Pod koniec lat 80. w Archiwum Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Władysława Sikorskiego w Londynie znaleziono tajemniczą zalakowaną urzędową kopertę. Widniały na niej napisy: „Otworzyć wolno po zakończeniu wojny" oraz „Opis czynu ppłk. dypl. Protasewicz Michała odznaczonego Ord. Woj. Virtuti Militari kl. V". Po otwarciu koperty, okazało się, że w środku znajduje się opis tajnej operacji wywiadu brytyjskiego, który we wrześniu 1939 roku wypróbowywał nowe ładunki wybuchowe. Wziął w niej udział polski oficer. Jak do tego doszło? Pod koniec sierpnia 1939 r. do Londynu przybyła polska delegacja w składzie: ppłk Stanisław Rueger i mjr dypl. Michał Protasewicz. Celem wizyty było zapoznanie się z brytyjskimi aparatami minerskimi stworzonymi do działań dywersyjnych. Delegacja polska uczestniczyła w licznych próbach aparatów na poligonie w Aldershot.
Tajemniczy kapitan Diggins
Nasza opowieść rozpoczyna się 5 września. Tego dnia o godz. 14 do siedzącego w kawiarni Royal majora Protasewicza przysiadł się brytyjski kapitan, którego polski oficer znał z widzenia z Aldershot. Na początku rozmowy kapitan powiedział: „Wie pan, dziś robimy mały wypad do Niemiec samolotem, wypróbować pewną odmianę tego aparatu. Czyby pan z nami nie poleciał?". Major Protasewicz nie zastanawiając się, odpowiedział: „Chętnie. Ale jak długo panowie lecicie? Bo jak pan wie, jestem związany czasem". Brytyjczyk stwierdził: „Jutro wieczorem będziemy z powrotem, a o ile wiem, jutro nie macie panowie roboty na poligonie". Była to prawda. Polski oficer zaznaczył, że o udziale w tego typu operacji będzie musiał zameldować polskiemu attaché wojskowemu, któremu w czasie pobytu bezpośrednio podlegał. „Na to Anglik nieco się skrzywił – wspominał Protasewicz. – przeprosił mnie i powiedział: »Wie pan, to nie jest bardzo wskazane, attaché jest osobą oficjalną, a my lecimy w zupełnie innym charakterze – wolałbym, żeby pan o tym nie meldował, może go pan bowiem postawić w niewyraźnej sytuacji, a zresztą na pewno pana nie puści. Lepiej by było, gdyby pan mógł pojechać, nic nikomu nie mówiąc".
Na zakończenie spotkania Brytyjczyk podał majorowi Protasewiczowi numer telefonu i przedstawił się jako kpt. Diggins, mówiąc na pożegnanie: „Jeśli się pan zdecyduje, proszę zadzwonić do mnie o 16".
Michał Protasewicz nie namyślał się długo. Podpułkownikowi Ruegerowi powiedział, że skorzysta z wolnego dnia. Po tym zadzwonił pod wskazany numer. Diggins powiedział, aby Polak zjawił się w hotelu Langham przy Portland Place i zameldował się w pokoju nr 34. Drzwi otworzyła służąca. Przekazała mulist, w którym Brytyjczyk pisał: „Znajdzie pan dwa komplety ubrania. Proszę sobie wybrać dogodniejszy – proszę absolutnie nie brać żadnych swoich rzeczy. Wszystko, co potrzeba, znajdzie pan przygotowane. Proszę również zdjąć swoje pierścionki i dobrać sobie u służącej odpowiednie do fachu, jaki pan ma w paszporcie. Swoje rzeczy proszę zostawić na miejscu. Zajdę po pana o 19.
PS Przepraszam, że ubranie, a zwłaszcza bielizna nie są świeże, ale rozumie pan, że nie jest to możliwe".
Paszport, który otrzymał Protasewicz, był na nazwisko Erika Schulza – montera. Oprócz ubrania dostał pistolet mauzer, papierosy i zapałki niemieckie oraz portmonetkę z markami.
Lot do Niemiec
O godz. 19 mjr Protasewicz wraz z kpt. Digginsem pojechali na lotnisko RAF w Hendon. Tam czekali na nich jeszcze dwaj uczestnicy ekspedycji. Na lotnisku Brytyjczyk powiedział do mjra Protasewicza: „Lecimy do Niemiec. Lądujemy na spadochronach. Każdy z nas założy sobie poniżej kolan zielone świecące szkiełka, żebyśmy się mogli zejść po lądowaniu. Proszę skakać od razu za swoim poprzednikiem, by wylądować blisko siebie, i po wylądowaniu zwinąć i zabrać spadochron ze sobą. Schodzimy się dośrodkowo, do siebie na światełka. Sądzę, że wylądujemy i spotkamy się bez przeszkód, gdyby jednak coś zaszło – zachowa się pan tak, jak będą tego wymagały okoliczności. Pistoletu proszę zbyt pochopnie nie używać, ale proszę pamiętać, że każdy z nas w razie niebezpieczeństwa powinien ostrzec innych".
Dla mjra Protasewicza skok na spadochronie miał być pierwszym w życiu. O godz. 20.30 samolot wystartował. Po dwugodzinnym locie grupa dywersyjna znalazła się nad celem. Polski oficer wspominał: „Po wylądowaniu zwinąłem spadochron i zacząłem się rozglądać. Zobaczyłem światełka i poszedłem w ich kierunku. [...] Po zebraniu poszliśmy w pewnym kierunku, niosąc skrzynkę po dwóch na zmianę. Szliśmy ok. 30–40 minut, najpierw polem, później ścieżką, przecięliśmy dwa tory, gdzie pod jednym z przepustów zostawiliśmy spadochrony – zabrał je od nas jeden z agentów, widziałem, jak zniknął skulony w rurze przepustu i po chwili wyszedł".
Po następnych kilkunastu minutach grupa doszła do mostu kolejowego o długości 30–40 metrów. Oficerowie rozpakowali skrzynkę z ładunkami. Były w niej cztery ładunki, każdy o wadze 8 kg. Mechanizm aparatu wybuchowego został nastawiony na 24 godziny, po czym zaczęto przywiązywać ładunki do części mostu. Po 30 minutach praca została zakończona. Grupa ruszyła w kierunku oczekującego na nich samochodu. Po 20-minutowej jeździe agenci dojechali do dużego gospodarstwa. Gospodarz zaprowadził ich do stodoły, w której pod workami ze zbożem znajdował się schowek. Po spędzonej w ukryciu nocy o godz. 16 grupa wyruszyła na niemieckie lotnisko, z którego miała odlecieć jako ekipa monterów do Szwecji.
Miło, że tak łatwo nam poszło...
Major Protasewicz wspominał: „Gdy zapytałem, czy naprawdę lecimy przez Szwecję, [Diggins] odpowiedział, że nie, że bierzemy tylko ten kierunek i w odpowiedniej chwili skręcimy do Anglii, po czym dodał, że w Szwecji w odpowiednim czasie wyląduje samolot z tyloma panami o identycznych nazwiskach. [...] Na lotnisku jakiś jegomość, dobrze ubrany i traktujący nas jakby swoich podwładnych, wręczył nam bilety, zaprowadził do bufetu na piwo, za które zapłacił, mówił dużo i głośno, żartując z kelnerkami. Wreszcie wyszliśmy. Jegomość zabrał nasze paszporty, wręczył policjantowi, [...] oddał paszporty i polecił jednemu z agentów, z którym najwięcej mówił, depeszować ze Szwecji, jakby nam czegoś brakowało".
Po trwającym 2 godziny 45 minut locie grupa wylądowała w Londynie. Na pożegnanie kpt. Diggins powiedział: „Dziękuję panu za współpracę. Po raz pierwszy współpracuję bezpośrednio z Polakiem. Miło mi, że tak łatwo nam poszło. [...] Proszę pana majora o naszej wyprawie nikomu nie mówić do końca wojny". Polski oficer dał słowo.
Dwa dni później w czasie pobytu w Aldershot mjr Protasewicz dowiedział się od brytyjskiego kapitana, że most wyleciał w powietrze.
Do dziś nie wiemy, jaki most został zniszczony. W brytyjskich opracowaniach nie ma wzmianek o tej akcji. Prawdopodobnie nie była to jedyna akcja dywersyjna na tyłach wroga, w której brali udział Polacy we wrześniu 1939 r.
Zbigniew Wawer, doktor habilitowany, profesor Politechniki Koszalińskiej, historyk specjalizujący się w dziejach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, producent filmowy, publicysta.
Skomentuj