Wiek XIX jest już dawniej niż sto lat temu. Nawet jeśli zaliczymy do niego I wojnę światową, to nie ma już żywych świadków. W 2011 r. zmarł ostatni czynny żołnierz I wojny światowej – brytyjski marynarz. Już po wszystkim? Wszystko to nie miało sensu? Czy jakiś miało? Czy ma jakiś dla nas? Te same pytania możemy powtórzyć przy okazji zbliżającej się 150. rocznicy powstania styczniowego, przy ocenie innych XIX-wiecznych powstań, konspiracji, wojen, ale także wszystkich pozostałych, niepolitycznych i niemilitarnych działań czy marzeń ludzi tamtego czasu, o których coś wiemy.
Słodka rozpacz i bałwochwalstwo ojczyzny
Po traumie wielkiej wojny częściej widać było w pamięci (zachodnioeuropejskiej) wiek XIX w skróconej perspektywie jako czas błogosławionego pokoju – trwającego na zachodzie kontynentu ponad 40 lat (od wojny francusko-pruskiej w latach 1870–1871), czas szybkiego wzrostu poziomu życia, modernizacji technicznej, rozkwitu kultury (także w jej formach masowych). Tymczasem w podtrzymywanej przez polskie instytucje pamięci kulturowej rok 1918 to koniec wieku XIX – wieku niewoli – i początek odnowionego państwa, spełnienie modlitwy Mickiewicza o wojnę wybawienie, a nie wojnę przekleństwo.
Tak było w okresie II RP na pewno. Szybko nadeszło jednak nowe doświadczenie: II wojny światowej i dwóch totalitaryzmów. Polska znów walczyła o niepodległość i znów ją straciła. Czy wiek XIX się skończył, skoro odnowiony został związany z nim w polskiej pamięci kulturowej wzór wyobrażenia czasu, do którego należymy?
„Najlepsze czasy dla Europy były wtedy, gdy Rosja i Niemcy współpracowały ze sobą jak najściślej" – stwierdził Władimir Putin
Ten wzór był atakowany ideologicznie przez tych, którzy torowali drogę nowej władzy i głoszonemu przez nią „postępowi", albo przez tych, którzy chcieli się wreszcie „wyzwolić" z polskiego wieku XIX. „Jedni chronią się w rozpacz, która jest słodka [...]. Jeszcze inni znajdują spokój w bałwochwalstwie ojczyzny, które może trwać długo. Ale niewiele dłużej, niż trwa jeszcze XIX wiek". Tak w marcu 1945 r. o sytuacji duchowej tego momentu pisał Czesław Miłosz – na łamach lubelsko-krakowskiego „Odrodzenia". Wiek XIX trwał jednak uporczywie – w wyobrażeniach, w „żywej" pamięci tych, którzy nie mogli obchodzić oficjalnie pamiątki powstania warszawskiego – Katynia, którzy wracali do pytania: „Bić się czy nie bić?", odnajdywali w wyborze Jana Pawła II spełnienie mesjanicznych proroctw Juliusza Słowackiego, w „Solidarności" – nowe, bezkrwawe powstanie, „rewolucję moralną" podobną do tej z lat 1861–1862, albo zastanawiali się nad dylematami gen. Jaruzelskiego, sięgając do analogii z margrabią Wielopolskim, albo opłakiwali ofiary stanu wojennego...
Odzyskiwanie przez Polskę niepodległości po czerwcu 1989 r. przyjmowane było powszechnie jako czas ostatecznego pogrzebania „demonów" XIX-wiecznej polskiej pamięci, utożsamianych – tak jak przez Miłosza – z „bałwochwalstwem ojczyzny". Już nie trzeba było jej bronić, walczyć o nią, umierać za nią. A jednak choć umarli ostatni świadkowie „prawdziwego" (kalendarzowego) wieku XIX, pamięć kulturowa odnawiała wciąż jego „żywe", „gorące" sensy – jak choćby wtedy, kiedy powracało hasło „Za wolność naszą i waszą" na kijowskim Majdanie w grudniu 2004 r. albo w wystąpieniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi w sierpniu roku 2008. Znaczenia wpisane w tę formę pamięci zostały ożywione najmocniej 10 kwietnia 2010 r. Tragedia smoleńska i reakcje na nią przywróciły pytanie: czy polski wiek XIX się już skończył?
Ile waży pamięć?
To oczywiście pytanie do naszej historii-pamięci. Tę historię tworzą także ci, którzy ją opowiadają – historycy, ale również pisarze, popularyzatorzy historii i ci, którzy z niej szydzą. Nie wracamy raczej (niestety) do refleksji Mariana Brandysa nad pokoleniem Kozietulskiego. Mocniej w naszej wyobraźni, choć zapewne nierówno w kolejnych pokoleniach, tkwią wizje literackie.
Jakie przewijają się tu wątki? „Pan Tadeusz" to dziś może raj utracony Kresów, ułan i dziewczyna, powstania, Napoleon. „Chłopi" Reymonta to jeszcze nie naród, ale już blisko, jeszcze rytm biologiczny życia, ale już problemy uwłaszczenia i serwitutów (tylko kogo to dzisiaj obchodzi?). „Lalka" Bolesława Prusa i „Ziemia obiecana" Władysława Reymonta – początki kapitalizmu, w tle problemy kolaboracji czy zdrady narodowej tradycji. W końcu „Śmierć porucznika" Mrożka – ironia, kpina z martyrologii; stary Kościuszko i młody Piłsudski, książę Józef i książę Adam Jerzy, Kordian i cham, pytanie Tomasza Łubieńskiego „Bić się czy nie bić?", szkoła krakowska (polecana ostatnio przez Adama Michnika mądrość „Teki Stańczyka")...
Czy jednak wszystkie te wątki, ich sploty i ostre przecięcia w żywych niegdyś debatach nie są dziś coraz bardziej wyblakłe? Przynajmniej dla młodszych pokoleń?
Co zatem z pamięcią „polskiego wieku XIX"? Ile ona jeszcze „waży" w naszej współczesnej tożsamości? Czy przystępując do analizy przeszłości tamtego czasu z narzędziami krytycznej (naukowej – jak wolą niektórzy) historii, dokonujemy całkowicie bezpiecznej sekcji ciała martwego? Czy też podejmujemy się wciąż ryzykownej wiwisekcji?
Na peryferiach cywilizacji
Czas europejskich imperiów i ich bezprecedensowej ekspansji – nie tylko politycznej, ale także technologicznej, cywilizacyjnej, ekonomicznej oczywiście, kulturowej także – to jest istota wieku XIX. Esencją zatem tego wieku dla Polski byłoby to, że w jedynej epoce, kiedy Europa przestała być peryferiami azjatyckiego centrum, Polska straciła swą polityczną podmiotowość, swoje odrębne miejsce w podziale globalnych zadań, zysków (i zbrodni – nie tylko wobec ludzi innych kontynentów, ale i wobec światowego środowiska naturalnego), jakie realizowała Europa, a raczej jej imperia, w „misji białego człowieka"? Czy sytuację Polski – ziem Rzeczypospolitej i jej mieszkańców, „rozebranych" pomiędzy trzy ekspansywne imperia – można więc porównać do sytuacji (losu?) obszarów i ludów kolonizowanych w wieku XIX?
A może warto spojrzeć na tę sytuację z punktu widzenia nie samego obszaru wymazanej z mapy Rzeczypospolitej, ale szerszego regionu, nazywanego od czasu Oskara Haleckiego Europą Środkowo-Wschodnią? Można ten obszar widzieć nie tylko w perspektywie kolonialnej, ale także – na pewno częściej się tak dzieje w historiografii ostatnich dekad – przez pryzmat koncepcji jego „zapóźnienia", stagnacji, „uśpienia" peryferii względem europejskich centrów cywilizacji, gospodarki, kultury, a następnie rozmaitych ścieżek reformy, „nadganiania", „kompensacji".
Z poziomu globalnego, a także regionalnego, warto zejść również poniżej: do „wizji lokalnej", do historii pojedynczych ludzi w konkretnej chwili. Liczba takich „wizji" jest wprost nieograniczona. Czy znajdziemy w nich jakiś wspólny mianownik z doświadczeniami opisywanymi w wielkich syntezach, doświadczenie scalające owe „wizje lokalne" z pamięcią kulturową „polskiego wieku XIX"?
Konwersja Racheli
Zastanawiając się nad takim „wspólnym mianownikiem" czy też miejscem przecięcia się rozmaitych perspektyw widzenia wieku XIX, trafiłem m.in. na przykład z mojego miasta Krakowa. W polskiej pamięci kulturowej wciąż zapisany jest obraz „Wesela" Wyspiańskiego, a w nim postać poetycznej Racheli, zafascynowanej polską kulturą romantyczną córki żydowskiego dzierżawcy karczmy z Bronowic. Znamy dobrze losy jej pierwowzoru – Pepy (Perel) Singerówny, uczestniczki wesela Lucjana Rydla z Jadwigą Mikołajczykówną w listopadzie 1900 r. Wielbicielka poezji młodopolskiej (i Józefa Piłsudskiego) służyła jako pielęgniarka legionistom w I wojnie światowej, przyjęła chrzest w 1919 r. (przybrała imię Józefy), spełniając ślubowanie, iż uczyni to, kiedy Polska uzyska niepodległość. Okupację hitlerowską przeżyła dzięki pomocy rodziny Rydlów i znanego później aktora Zdzisława Mrożewskiego. Zmarła w 1955 r. w Krakowie.
W marcu 1901 r., w dniu, kiedy w Teatrze Krakowskim odbywała się premiera „Wesela", chrzest w klasztorze ss. Felicjanek w Krakowie przyjmowała 18-letnia Debora Lewkowicz, córka dzierżawcy karczmy z Rzeszotar pod Wieliczką. Nie była osamotniona w tym wyborze. Między rokiem 1887 a 1902 w Krakowie przeszło na katolicyzm 302 dziewcząt żydowskich z okolicznych wsi i miasteczek zachodniej Galicji. Niemal wszystkie zrobiły to w klasztorze ss. Felicjanek. Całkowicie dobrowolnie (zgodnie z prawem austriackim można było po osiągnięciu wieku 14 lat wybierać swobodnie swe wyznanie), najczęściej uciekając przed aranżowanymi przez rodziny małżeństwami. Wiele z konwertytek odchodziło zarazem od swej kulturowej tożsamości żydowskiej, wybierając polską. Szkoły w Galicji stały się w tymże okresie w zdecydowanej większości faktycznie wehikułami polskiej tożsamości. Kultura polska w swych formach „wysokich", związanych przede wszystkim z dziedzictwem romantyzmu, z patosem wolnościowym, miała poważną siłę przyciągania, obiecując także dostęp do plasowanego wyżej w hierarchiach społecznych „towarzystwa".
Zły duch wierzeń gromadnych
Zjawisko zmian tożsamości, dokonywanych w tym zakresie wyborów i nacisków, jakim były one poddane, jest fundamentalnie ważne, dramatyczne na poziomie każdej jednostki, a stało się masowe w swej skali, powszechne w stuleciu, które nas tutaj interesuje. Eksplozja demograficzna, przyspieszenie zmian cywilizacyjnych, alfabetyzacja oraz scholaryzacja pod naciskiem państwa (i ekonomii), nasilenie migracji między wsią i miastem, nowe technologie i wzory kultury masowej – wszystko to sprzyjało przełamywaniu barier międzykulturowych, ale zarazem mogło budować nowe: między pokoleniem rodziców (uformowanych w swej odziedziczonej, „zamkniętej" tradycji) a „wyzwolonych" dzieci; między „starą" wspólnotą (lokalną albo religijną przede wszystkim) a nową tożsamością – np. narodową czy (znacznie rzadziej) świadomie internacjonalistyczną.
Te zmiany mogły prowadzić do polskości, ale mogły także – i prowadziły bardzo często – od niej, ku rosyjskości, niemieckości, ukraińskości, litewskości, naturalnie także, w przypadku migracji poza obszar dawnej Rzeczypospolitej, ku tożsamości związanej ze środowiskiem dominującym w miejscu nowego zamieszkania.
„Należy przeciwdziałać porywaniu duszy indywidualnej przez złego ducha wierzeń gromadnych" – wołał w 1913 r. zdesperowany postępami nacjonalizmów Jan Niecisław Baudouin de Courtenay, absolwent warszawskiej Szkoły Głównej, profesor językoznawstwa na Uniwersytecie Kazańskim, potem Jagiellońskim, w końcu Warszawskim i kandydat na pierwszego prezydenta II Rzeczypospolitej, który swój spór z „przymusem" określenia tożsamości/lojalności/wierzeń gromadnych zakończył aktem apostazji z Kościoła rzymskokatolickiego w 1927 r. Skoro wybitny humanista chciał „przeciwdziałać", to pragnął przecież brać udział w walce o „dusze indywidualne", o ich tożsamość.
Nie było sposobu, by logice tej walki się wymknąć. W każdym razie nie w XIX w., nie w jego rozwoju technologiczno-cywilizacyjnym. Nie w tym miejscu Europy, gdzie była przed wiekiem XIX Rzeczpospolita, a nastały w owym stuleciu trzy imperia. Jakie będzie miejsce „polskości" w indywidualnej tożsamości mieszkańców tego obszaru, jaka jej treść, jaka wartość – to pytania, które stawiali i na które zarazem odpowiadali wielcy twórcy polskiej kultury, spiskowcy, powstańcy, organizatorzy obchodów ich pamięć utrwalających, nauczyciele, księża, matki Polki. Na to pytanie odpowiadali czynnie także świadomi i konsekwentni prześladowcy „polskości", wykorzystując (jednak nie zawsze systematycznie) siłę wspierających ich aparatów państwowych.
Nieszczęśliwego rodu wspomnienie
W 1913 r. na obszarze, który w 1772 r. zajmowała Rzeczpospolita, mieszkało nieco ponad 50 mln ludzi. Trzy razy więcej niż sto lat wcześniej. W żadnym wieku polskiej historii nie nastąpiła podobna eksplozja demograficzna. To był wiek rewolucji kartoflanej – może z tego punktu widzenia ważniejszej od wszystkich innych, jakie przetoczyły się w latach 1789–1917. To przede wszystkim upowszechnienie uprawy ziemniaka pozwoliło przebić się przez „barierę Malthusa". A jednak na ogół nie zaczynamy historii literatury polskiej wieku XIX od „poemka we czterech pieśniach", zatytułowanego „Kartofla", a poświęconego drodze życiodajnego ziemniaka z Ameryki na polskie stoły. Mimo że autorem poematu jest Adam Mickiewicz i że wygłosił go na zebraniu filomackim trzy lata przed opublikowaniem swych „Ballad i romansów". Dlaczego nie doceniamy tego przełomu?
Pod zaborami zabrakło miejsca dla kilku milionów ludzi na tej ziemi. 3,5 mln z terenu byłej Rzeczypospolitej wyemigrowało tylko w okresie 1870–1913 „za chlebem" – głównie do Ameryki i do Europy Zachodniej, setki tysięcy przemieściły się wewnątrz granic trzech imperiów, które pochłonęły (nie)dawne państwo polsko-litewskie. Od czasów politycznej emigracji oraz zesłań po konfederacji barskiej i powstaniu kościuszkowskim, od czasu Legionów Dąbrowskiego (i przymusowych wędrówek ich żołnierzy aż na Santo Domingo) „polskość" rozeszła się po świecie, zglobalizowała i... „rozrzedziła". Czy byłaby „gęstsza", bardziej skupiona, ale i mniej „światowa" (bez politycznych i ekonomicznych migracji), gdyby trwało państwo polskie w XIX w.?
Wśród owych 3,5 mln wychodźców z ostatniego ponad 40-lecia „długiego wieku XIX", podobnie jak wśród tych ponad 50 mln, którzy żyli w 1913 r. w niewidzialnych granicach dawnej Rzeczypospolitej, naturalnie nie wszyscy, nawet nie większość niosła w sobie tę polskość. Szacować można, że blisko 30 mln reprezentowało inne „wierzenia gromadne": żydowskie, ukraińskie, litewskie, białoruskie, albo też mogłoby pewnie powtórzyć słowa, które nieco później Wacław Kostek Biernacki (w mistrzowskim opowiadaniu „Zdradliwe żonki") włoży w usta niepiśmiennego Poleszuka: „Ojczyzna to pańska rzecz albo urzędnicza [...]. Chłop służy ziemi swojej rodzonej, a wielcy mocarze przychodzą z boku i nakrywają go ojczyzną, jak wróbla czapką" ... Jaka byłaby ich świadomość, tożsamość, ich świat wyobraźni, ich życie, gdyby w tym życiu przez wiek XIX było realne państwo polskie, z jego szkołą, gospodarką, armią, modernizacją, podatkami, obowiązkowymi uroczystościami, policją?
A jaka byłaby, gdyby wiekowi XIX nie towarzyszyło to mocniejsze, to słabsze, ale nigdy nieuciszone do końca echo piosenki Legionów: „Jeszcze Polska nie umarła"? Gdyby nie było tej stałej, niepokojącej, mobilizującej jednych, rozwścieczającej innych pobudki? Co byłoby wtedy z „wierzeniami gromadnymi" – nie tylko polskimi, ale ukraińskimi, żydowskimi (syjonistycznymi), litewskimi, białoruskimi, a nawet z rosyjskimi? Czy bez nich byłoby lepiej? Dla kogo? Dla czego?
Najlepsze czasy dla Putina
Nieistnienie Polski (ani żadnej innej państwowości) między imperium rosyjskim a Królestwem Prus (potem II Rzeszą) przez ponad sto lat, jakie upłynęły od kongresu wiedeńskiego do aktu 5 listopada 1916 r., miało istotne konsekwencje dla tego, co można by nazwać wyobraźnią geopolityczną następnego stulecia. Między Rosją a Niemcami nie ma w niej miejsca na nic samodzielnego, istotnego z punktu widzenia porządku międzynarodowego; przeciwnie – budowanie tutaj czegoś „nowego" może ten porządek, widziany z perspektywy wielkich mocarstw, zakłócić.
Odbudowanie większej Polski, a tym bardziej całego systemu państw Europy Wschodniej, musiało rodzić fatalne konsekwencje, wynikające z niezgody na taką sytuację potężnych sąsiadów – opinię tę wyrażają tak znakomici znawcy geopolitycznej globalnej rozgrywki jak Henry Kissinger czy George Kennan, którzy w odbudowaniu „za dużej" Polski dostrzegli jedną z głównych przyczyn wybuchu II wojny światowej. Inaczej nieco ujął to prezydent Federacji Rosyjskiej: „Najlepsze czasy dla Europy były wtedy, gdy Rosja i Niemcy współpracowały ze sobą jak najściślej". Tak stwierdził Władimir Putin w swoim wywiadzie dla telewizji niemieckiej ARD/ZDF udzielonym z okazji obchodów 60. rocznicy zakończenia II wojny światowej. Nie miał oczywiście na myśli czasów paktu Ribbentrop-Mołotow, ale właśnie „piękny wiek XIX", kiedy nic nie rozdzielało Rosji i Niemiec.
Historia „polskiego" wieku XIX często skupiona była na tej otchłani, jaką odsłaniał brak Polski na mapie politycznej tego stulecia, właśnie tylko tego, tak ważnego dla Europy i dla modernizacji. Przypominała i oceniała wysiłki wydobycia się z owej otchłani. Czy historia spychająca tę otchłań i te wysiłki na margines byłaby „lepsza", „prawdziwsza"?
W pamięci konstruowanej w licznych dziś badawczych programach to może raczej wiek imperializmu, wyzysku obszarów (i ludzi) spoza Starego Kontynentu; to także proces walki o prawa jednostek i mniejszości; to wreszcie wiek przygotowania najbardziej niszczących konfliktów i systemów totalitarnych wieku XX. Polska, a szerzej wschodnioeuropejska (także więc np. ukraińska, litewska, białoruska) „otchłań" nie jest w tej optyce specjalnie interesująca, chyba jako źródło fatalnych (wzmacnianych jeszcze przesądami religijnymi) nacjonalizmów, w których narody „zaczęły nienawidzić".
W przeszłości polskiej wspólnoty ważny był moment, kiedy utraciła ona swą polityczną autonomię. To właśnie „długi wiek XIX". Polska wspólnota nie zatraciła wtedy jednak zdolności pisania i kontynuowania swej historii: wielkimi dziełami swej kultury (zwłaszcza romantycznej), czynem niepodległościowym i pracą organiczną. Dzięki temu jesteśmy (a w każdym razie możemy być nadal) jej uczestnikami.
Autor jest historykiem, publicystą, sowietologiem, profesorem nauk humanistycznych, wykładowcą Uniwersytetu Jagiellońskiego, kierownikiem Pracowni Dziejów Rosji i ZSRR w Instytucie Historii PAN, redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Arcana".
Skomentuj