Polakami. Spora część funkcjonariuszy szczebla kierowniczego działała w ruchu komunistycznym jeszcze przed wojną.
Jak się znaleźli w UB?
Żydzi z pochodzenia ocaleli przed Holocaustem w dużej części dlatego, że po wybuchu wojny znajdowali się na Kresach i w 1940 r. zostali deportowani przez Sowietów na wschód. Potem – jak wszystkich komunistów, czyli towarzyszy godnych zaufania – kierowano ich do tworzenia zarówno aparatu partyjnego oraz państwowego, jak i sił bezpieczeństwa na terenie Polski.
Natomiast całą masę ubecką – te parędziesiąt tysięcy ludzi – stanowili na ogół ludzie bardzo młodzi, „prawdziwi Aryjczycy" niemający wcześniej nic wspólnego z komunizmem. Zaangażowali się albo z pobudek ideologicznych, albo dla awansu społecznego. Poziom ich wykształcenia był bardzo niski. Jeszcze w latach 50. ponad połowa funkcjonariuszy zajmujących jakieś kierownicze stanowiska ukończyła zaledwie szkołę podstawową. Zdarzało się, że dzieliły się rodziny: jeden z braci walczył w podziemiu, a drugi był w UB. Proweniencja tych funkcjonariuszy, stereotypy wyniesione ze swych środowisk były takie, że rację mają zarówno ci, którzy mówią o UB jako o żydokomunie, jak i ci, którzy widzą w ubowcach antysemicki motłoch. Już w latach 40. uskarżano się na antysemityzm... wewnątrz aparatu.
Ponad 200 funkcjonariuszy UB wyższego szczebla wyszkolono w ośrodkach NKWD na terenie Związku Sowieckiego. Czy okrutne metody wymuszania zeznań w śledztwie przenieśli oni wprost stamtąd?
Brutalne bicie stosują wszystkie policje polityczne totalitarnych państw. Metody na całym świecie są w gruncie rzeczy takie same. Gestapo także biło i maltretowało zatrzymanych...
Ale skuteczność NKWD i UB była większa.
A, to inna sprawa. Wobec gestapowca żołnierz AK miał poczucie absolutnej obcości i wrogości. Za wszelką cenę usiłował ukryć prawdę. Również dlatego, aby ratować swoje życie. Natomiast jeśli AK-owca przesłuchiwał Polak ubowiec, to często starał się go przekonać, że służy krajowi, demokracji. „Też się przysłużcie, powiedzcie, co wiecie...". Wiele było przypadków zawierania wręcz „porozumień" z bezpieką i to przez dowódców podziemia. W NKWD uczono, jak stosować przemoc fizyczną, ale chyba nie to było najważniejsze. Istotniejsze było przeniesienie zasad systemu, a przede wszystkim to, że UB ma kontrolować wszystko. Nie tylko zdeklarowanych wrogów, ale także całe społeczeństwo, bo w gruncie rzeczy całe społeczeństwo jest podejrzane. Każdy jest podejrzanym. Nawet partyjny.
Struktury organizacyjne stworzono na wzór sowiecki. Ale nie wszystkie. Na przykład w ZSRS, z wyjątkiem lat 1943–1946, „ochrona kontrwywiadowcza" w wojsku spoczywała w rękach NKWD, natomiast w Polsce istniała osobna Informacja Wojskowa podległa ministrowi obrony narodowej.
Przesłuchania były tam jednak nie mniej brutalne.
Nie mówię o stopniu zezwierzęcenia, bo był taki sam, tylko o miejscu w strukturze. Inna różnica polegała na tym, że w Rosji sowieckiej aparat bezpieczeństwa posiadał pewne uprawnienia sądownicze: mógł na przykład kogoś skazać na lata łagru. U nas tego nie było. Bezpieka mogła przetrzymywać w areszcie śledczym nawet dziesięć lat, ale nie mogła wydawać wyroków.
Lecz często zabijała w śledztwie bez wyroku...
Tak. Oficjalnie karę wymierzał jednak sąd, a tak naprawdę decydowała o wszystkim partia. Zresztą stopień upartyjnienia kadry kierowniczej bezpieki na początku lat 50. – było to około 1500 osób w skali kraju – przekraczał 90 proc. Bezpartyjnym mógł być na przykład kierownik kliniki albo zakładu budowlanego, ale nie oficer operacyjny. Ci bez wyjątku mieli legitymacje partyjne. Zarządzanie „po linii partyjnej" to był również wzorzec sowiecki, natomiast metody wymuszania zeznań nie były niczym oryginalnym.
Wszelako Kazimierz Moczarski wymieniał 49 rodzajów tortur, jakim go poddawano. Obok prostego bicia i sadzania na nodze odwróconego stołka były też bardzo wymyślne metody, również psychiczne i moralne, jak zamknięcie go w celi ze zbrodniarzem z SS – Stroopem. Konwejer, czyli przesłuchiwanie go non stop przez wiele dni i nocy bez pozwalania na sen, przypomina śledztwo Zbigniewa Stypułkowskiego w Moskwie przed procesem 16. Anna Jakubowska „Paulinka" z „Zośki" była obrzucana najbardziej plugawymi wyzwiskami, a szczególnie ją ubodło posądzenie o współpracę z Niemcami. Na tym tle przesłuchania gestapo, polegające na potwornym biciu bez opamiętania, wyglądają prymitywnie.
Nie jestem specjalistą od historii tortur, ale z pewnością maltretowanie fizyczne zawsze i wszędzie szło w parze z psychicznym poniżaniem więźnia, którego łatwiej w ten sposób złamać. Niemcy też takie metody stosowali. Jeśli chodzi o NKWD, to trudno powiedzieć, co jest jego oryginalnym wynalazkiem, a co przejął jeszcze z czasów carskich czy może mongolskich.
W każdym razie liczne praktyki tortur znane są od starożytności.
Wróćmy więc do bezpieki. Wygląda na to, że najokrutniej traktowano żołnierzy ugrupowań narodowych, NSZ i NZW. Porucznik Marian Gadomski „Niedźwiadek" został zakatowany na śmierć w trakcie przesłuchania. Porucznik Stefan Broniarski „Liść" podczas dwuletniego bestialskiego śledztwa trzykrotnie usiłował popełnić samobójstwo. Takie przykłady można mnożyć. Czy chodziło o eksterminację Polaków z tego nurtu niepodległościowego?
Poczynając od lat 1983–1984, przybyło funkcjonariuszy, ale jeszcze więcej werbowano tajnych współpracowników. Zwracano uwagę na ilość, nie na jakość, wychodząc z założenia – może i słusznie – że kto został zwerbowany, ten będzie stłamszony i niegroźny
Nie spotkałem się ze statystycznymi danymi na ten temat. Nie wiem też o planowanym stosowaniu różnych metod śledczych wobec różnych grup więźniów, chociaż logicznie rzecz biorąc, wydaje się, że tak powinno być. Sądzę, że zjawisko, o którym pan mówi, mogło być wynikiem indoktrynacji politycznej, której podlegali wszyscy ubowcy – głównie ci młodzi mężczyźni zwerbowani z nizin społecznych – a wedle której narodowcy stanowili rodzaj wroga najgorszego, najbardziej zaciętego i zdeklarowanego. Być może odgrywał też pewną rolę mit walki z okupantem niemieckim, który mógł działać „łagodząco" w odniesieniu do AK-owców, zwłaszcza powstańców warszawskich. Nie wiem jednak, czy taka teza oprze się weryfikacji naukowej...
Istotnie. Rozmawiałem z niejednym powstańcem z AK, który trafił w łapy bezpieki, i żaden nie czuł się chroniony jakimś mitem... Każdego bito, znieważano, każdym poniewierano. Na przykład podczas transportu kazano im zakładać niemieckie mundury.
To aby zmylić przechodniów, przypadkowych świadków. Jest faktem, że starano się udowadniać współpracę z Niemcami. Służyły temu fałszywe zeznania więzionych hitlerowców oraz fałszowanie dokumentów.
Bito zaś do samego końca epoki stalinowskiej, do ,54 i ,55 roku. Ale jednocześnie stosowano metody perswazji. Rzepeckiego ani Kwiecińskiego – komendantów WiN – nikt nie bił. Ich i wielu innych starano się przekonać, że dalsza walka straciła sens. „Pomóżcie, a my wam pomożemy...". Gestapo prób urabiania więźniów – z paroma wyjątkami – nie podejmowało. A w bezpiece stosowano metodę kija i marchewki. Jednych bito, drugich przekonywano. Innych najpierw bito, później przekonywano, albo na odwrót. Chcę powiedzieć, że metody przesłuchań, niezmiernie ważne z jednostkowego punktu widzenia, nie stanowiły jednak specyfiki decydującej o całym systemie.
Po ucieczce Światły i jego zeznaniach nadawanych w 1954 r. przez Wolną Europę partia zaczęła czystkę w bezpiece. Po 1956 r. MBP zamieniono zaś na MSW, a UB na SB. Czy zmiany wpłynęły na charakter opresyjności systemu?
Uważam, że tak. Skończył się etap terroru masowego, powszechnego. Wcześniej w więzieniach siedziało po 40 tys. więźniów politycznych, wykonywano na nich wyroki śmierci, bito ich i torturowano. Kontrola obejmowała wszystkich mieszkańców. Po 1956 r. zamieniono system masowego terroru i masowej kontroli na kontrolę selektywną wybranych środowisk, które budziły obawy władzy, jak kler, inteligencja, robotnicy pracujący w zakładach zbrojeniowych. Niemal wszystkich więźniów politycznych wypuszczono. Zmieniono przepisy. Przestało zdarzać się, aby aresztowano chłopów za to tylko, że nie oddali w terminie dostaw obowiązkowych, albo robotników oskarżanych o dywersję, kiedy w fabryce zdarzyła się awaria.
O wyraźnym zmniejszeniu zasięgu kontroli świadczy liczba tajnych współpracowników. W 1953 r. było ich ponad 80 tys., a na początku lat 60. – 10 tys.; i to mimo zwiększającej się liczby ludności.
Podaje się, że po Październiku zwolniono około 40 proc. niższych rangą funkcjonariuszy bezpieki i aż 90 proc. wyższych. Czy wiemy, co się potem z nimi działo?
Rok 1956 istotnie okazał się wstrząsem dla bezpieki. Można powiedzieć, że nastąpiła tam swoista dekomunizacja i „dejudaizacja". Usunięto niemal wszystkich dyrektorów departamentów i urzędów wojewódzkich, którzy byli przedwojennymi komunistami, w dużej części żydowskiego pochodzenia. Znaczna ich część przeszła na emerytury. Innych kierowano na stanowiska w ministerstwach, agendach i innych instytucjach państwowych. Niektórzy wyjechali za granicę, także do Izraela.
Redukcja liczby funkcjonariuszy była radykalna: z ponad 30 tys. w 1953 r. do 8 tys. w 1957 r. Nastąpiła wymiana – powiedziałbym: generacyjna – na stanowiskach kierowniczych (naczelników wydziałów, z czasem dyrektorów departamentów). Zaczęli je obejmować ludzie z powojennego „miotu", ci z tych nizin społecznych, którzy okazali się szczególnie bystrzy i lojalni. Tacy jak Pożoga, Szlachcic, Milewski. W 1945 r. zaczynali pracę w bezpiece od zera.
Milewski brał udział w obławach na partyzantkę poakowską w województwie augustowskim...
No właśnie, jako kapral. Zmieniała się formacja ideowa w kierownictwie aparatu bezpieczeństwa: starych towarzyszy o nastawieniu, powiedzmy, internacjonalistycznym zastąpili młodsi o innym bagażu doświadczeń życiowych, dorastający podczas wojny, niepamiętający przedwojennej Polski z mniejszościami etnicznymi, milionami Żydów, pluralistycznej. Ponieważ wielu z tych młodych wywodziło się z szeregów GL i AL, poczuwali się do związku z Moczarem. Nazywano ich partyzantami.
Po stosunkowo krótkiej odwilży popaździernikowej aparat znów się rozrastał. Przykręcano śrubę niepokornym środowiskom. W 1962 r. utworzono Departament IV zajmujący się Kościołem. W latach 70. liczba funkcjonariuszy zbliżyła się do 20 tys., a w latach 80. znacznie tę liczbę przekroczyła, zbliżając się do stanu z wczesnych lat 50.
Kadry jednak się zmieniały. Starano się werbować do pracy w aparacie bezpieczeństwa ludzi z wyższym wykształceniem, które z czasem stało się warunkiem obejmowania kierowniczych stanowisk. Ba, resort oferował nawet fundowane stypendia, aby zatrudniać fachowców. Szczególnie wywiad potrzebował absolwentów uczelni technicznych.
Rosły wymagania i rósł aparat. Po 1956 r. bezpieka została ukryta... w milicji. Poprzednio osobno były wojewódzki urząd bezpieczeństwa i wojewódzka komenda MO, od 1956 r. była tylko KW MO, której komendant miał zastępcę do spraw bezpieczeństwa. Pion bezpieki był wewnętrznie wydzielony, ale istniejąc pod szyldem MSW i MO, nie rzucał się w oczy. Może władza po prostu wstydziła się, że w państwie ludu pracującego potrzebna jest jej policja polityczna?
W listopadzie 1981 r. Kiszczak zreorganizował pion MSW. W 1983 r. dalsze zmiany wprowadziła tajna uchwała Rady Ministrów. Jak stan wojenny rzutował na system i pracę bezpieki?
W 1980 r. – po w miarę stabilnym ćwierćwieczu – aparat bezpieczeństwa otrzymał polecenie kontrolowania ogromnej masy ludzi z „Solidarności". W pojęciu władzy powstała, jak tuż po wojnie, sytuacja kontrrewolucyjna, wobec której należało zastosować odpowiednie środki. Przy czym początkowo zmiany nie miały charakteru ilościowego, gdyż przez kilka lat zajmowano się zarówno pracą operacyjną, jak i patrolowaniem ulic czy rozpędzaniem manifestacji ulicznych przez ZOMO. Potrzebne były armatki wodne, gaz, pałki, tarcze i hełmy, które skupowano i wypożyczano nawet u towarzyszy z NRD, bo własnych nie starczało. Aparat SB ogromnie rozbudowywano, poczynając od lat 1983–1984. Przybyło funkcjonariuszy, ale jeszcze więcej werbowano tajnych współpracowników. Zwracano uwagę na ilość, nie na jakość, wychodząc z założenia – może i słusznie – że kto został zwerbowany, ten będzie stłamszony i niegroźny. W 1983 r. ustawowo usankcjonowano prowadzenie przez SB działalności operacyjnej, a więc m.in. podsłuchów, sieci agenturalnej, kontroli korespondencji. To właściwie śmieszne, że dopiero wówczas nadano walor prawny temu wszystkiemu.
W 1989 r. było zarejestrowanych prawie 90 tys. TW przy ponad 24 tys. funkcjonariuszy. W 1953 r. było to odpowiednio: ponad 55 tys. i ponad 33 tys...
Zwracam uwagę, że liczba ludności wzrosła przez te lata o jedną trzecią. Po drugie – połączenie bezpieki z MO w jednym resorcie powodowało, że sporo zadań, jakie poprzednio wykonywał UB, stało się obowiązkami milicji. Na przykład ochrona wspólnych już budynków, utrzymywanie aresztów, transport, służba zdrowia, magazyny itp. Jeżeli policzy się pracowników operacyjnych, to w latach 80. było ich więcej niż w latach 50.
Istotna była militaryzacja bezpieki w tym sensie, że wprowadzono organizację na wzór wojskowy, Jaruzelski i Kiszczak uważali bowiem, że jest to wzór niedościgniony i możliwy do zastosowania we wszelkich dziedzinach. A więc podział na zarządy, pion wychowania politycznego, wojskowe normy pracy. Kilka ważnych stanowisk Kiszczak obsadził oficerami wojskowych służb wewnętrznych itp.
W latach 80. doszło do kilkudziesięciu mordów przeciwników politycznych. Takiej skali zabójstw nie było ani za Gomułki, ani za Gierka. Czy myśli pan, że Jaruzelski z Kiszczakiem kontrolowali tę sytuację?
Trudno mi powiedzieć, czy kontrolowali. Faktem jest, że poza zabójcami księdza Jerzego Popiełuszki żadnych morderców z SB albo z MO nie schwytano i nie osądzono. Zapewne ich w ogóle nie szukano. Nie sądzę, aby rozkaz zamordowania księdza Popiełuszki wydali osobiście Jaruzelski albo Kiszczak, ale udziału funkcjonariuszy SB nie dało się ukryć, więc zorganizowano ich proces. Natomiast w przypadkach śmierci demonstrantów na ulicach czy lokalnych działaczy „Solidarności" sprawców nie postawiono przed sąd, zacierano ślady i mataczono w śledztwie – jak w przypadku śmierci Grzegorza Przemyka czy masakry w kopalni Wujek. Wprawdzie Kiszczak nie wydał bezpośredniego rozkazu, ale jego telegraficzna instrukcja z 13 grudnia przyzwalała na użycie broni. Z kolei Urban pisał o „uciszeniu" ks. Popiełuszki, no i rychło Piotrowski z SB go zabił. Przypomina się referat dyrektor Brystygierowej z MBP wygłoszony do szefów urzędów wojewódzkich UB w 1947 r., którego tytuł brzmiał „Złamać kręgosłup reakcji PSL-owskiej". Ci z województw powtarzali to podkomendnym z powiatów, a od nich przekaz docierał do prymitywów na samym dole. A ci łamali kręgosłupy dosłownie.
Przyzwolenie na zabijanie na masową skalę miało miejsce w latach 40., a po 1956 r. mogło się zdarzyć i często się zdarzało, jak zabójstwa księży w latach 80. Pozbawianie życia to jeden z charakterystycznych rysów działań bezpieki w Polsce lat 1944–1989.
—rozmawiał Maciej Rosalak
Profesor historii Andrzej Paczkowski jest członkiem Rady IPN, wykłada w Instytucie Studiów Politycznych PAN oraz w Collegium Civitas. Jest autorem wielu monografii poświęconych najnowszej historii Polski, w tym aparatowi represji PRL i przygotowaniom oraz przebiegowi stanu wojennego.
Skomentuj