Czy ja pani nie nudzę? – Czesław Blicharski, rocznik 1918, w czasie wojny lotnik Dywizjonu 300, odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, to pytanie powtarza kilka razy. Troska, by nie nużyć rozmówcy, nie absorbować go swoją osobą, to element nabytej przed wojną kindersztuby. Niepowtarzalnego stylu pokolenia, które kulturalną i patriotyczną edukację odebrało w czasach II Rzeczypospolitej. A swoim życiem udowodniło, że tę lekcję przyswoiło.
Powietrze pachniało Polską
Kolejarska rodzina Blicharskich pochodziła z Tarnopola. Matka zajmowała się pięciorgiem dzieci, a ojciec pracował jako kierownik pociągu. Był prezesem miejscowej PPS, kierował też lokalnym kołem potężnego Związku Zawodowego Kolejarzy. Znał ukraiński i niemiecki, potrafił się też porozumieć w jidysz. Był tak przywiązany do Polski, że kiedy groziło mu wcielenie do oddziałów ukraińskich, rąbiąc drzewo, pokierował siekierę tak, by poważnie zraniła go w nogę.
Edmund Baranowski urodził się na Krochmalnej, na warszawskiej Woli. Raczkował pod dwoma oprawionymi w ramki obrazkami: fotografią członków związku kamieniarzy i rzeźbiarzy PPS oraz reprodukcją obrazu Goi przedstawiającego rozstrzeliwanie komunardów. Ojca, działacza PPS, Edmund trochę pamięta, bo kiedyś „zastrzelił" go z karabinka kapiszonowego. Ojciec udał wtedy, że nie żyje, a syn był przerażony. Wkrótce potem, gdy Edmund miał trzy lata, ojciec umarł naprawdę. Matka wychowywała syna samotnie, utrzymując się z chemicznego czyszczenia odzieży.
Rodzina Gluth-Nowowiejskich, legionisty i jego żony POW-iaczki, bez wątpienia zaliczała się do przedwojennej elity. Wraz z czwórką synów mieszkali najpierw przy Myśliwieckiej, w przestronnym ośmiopokojowym mieszkaniu, po którym starsi synowie mogli jeździć na rowerkach. Potem Gluth-Nowowiejscy przeprowadzili się do własnego domu wybudowanego przez spółdzielnię wojskowo-bankową w Forcie Mokotowskim przy ulicy Balonowej. Przy projekcie domu i ogródka mogła się wreszcie zrealizować niespełniona pasja pułkownika Alojzego – architektura.
Wacław Gluth-Nowowiejski pamięta z dzieciństwa głównie zapracowanego ojca. Kiedyś, gdy był on – w randze ministra – szefem biura do spraw usprawnienia pracy administracji, pani Nowowiejska pojechała w jakiejś pilnej sprawie do męża do Rady Ministrów. – Tata wyszedł, a ona zdębiała, bo zobaczyła półtrupa. Błagała, żeby się zastanowił. Że nie można tak się przemęczać. Tata był wielkim patriotą. Ale nie tylko on. Radość, że ta Polska jest wreszcie nasza, była ogromna. Masa ludzi wykonywała wielką pracę dla państwa. Gdyby nie to, że wszyscy się wzięli do roboty, nic by nie wyszło – wspomina Wacław Gluth-Nowowiejski.
Polskę czuło się w powietrzu bez względu na status społeczny. – Wracając ze szkoły, nie trafialiśmy prosto do domu. Chodziliśmy oglądać, jak robotnicy w zniszczonym Tarnopolu układają piękny bruk z kostki bazaltowej, jak odbudowują kamienice – opowiada Czesław Blicharski.
Przez pierwsze lata po wojnie panowała bieda. W rodzinie Blicharskich do ciasta na chleb dosypywało się trociny, żeby oszukać głód. Dziecięce zabawy miały jeszcze posmak wojny. Któregoś dnia bracia Blicharscy w ogródku przy budynku kolejowym, w którym mieszkali, wykopali czaszkę pochowanego tam Moskala. Dostali za to lanie. Nie przyznali się jednak, że przy szczątkach starszy brat znalazł rewolwer. Wyczyścił go, naładował i schował w szafie.
Radość, że ta Polska jest wreszcie nasza, była ogromna. Masa ludzi wykonywała wielką pracę dla państwa. Gdyby nie to, że wszyscy się wzięli do roboty, nic by nie wyszło – wspomina Wacław Gluth-Nowowiejski
– Któregoś dnia mama siedziała w kuchni z kilkumiesięczną siostrą, a ja wyciągnąłem tę broń, podszedłem do matki i skierowałem rewolwer w jej stronę – odległość od lufy do jej głowy to był metr, może półtora. No i w żartach pociągnąłem za spust. Nic nie wystrzeliło, byłem więc przekonany, że pistolet nie jest nabity. Pociągnąłem za spust drugi raz... Panu Bogu zawdzięczam, że nie zabiłem matki i siostry. – Czesław Blicharski jeszcze dziś, choć ma 94 lata, drży na myśl o tamtym wydarzeniu. Do szkoły szło się w wieku lat sześciu. Wierszyk „Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały" znał każdy pierwszoklasista. Do dziś pamiętają bohaterów, których stawiano im za wzór. „Otwórzcie złotą księgę, gdzie bohaterów spis. Na ich czele widnieje pułkownik Kula-Lis" – śpiewali. – Już od pierwszych klas uświadamiano nam, że jesteśmy pierwszym pokoleniem urodzonym w wolnej Polsce. Po 123 latach niewoli. Byliśmy z tego dumni – wspomina Edmund Baranowski.
Wychować przyszłego obywatela
Państwo polskie dużą wagę przywiązywało do poziomu edukacji. Od nauczycieli wiele wymagano. – Nie było mechanicznego zmuszania uczniów do zapamiętywania dat. To były wykłady, rozmowy. Od szkoły powszechnej czuliśmy, że profesorowie, którzy nas uczą historii, tą historią żyją. Myśmy na tych lekcjach siedzieli z otwartymi buziami – opowiada Blicharski. Opowieści o wyczynach bohaterów działały na wyobraźnię.
Nauczyciele byli ludźmi z osobowością, potrafili „podejść" uczniów, zarazić ich pasją do nauki. Edmund Baranowski do dziś pamięta ich nazwiska. Polonista, pan Krupa, kibicował warszawskiej Polonii. A Baranowski i jego serdeczny kolega ze szkolnej ławy Lewandowski pasjonowali się sportem. – Był poniedziałek, a w poniedziałki kupowaliśmy za 10 gr „Sportowca" i czytaliśmy, kto wygrał. Oglądaliśmy też zdjęcia tzw. momentów piłkarskich. Pierwsza lekcja – polski. Profesor wzywa do odpowiedzi. Pierwsze nazwisko na liście: Baranowski. Nic nie wiem. Profesor wzdycha: „No tak! Poniedziałek. Baranowski i Lewandowski. Siano i sport w głowie!". Ale za chwilę, już ciszej, zapytał: „A jak Polonia?". „Zremisowała, panie profesorze!" – tym razem znałem odpowiedź – śmieje się Baranowski. W tamtych czasach nikomu się nawet nie śniło o burdach wszczynanych przez kibiców. Baranowski z Lewandowskim kibicowali wszystkim trzem warszawskim drużynom – Legii, Polonii i Warszawiance. Ale najczęściej bywali na Skrze, bo tam najłatwiej przeskakiwało się płot.
Utalentowani sportowo byli trzej synowie pułkownika Gluth-Nowowiejskiego. Wszyscy należeli do reprezentacji szkoły. Jerzy występował w siedmiu dyscyplinach, Janusz w sześciu, a Zbigniew w pięciu. Wacław dorównywał im tylko w narciarstwie, a to ze względu na wspólne wyjazdy z rodzicami. Bracia ćwiczyli w ogródku przy Balonowej. – Gdy trenowali, ludzie przystawali i oglądali. Potrafili chodzić po schodach na rękach, jak w cyrku – opowiada Wacław Gluth-Nowowiejski. Sportowi poświęcali cały swój czas. Dużo mniejszą wagę przykładali do nauki, co skutkowało tym, że każdy z nich powtarzał klasę.
Pułkownik Gluth-Nowowiejski przyjmował to ze spokojem. Raz jeden zainterweniował, gdy prof. Lechowski, nauczyciel WF w Liceum Batorego, do którego uczęszczali Nowowiejscy, zorganizował wyjazd na zawody do Szwecji i zaproponował, by wziął w nich udział Jasiek Nowowiejski. Tak się jednak składało, że synowi pułkownika groziło wtedy pozostanie na kolejny rok w tej samej klasie. Pułkownik postawił więc warunek: syn pojedzie, jeśli zda poprawkę. – Janek przyjął to do wiadomości, ucieszył się, ale tyle miał zawodów, że stopnia nie poprawił. Ojciec zdecydował, że z wyjazdu nici. Taka była umowa.
Otwarte we wrześniu 1918 r., jeszcze przed odzyskaniem niepodległości, warszawskie Gimnazjum i Liceum im. S. Batorego zapracowywały właśnie na opinię jednych z najlepszych szkół w Polsce. Ówczesny dyrektor Zdzisław Rudzki mówił o celach, jakie sobie stawia: „Wychować przyszłego obywatela państwa, wykształcić charakter, uzbroić go w silną i niezłomną wolę, wszczepić weń obowiązkowość, zapał i zamiłowanie do pracy i w pracy tej wytrwałość, uodpornić go na wszystko, co złe, nauczyć kochać rodzinny kraj i miłować bliźniego, wzmocnić i rozwinąć jego siły fizyczne". Rudzkiego, z przekonań endeka, wkrótce zastąpiono dyrektorem o sympatiach piłsudczykowskich. Nie zmieniło to jednak zasad wychowania. – W razie spóźnienia szło się do gabinetu dyrektora. Każdy chciał się tłumaczyć, ale tłumaczenia nie było. Dyrektor prosił o zeszyt i wpisywał adnotację dla rodziców. Wszyscy bali się go śmiertelnie. Ale to uczyło systematyczności, punktualności, poważnego traktowania obowiązków – opowiada Wacław Gluth-Nowowiejski.
Przy „Batorym" działało Koło Matek – stowarzyszenie, którego władze były wybierane demokratycznie. Panie codziennie organizowały śniadanie dla grupy biedniejszych uczniów. Czuwały, by objąć opieką tych, w których rodzinie wydarzyło się coś złego. Każda z nich była opiekunem jednej z klas. – Moja mama wzięła 6a i choć numer tej klasy się zmieniał, zawsze tak ją nazywała. Chłopcy uwielbiali mamę, nosili ją wręcz na rękach. Młodzież wtedy szanowała ludzi, którzy swoje przeżyli. I mają coś do powiedzenia – wspomina Gluth-Nowowiejski.
W razie potrzeby rodzice w procesie wychowawczym nie bali się używać stanowczych metod. Edmund Baranowski opowiada: – Byłem urwisem, a i dzielnica, w której mieszkaliśmy, była trudna. Grupa kolegów pasjonowała się kolarstwem, a ja nie miałem roweru. Pewnej niedzieli na początku lipca jeden z nich zaproponował, by wyruszyć na wycieczkę rowerową w kierunku Błonia. Kiedy wychodziłem z domu, mama prosiła, bym wrócił szybko, bo na 12 mieliśmy iść do kościoła. A ja pobiegłem na sąsiednie podwórko pod trzepak, gdzie chłopcy grali w karty. Za 50 gr – równowartość półtora bochenka chleba – pożyczyłem rower od kolegi, którego wciągnął hazard. Na wycieczce, już w Błoniu, okazało się, że celem naszej podróży jest Chodaków, miejscowość oddalona o kolejnych 40 km. Nie było mowy o powrocie do południa. Chcąc mamę przebłagać, zatrzymałem się i narwałem w zbożu piękny bukiet chabrów. Z tymi chaberkami wkroczyłem do mieszkania. To jednak nie pomogło. Dostałem lanie, ale zasłużyłem.
Baranowski przyznaje, że mama była i liberalna, i surowa – w zależności od okoliczności. Za dobre stopnie nagrodą była tabliczka czekolady. Jedna kosztowała wtedy 60 gr.
Nie tylko Sienkiewicz
„Trylogia" była jak Biblia. Od jej bohaterów wywodziło się potem wiele pseudonimów powstańców warszawskich. Ale czytano nie tylko Sienkiewicza. W gabinecie Alojzego Gluth-Nowowiejskiego przy Balonowej było ponad 3 tys. woluminów. – W wolnych chwilach ojciec wzywał nas i zlecał opracowanie kolejno zadanych tematów. Potem egzekwował. Taka Prywatna Uczelnia Pana Pułkownika – śmieje się Wacław Gluth-Nowowiejski. Przeczytał wszystkie dzieła Prusa, Sienkiewicza, Sieroszewskiego, Orzeszkowej, Żeromskiego. – Im więcej czytałem, tym bardziej byłem zachwycony. Sienkiewicz przez „Trylogię" zachęcił mnie do pozostałych pozycji, łącznie z „Rodziną Połanieckich".
Ojciec Czesława Blicharskiego, kolejarz, podczas ewakuacji z Zagórza do Tarnopola pozbierał na ulicy powieści Kraszewskiego z rozbitej kolejarskiej biblioteki. Przytaszczył je do domu. – Jeszcze dziś pamiętam te książki oprawione w płótno z zielono-czarnym pasem – opowiada syn. – Jednak najstarszy brat był „despotą" i gdy przebywał w domu, książek nie wolno było dotykać. Gdy doszedłem do trzeciej, czwartej klasy szkoły powszechnej, zawsze kiedy brata nie było w domu, wyciągałem z szafy „Potop". Właziłem pod małżeńskie łóżko rodziców i tam czytałem. Łóżko było dość szerokie, więc kiedy brat wracał i próbował mnie dopaść z jednej strony, ja przesuwałem się na drugą.
Rzecz jasna, młodzież czytała również kryminały. Też ukradkiem, choć z innych powodów. Jeden z moich rozmówców przyznał się do takiej swawoli, ale poprosił, żeby nie podawać jego nazwiska. W końcu to żadna chluba czytać taką niepoważną literaturę. A, o zgrozo, pamięta też Marczyńskiego „Pieczeń z antylopy". Była to powieść o podróżniku, który zwiedzając busz, zakochał się z wzajemnością w wybrance wodza plemienia, które go gościło.
Duży wpływ na młodych ludzi miały filmy. Edmund Baranowski pamięta, że szczególne wrażenie wywarły na nim dwa obrazy: „Młody las" Józefa Lejtesa – opowieść o strajku młodzieży polskiej podczas zaborów oraz „Dziesięciu z Pawiaka" – historia o tym, jak udało się uwolnić dziesięciu więźniów politycznych roku 1905 skazanych na śmierć lub długoletnie zesłanie. To był sukces bojowy PPS. Na czele tej akcji stał bohaterski Jur, czyli Jan Jur-Gorzechowski, później drugi mąż Zofii Nałkowskiej. – Wielu żołnierzy przyswoiło sobie ten pseudonim, bo to był bardzo dzielny człowiek – opowiada płk Edmund Baranowski, w konspiracji pseudonim Jur.
Ale najsilniej młodzież kształtowana była przez harcerstwo. Blicharski należał do „wilczków", odpowiedników współczesnych zuchów. Zaś brat Wacława Gluth-Nowowiejskiego był członkiem działającej przy Liceum Batorego legendarnej 23. drużyny harcerskiej. – Trafił do „Pomarańczarni" i doszedł do stopnia ćwika. Był nawet starszy stopniem od „Zośki" – wspomina Gluth-Nowowiejski. Historię „Pomarańczarni" opisał Aleksander Kamiński w „Kamieniach na szaniec".
Wystrzelać sobie odznakę
W końcówce lat 30. coraz większą rolę odgrywało przysposobienie wojskowe. Każdy młody człowiek marzył, by mieć odznakę strzelecką. Na strzelanie pozwalano od 12. roku życia. – Były trzy rodzaje odznak: brązowa, srebrna i złota. Wpinało się je w klapę. Na strzelnicy trzeba było swoje wystrzelać, żeby taką odznakę zdobyć – opowiada Edmund Baranowski mający takie trofeum.
Wśród uczniów zbierano fundusze na obronę narodową – marynarkę albo lotnictwo. Zbiórka połączona była z zabawą – dzieci dostawały planszę z zarysem statku czy samolotu. Za pieniądze kupowały znaczki, które naklejane na plansze powodowały, że naszkicowany obiekt nabierał kształtów i kolorów. Oprócz zabawy dzieci miały też satysfakcję, że przyczyniają się do wzmocnienia polskiej armii. Pułkownik Baranowski pamięta, że warszawska młodzież szkolna ofiarowała armii cztery karabiny maszynowe zaprzężone w konie. Brał wtedy udział – jako delegat swojej szkoły – w uroczystym akcie przekazania broni na placu Piłsudskiego.
Wiele było obchodów i uroczystości, które miały mobilizować naród. Z tej podniosłej atmosfery brały się czasem szkolne żarty. Profesor Jeszke, nauczyciel plastyki w „Batorym", artysta z głową w chmurach, był ich ulubionym obiektem. Kiedyś uczniowie postanowili go „uczcić" w sposób szczególny. Profesor wchodzi do klasy, a tam młodzi chłopcy, stojąc na baczność, śpiewają: „Jeszke Polska nie zginęła". Edmund Baranowski pamięta, że kiedy w 1938 r. narastał konflikt z Litwą, on, wówczas 14-latek, maszerował na plac Piłsudskiego, a potem na ulicę Klonową pod hasłem: „Wodzu, prowadź na Kowno!". – Nie odróżniało się wtedy orientacji – kto jest piłsudczykiem, a kto endekiem – wspomina Baranowski.
Wacław Gluth-Nowowiejski historię o Jurku Dobrodzickim, synu generała, zna z opowiadań. Jurek popadł w konflikt z nauczycielem fizyki, który nie chciał go dopuścić do matury. Uparł się, że go dodatkowo nie przepyta i nie da mu szansy na poprawkę. Ponoć podczas ostatniej lekcji fizyki Dobrodzicki usiadł w ostatniej ławce, wyciągnął pistolet i wodził nim za profesorem, który miał zwyczaj przechadzać się po klasie. – Profesor to zobaczył, zdębiał i pyta: „Dobrodzicki, co ty robisz?". A on na to: „Pan jest niesprawiedliwy, z nieznanych mi przyczyn nie chce mnie dopuścić do matury. Czy pan wie, co to dla mnie nie skończyć szkoły? Ja się wybieram do Marynarki Wojennej". Profesor polecił mu odłożyć broń i po lekcjach zgłosić się do pokoju nauczycielskiego. Tam oświadczył, że to, co przed chwilą Dobrodzicki zrobił, kwalifikuje się do czegoś gorszego niż niezdanie matury – bo do prokuratury. Nie zrobi mu jednak tego. Daje mu trzy minus i szansę, by to wykorzystał. Dobrodzicki zdał maturę i całą wojnę służył w marynarce. Był kapitanem ścigaczy.
Kamienie na szaniec
Gdy wybuchła wojna, zaangażowanie młodzieży w walkę było oczywiste. Dwaj starsi bracia Czesława Blicharskiego powędrowali na front. Jeden, ogniomistrz artylerii, walczył w obronie Warszawy. Drugi – podporucznik piechoty – w zgrupowaniu gen. Kleberga pod Kockiem. Czesław Blicharski, student czwartego roku prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, choć miał odroczenie, zgłosił się z kolegą medykiem do Rezerwowej Komisji Uzupełnień. – Referent wojskowy powiedział nam, że wyjątkowo przyjmie nas jako szeregowców, i na to przystaliśmy. Ale że był bałagan, a profesor z jego liceum został akurat mianowany szefem obrony cywilnej, Blicharski poszedł pod komendę swego nauczyciela. Został wyznaczony na szefa grupy, która kopała rowy przeciwlotnicze.
Losy wojenne zawiodły Blicharskiego przez sowiecki obóz w Workucie do Anglii. Latał w Dywizjonie 300, po wojnie wyjechał do Argentyny. Do PRL przyjechał dopiero w 1956 r. Ci, którzy jak Edmund Baranowski czy Wacław Gluth-Nowowiejski w chwili wybuchu wojny mieli kilkanaście lat, męstwo udowodnili podczas powstania warszawskiego. A potem w latach powojennych przechodząc niejednokrotnie przez katownie UB.
Baranowski trafił do trzeciego obwodu AK Wola, walczył w batalionie „Miotła" zgrupowania „Radosław". Wacław Gluth-Nowowiejski był żołnierzem zgrupowania „Żmija" na Żoliborzu. Jako jeden z dwóch rannych ocalał z masakry urządzonej przez Niemców w powstańczym punkcie sanitarnym przy ulicy Rajszewskiej 12. W szeregach Armii Krajowej zginęło jego trzech braci sportowców. On sam za przynależność do AK od 1948 do 1953 r. siedział w więzieniu.
Czesław Blicharski protestuje, gdy nazywam go bohaterem. – Uważam, że my, tamto pokolenie, nie zrobiliśmy niczego niezwykłego. Po prostu byliśmy w służbie naszej ojczyzny.
Wacław Gluth-Nowowiejski pytany o motywację cytuje fragment „Psalmów przyszłości" Zygmunta Krasińskiego, maksymę wyrytą na budynku szkoły Batorego: „Z wiary waszej – wola wasza, z woli waszej – czyn wasz będzie".
Pułkownik Edmund Baranowski jest podobnego zdania. Ostatnio wspólnie z uczniami z warszawskich liceów Reytana i Batorego zastanawiał się nad tym, czym dziś jest patriotyzm. Czy ludzie zatopieni głęboko w cyberprzestrzeni znajdują tam sens słów takich jak „obowiązek" i „ojczyzna"? Pułkownik Baranowski mówi: – Jestem zdania, że jeśli kiedyś zaistniałaby taka sytuacja, iż ojczyzna znalazłaby się w potrzebie, to współczesna młodzież – podobnie jak nasze pokolenie – kierować się będzie słowami starej harcerskiej piosenki: „Wszystko, co nasze, Polsce oddamy".
Skomentuj