Gdy więzienne znikną koszmary, gdy cię bujne życie pochłonie, zapomnisz o smutkach starych, zapomnisz o Fordonie" – śpiewały po cichu w celi. Jednak koszmar śledztwa i więzienia pozostał w ich pamięci na zawsze.
Za sobą miały przeżycia okupacji. Doświadczenia konspiracji. Wspomnienia rzezi i śmierci. Ale w głowach dziewczęce marzenia. O nauce, narzeczonym, rodzinie. W dorosłe życie wkraczały pełne nadziei. Władza ludowa szybko odarła je ze złudzeń. Więźniarki polityczne okresu stalinizmu nigdy nie doczekały się sprawiedliwości.
Krystyna Wilczyńska, córka kuchmistrza z podwarszawskich Włoch, miała 19 lat, kiedy wciągnięta już w konspirację starsza siostra orzekła, że najwyższy czas, by i ona – dorosła wszak kobieta – zaczęła działać w podziemiu. Krysia od dzieciństwa chciała zostać lekarzem, na tajnych kursach zrobiła więc kurs pielęgniarski. Umiejętności przydały się w powstaniu warszawskim. Przewoziła rannych do szpitala we Włochach. – To były bardzo ciężkie chwile, kiedy trzeba było grzebać powstańców – wspomina. Brat również zginął w powstaniu. A potem wojna się skończyła: – Trzeba było zająć się sobą i swoją nauką – opowiada.
Nie na długo. – Koleżanka z sekcji bojowej powiedziała, że jest wolne miejsce pielęgniarki w więzieniu na Mokotowie i żebym spróbowała się tam dostać. Nie chciałam, miałam już dość konspiracji. Ale to był rozkaz – wspomina Krystyna Wilczyńska-Żmuda. Więźniowie przetrzymywani byli w głębokich piwnicach. Przechodząc, słyszałam błagania: Pić, jeść. Po sześciu tygodniach miałam dosyć. Powiedziałam, że więcej nie pójdę – opowiada.
Ale na Mokotowie było do wykonania zadanie – przygotowanie ucieczki czterech więźniów, którzy mieli być wywiezieni w głąb Związku Sowieckiego. Chodziło o to, by ich przerzucić do Anglii. Niestety, nie udało się – opowiada Wilczyńska-Żmuda.
Barbara Wagner, 17-letnia córka posła Edwina Wagnera – legionisty, prezesa Związku Inwalidów Wojennych RP – całą wojnę siedziała wraz z rodziną w konspiracji po uszy. Ojciec, który działał w podziemiu, mimo że stracił wzrok jeszcze w czasie wojny polsko-bolszewickiej, został zamordowany w lutym 1944 r. Brat poległ w powstaniu warszawskim, w czasie walk przy Uniwersytecie. Po wkroczeniu Sowietów Barbara z matką i siostrą nie zaprzestały konspiracji, zaangażowały się w działalność WiN.
Wychowaną w tradycji piłsudczykowskiej Gabrielę Kołnierzak, rocznik 1925, w czasie wojny kolega wciągnął do konspiracyjnych struktur Stronnictwa Narodowego. Łączniczka na Pradze mdlała na widok krwi. Ale świetnie pisała na maszynie.
Rodzinę Heleny Marmoli z Grabowca spod Kowla przed wołyńską rzezią uratowali zaprzyjaźnieni Ukraińcy. Ojciec z najstarszym bratem walczyli od pierwszych dni wojny. Brat nigdy nie wrócił, dopiero po latach okazało się, że poległ pod Monte Cassino. Pozostali bracia konspirowali. Po wojnie rodzina zamieszkała w Jeleniej Górze. Helena, 15-letnia panienka, podjęła naukę w szkole modniarstwa, krawiectwa i zabawkarstwa. Od razu zdała do VIII klasy.
Ale w Cieplicach tworzyła się konspiracyjna siatka. – Profesor Minkiewicz, góral, wielki patriota, przez pięć lat walczył w lesie. Kiedy wyszedł, uznał, że nie o taką Polskę się bił. Opowiadał nam, że wybuchnie III wojna światowa i dopiero wtedy kraj będzie wolny. Organizował spotkania, żeby aktywizować młodzież – wspomina Helena Marmola-Czarnecka.
Bluza z marynarskim kołnierzem
W powietrzu czuć było już wakacje. Rankiem 3 czerwca 1949 r. Helena Marmolówna, ubrana w granatową bluzę z białym marynarskim kołnierzem, wsiadła w tramwaj z Podgrodzia do Cieplic. W szkole była punktualnie o godz. 8. Na drugiej lekcji została wezwana do kancelarii. – Nie miałam powodu się bać, byłam jedną z najlepszych uczennic – wspomina. W gabinecie czekało na nią dwóch mężczyzn w długich skórzanych płaszczach. – Musi pani wyjaśnić pewne sprawy związane z repatriacją – powiedział jeden z nich. – Zapytałam, czy mam wziąć z klasy swoje rzeczy. Odpowiedzieli, że nie potrzeba. Zrobili to już wcześniej, pod moją nieobecność. Samochód zabrał ją spod szkoły w Aleję Wojska Polskiego w Jeleniej Górze. Tam trafiła do piwnicy pod gmachem sądu. Krystyna Wilczyńska-Żmuda również doskonale pamięta chwilę aresztowania. – Od powstańca dostałam na pamiątkę pierścionek z amarantowym oczkiem. Jak zostałam zatrzymana, tak nim kręciłam, że z pierścionka to oczko wypadło – opowiada.
Po Gabrielę Kołnierzak przyszli do domu o świcie. Na odgłos walenia do drzwi matka zaczęła wkładać szlafrok. Gabriela wyjrzała przez okno. Zobaczyła, że dom otoczony jest wojskiem. Do kwaterunkowego pokoju, który zajmowali z siostrą i bratem, weszło trzech mężczyzn. – Zapytali, jak się nazywam, powiedziałam, że nie wiem. Kazali się ubierać. Wtedy brat zwrócił się do najstarszego stopniem: „Chyba pan jako oficer nie wyobraża sobie, że młoda dziewczyna zdejmie przy panu koszulę". Odwrócili się, ale za to aresztowali brata – opowiada Gabriela Kołnierzak-Klimczak. W tej samej sprawie aresztowano jeszcze dwóch jej kolegów i koleżankę.
Barbarę Wagner zabrali ze szkoły. – Zam-knęły się za mną drzwi celi, a przed oczami zobaczyłam ciemność. Pod stopami wyczułam klepisko. Krzyknęłam. Nikt się nie odezwał. Trzymając się ściany, obeszłam pomieszczenie dookoła, nie znalazłam żadnego stołka. Ale byłam zahartowana, w końcu przeżyłam powstanie warszawskie. Kiedy więc straszyli mnie szczurami, w duszy się śmiałam – opowiada.
Niemieccy zbrodniarze mieli lepiej
W śledztwie siedziały w pojedynkach. Metody UB zawsze były takie same. Na przesłuchania brali najczęściej wieczorami. Im kto miał poważniejszą sprawę, tym później. Chodziło o to, by złamać psychicznie.
Gabrieli Kołnierzak zaproponowali, że wypuszczą ją, jeśli zapisze się do PSL i będzie donosić, co się w partii dzieje. Wiedzieli, że następnego dnia jest rocznica śmierci jej ojca i bardzo zależy jej, by być na mszy. Odmówiła.
Barbarę Wagner straszyli, że zatrzymali już jej ukrywającą się matkę. – Były momenty załamania, ale nigdy nie przychodziło mi do głowy, że się nie wydostanę – mówi.
Helena Marmola-Czarnecka wspomina: – Przez pięć miesięcy śledztwa byłam w tym, co miałam na sobie. Kiedy dziewczyny dostawały okresu, musiały błagać strażników o kawałek ligniny. Rano w menażkach wojskowych dostawało się kawę. Zamiast wypić, podmywały się nią. Mydła nie było. Zęby myło się palcem.
– Stosowali tzw. żabkę – opowiada Helena Marmola-Czarnecka. Polegało to na tym, że rozebrany do bielizny więzień skakał z wyciągniętymi rękami wzdłuż długiego korytarza. Ją samą śledczy bili też linijką po piętach.
Bicia się bały. Krystyna Wilczyńska-Żmuda: – Śledczy, który był wyjątkowo nieprzyjemny, próbował mnie posadzić na sedesie. Mówi: „Krysia usiądź". Ja nic. Powtarza: „Krysia usiądź". Ja nic. W końcu krzyczę: „Jaka ja dla pana Krysia?". A tu wchodzi Różański z ekipą. Pyta, co się dzieje. Ja się boję, czy wytrzymam to wszystko, ale mówię: „Ten pan mnie denerwuje!". I – proszę sobie wyobrazić – zmienili mi śledczego!
Gabriela Kołnierzak-Klimczak: – Zaczęli pytać, do czego należałam. Mówię: „Stronnictwo Narodowe". Pytają: „Kto był tam najważniejszy?". No Roman Dmowski, odpowiadam. A gdzie on jest? Na Bródnie. Ale gdzie dokładnie? No przy głównej alei, widać grób. Wtedy bardzo się wściekli, ale nie dostałam.
Potem przesłuchiwał ją oficer UB na Środkowej, na warszawskiej Pradze. – Najpierw grzecznie, ale zaczyna się denerwować. Krzyczy, że może mnie wyprowadzić tu na podwórko i zabić. Odpowiedziałam ostro: „Broni już nie mam. Nie mam się czym bronić". Kazał mi usiąść, a ja trzymałam rękami nogi, które skakały mi ze zdenerwowania. Poczęstował mnie papierosem. Wypaliliśmy i kazał wyprowadzić do celi. Chyba mu zaimponowałam – opowiada.
Jednak po innej ostrej wymianie zdań trafiła do karceru. W miękkich kapciach, lekkiej sukience i sweterku – do malutkiego kojca, w którym woda stała po kolana, a przez wybitą szybę dostawało się do środka lodowate powietrze. Na zewnątrz panował wtedy
20-stopniowy mróz. – Woda obmarzała mi na nogach, kiedy próbowałam wdrapać się na parapet okna, plecami siedziałam na zimnie – opowiada. Nie przeżyłaby tego, gdyby po trzech godzinach nie przyszli strażnicy z nocnej służby. Zabrali mnie do siebie, przynieśli palto, buty, zapasowe pończochy, dali mi gorącej kawy i kawałek chleba. I siedziałam w ich ciepłej dyżurce. Do kojca odprowadzili dopiero rano. Uratowali mi życie – mówi.
Barbara Wagner-Tumanowicz do dziś się denerwuje, gdy opowiada, że nawet zbrodniarze niemieccy byli traktowani lepiej od więźniów politycznych. Do nich przychodził Czerwony Krzyż. Mieli prawo do spacerów, gazet. Polityczni nie mieli prawa nawet do tego, by adwokat, który ich bronił, zapoznał się porządnie z materiałami ze śledztwa.
Sala odgrodzona kratą
– Przed rozprawą przyśnił mi się mój nieżyjący już tata – wspomina Gabriela Klimczak. – Mówi: „Nie martw się, ja ci pomogę". Na małym palcu dłoni miał długi paznokieć i wygrzebywał nim zaprawę w murze. Następnego dnia było widzenie z adwokatem. Strażnik zostawił ich samych, co samo w sobie było cudem. Wytłumaczyła prawnikowi, jak zeznawała i jak ma jej bronić. Chciała uniknąć zarzutu szpiegostwa – skazanych za to nie obejmowała amnestia.
Helena Marmola-Czarnecka: – Chcieli dowiedzieć się czegoś, czego ja naprawdę nie wiedziałam. Pytali o liczbę członków naszej organizacji, o broń, o dolary. A ja mówiłam, że na wzór filomatów i filaretów organizowaliśmy wieczorki poetyckie – opowiada. Niestety, w czasie rewizji w jej domu znaleźli broń. Dostała pięć lat. – W marcu 1950 r. odczytano mi wyrok. Po nim czekaliśmy na sali odgrodzonej kratą, za którą było mnóstwo ludzi. Dostrzegłam mamę, która próbowała przekrzyczeć tłum. „Czy Stachu miał z tobą sprawę, bo dostał karę śmierci?" – pytała o brata. Widziałam, że płacze. To było w sumie może z 15 minut, jak sędzia odczytywał wyrok.
Barbara Wagner-Tumanowicz nie pamięta, o czym wtedy myślała. Starania matki i adwokata przyniosły skutek. Prokurator wyłączył ją z głównej sprawy i nie postawił w stan oskarżenia. Wyszła po pół roku. Wilczyńskiej bronił Mieczysław Maślanko, słynny adwokat specjalizujący się w sprawach politycznych. Linia obrony była prosta: dziewczyna zakochała się w więźniu, dlatego próbowała pomóc mu w ucieczce. – Było to bardzo poetyckie, a oni nie mieli żadnych dowodów. Dzięki temu dostałam sześć lat, a nie karę śmierci – opowiada.
Na korzyść Gabrieli Kołnierzak zadziałało to, że kolega, który sypał, barwnie opowiedział o jej dokonaniach podczas wojny. Sąd za walkę z „faszystowskim okupantem" zmniejszył jej karę o rok. Dostała trzy lata.
Rodzona matka nie poznała
Gabriela Kołnierzak-Klimczak doskonale pamięta pierwsze widzenie w Fordonie: – W Wielką Sobotę przyjechała mama. Strażniczka postawiła mnie przed nią. Patrzę: a ona stoi. Rzuciłam się jej na szyję, ona w płacz. Mówi: „Dziecko, jak ty wyglądasz!". Rodzona matka mnie nie poznała! – opowiada. Więźniarki golone były do gołej skóry. Dawano im pożydowskie obozowe ubrania z trójkątem i chustki na głowę. W celi nie było lusterek, można było mieć jedynie grzebienie i pastę do zębów.
Blindy – wykonane z drobniutkiej siateczki osłony na okna – zasłaniały widok na zewnątrz. Pobudka, apel, spacer. Miednica do mycia jedna dla wszystkich i odrobina zimnej wody. – Jak dawali kubek czarnej kawy, to nie wiadomo było, czy się umyć czy wypić – wspomina Klimczak. Ale najgorszy był smród z kotłów, służących za toalety. Opróżniano je raz na dobę. Śmierdziały strasznie. Czasem do spania był siennik, czasem gołe deski. W ciągu dnia nie wolno było siedzieć na pryczach. Przed spaniem robiły gimnastykę, żeby się ogrzać. Zimno dokuczało, bo okna się nie domykały.
– W Krakowie na Montelupich było nas dużo. Byłyśmy zaprzyjaźnione. Bardzo przestrzegano, by nie mieszać kryminalnych z politycznymi. By te polityczne nie miały złego wpływu na kryminalne – uśmiecha się Barbara Tumanowicz. Natomiast w Fordonie zdarzało się, że polityczne siedziały razem z kryminalnymi. Polityczne znały się ze spraw, trzymały się razem. Ale złodziejek było więcej. Jedna dziewczyna siedziała za podrabianie pieniędzy. Uspokajała: „Ja złodziejka, ja nie za współpracę z Niemcami, nie bójcie się mnie".
Krystyna Wilczyńska trafiła do celi z psychicznie chorą. Kobieta to zanosiła się głośnym śmiechem, to krzyczała: „Cicho, cicho, teraz mój mąż przemawia". – Miała duże, czarne oczy, charakterystyczny haczykowaty nos. Raz w nocy dusiła mnie. Bałyśmy się jej bardzo. Jak ją zabrali od nas z celi, skakałyśmy z radości.
– Jedna ze strażniczek miała córeczkę. Przynosiła materiały, nici się wyciągało z ręczników frotte i szyłyśmy tej małej stroje, żeby się czymś zająć. Ta strażniczka trochę nas rozumiała, bo sama była więźniarką w Stutthofie – opowiada Barbara Tumanowicz.
O świcie wstawały do pracy. Marmolówna haftowała na mundurach wojskowych gwiazdki, belki, otoczki. – Piękne rzeczy robiliśmy – zapewnia. Nie myślały wtedy, że uświetniają swą pracą awanse utrwalaczy władzy ludowej. Za zarobione pieniądze mogły kupić pastę do zębów, marmoladę i ciastka paczkowane Alberty.
Gabriela Klimczak pamięta, że pozwalano im kupować gazety, więc czytały komunistyczną propagandę. Chodziło o to, żeby w ogóle czytać. Wyjątkiem był okres kampanii przed referendum. Wtedy więźniom zabroniono dostępu do gazet.
Lekarz przychodził raz na dwa tygodnie. Pytał, czy ktoś potrzebuje recepty. – Postanowiłam, że poproszę o maść na odmrożenie. Rzeczywiście od zimna nogi zaczęły być czerwone. On przekazał to znajomym, a oni wysłali mi kołdrę puchową w białej poszewce. O dziwo, doszła. Już do końca było mi ciepło – wspomina Barbara Tumanowicz.
– Za kratami rodzi się jakaś taka odporność psychiczna, że człowiek wie, że musi sobie poradzić – opowiada Helena Marmola-Czarnecka. Ale zdarzały się samobójstwa. W Fordonie w 48-osobowej celi powiesiła się dziewczyna z wywiadu AK. Nie miała nawet 30 lat. Siedziała za szpiegostwo. Załamała się po wiadomości, że amnestia jej nie obejmuje. – W sali stały trzypiętrowe łóżka. Ona w nocy zawiązała sznur na ostatnim piętrze. Ta z dołu poczuła, że łóżko szarpnęło. Krzyknęła: „Czego się tam tłuczesz". Dopiero rano zorientowałyśmy się, co się stało.
Data zwolnienia jak data narodzin
– Tam rodzi się taki wewnętrzny zamknięty świat. Jest moda i jest melodia. Ktoś pisze wiersze, czasem się śpiewa – opisuje pobyt w więzieniu Helena Marmola-Czarnecka. Na pytanie, czy sama śpiewała, uśmiecha się. – A jak! Tylko cichuteńko, żeby strażnicy nie słyszeli. Na melodię znanych przebojów utwory więzienne. Nuci: „Gdy oddzieli cię krata od najbliższych i świata, o czym marzysz co noc i co dzień?/Za czym tęsknisz szalenie, co jest Twoim marzeniem i przy Tobie zostanie jak cień?/Gdy więzienne znikną koszmary, gdy cię bujne życie pochłonie, zapomnisz o smutkach starych, zapomnisz o Fordonie./Ale jednak w szarej godzinie wróć do wspomnień ze starych lat. Zło zapomnij, a pomyśl o przyjaciołach spoza krat".
Helena Marmola-Czarnecka pamięta chwilę, kiedy dowiedziały się o śmierci Stalina. Strażnik zastukał kluczami. Jak się drzwi otwierały, każdy musiał stać na baczność twarzą do ściany. Strażnik mówi: „Minutą ciszy uczcijcie, bo umarł wielki przywódca narodu radzieckiego. Opłakuje go cały świat". A my wrzasnęłyśmy: „Hurra!". No i dostałyśmy karcer. O chlebie i wodzie w magazynku pod schodami 24 godziny – opowiada.
Datę zwolnienia pamiętają, jak datę urodzenia. – Wyszłam 30 czerwca 1953 r. – recytuje Marmola-Czarnecka. Wcześniej wezwali ją do kancelarii i tam odczytali, że ze względu na dobrą opinię i dobrą pracę korzysta z amnestii. Do swojej celi już nie wróciła, żeby nikt nie wiedział. W dniu wyjścia przynieśli jej worek z cywilnym ubraniem. W nim zniszczony mundurek z marynarskim kołnierzem, w którym jechała do szkoły cztery lata wcześniej. Strażnik zdradził jej, że mama czeka pod bramą i prosiła, żeby wziął dla niej ubranie. – Przywiozła mi nowy kostiumik, nową czystą bieliznę i pantofelki. Wyszłam jak człowiek – opowiada pani Helena. Z depozytu odebrała 500 zł za pracę w hafciarni.
– Kiedy dotarłam do hotelu, czekała na mnie mama. A wraz z nią żony tych panów, którzy byli ze mną w jednej sprawie. One się próbowały czegoś dowiedzieć, ale ja nic nie wiedziałam – wspomina Barbara Tumanowicz.
Krystyna Wilczyńska-Żmuda: – Jednak wyszłam. Po półtora roku. Z koleżanką, która miała gruźlicę i pięknie gwizdała. Jeszcze musiałam ją na dworzec odwieźć. Nikt na mnie nie czekał, bo wypuścili mnie niespodziewanie.
– Na zwolnieniu mam wypisane 20 marca, a wyszłam 21. Tylko dlatego, że mama po mnie przyjechała, przetrzymali mnie dzień dłużej – opowiada Gabriela Klimczak. – Jak żeśmy wyszły, poleciałyśmy do kościoła podziękować Panu Bogu.
Ale tak naprawdę więzienie nie kończyło się wraz z opuszczeniem murów. Władza starała się, by wrogowie ludu zawsze pamiętali, iż wolność jest stanem łaski, a nie czymś, co się im należy. W wolnej Polsce nie domagały się sprawiedliwości. Pytana o śledczych Helena Marmola-Czarnecka wzrusza ramionami: – Ja ich już nie pamiętam. Byłam trzy razy w prokuraturze. Jak mogłam rozpoznać obecne twarze? Imion nie pamiętałam. To jest dla mnie zamknięty rozdział. Nie chcę do tego wracać.
Skomentuj