Wjechał do polskiej historii na bryczce, a nie była to bryczka zwykła, tylko taka, która się Adamowi Mickiewiczowi przyśniła, a właściwie ukazała w widzeniu. Znamy je w dwóch wersjach: „Widzę het, het daleko, widzę Litwę i z Litwy kałamaszką jadącego szlachcica w okularach, który więcej wie niż my wszyscy" oraz „Widziałem człowieka z głębi kraju jadącego wózkiem jednokonnym w biedzie, po błocie i mgle".
Która prawdziwa? Trudno orzec: niemal wszystko w tych sprawach – a były to rzeczy wielkie, polskie i boże – do dziś tonie w gąszczu sprzecznych relacji, cudzych opowieści zapisanych w listach, plotek zasłyszanych, ale powtórzonych niedokładnie. Dokumenty są, lecz niepełne, świadkowie stronniczy, interpretacje zaś po dziś dzień sprzeczne.
Gdyby jakiś inny naród miał w historii człowieka, który wyskoczywszy znikąd, zmieniłby całkowicie kurs życia, powiedzmy Szekspira i Johnsona za jednym zamachem, to z pewnością stałby się przedmiotem filmowych biografii, niezliczonych sensacyjnych książeczek i niekończących się dysput. „Literatura jest w każdej epoce dziełem kilku Wielkich Duchów – prawi Rymkiewicz – Towiański był Wielkim Duchem".
Polska jak pieczony gołąbek
Dziewięć relacji kryją archiwa o tym, jak wyglądało ich pierwsze spotkanie – 30 lipca roku pańskiego 1841, kiedy to Andrzej Towiański odwiedził Adama Mickiewicza w jego domu przy ulicy Amsterdamskiej 1 w Paryżu. Żadna nie jest kompatybilna z pozostałymi ośmioma, co najprawdopodobniej oznacza, że żadna nie jest prawdziwa. W drzwiach staje człek o siwych, długich włosach, pogrążony w rozpaczy losem żony – Celina Mickiewiczowa jest w szpitalu, nasila się jej choroba umysłowa. Przed drzwiami „mężczyzna średniego wzrostu, łysiejący, w tużurku z wojskowego sukna". Na nosie okulary.
Towiański przekonuje poetę, że potrafi uzdrowić Celinę. I tak też się wkrótce dzieje – obłęd ustępuje.
Mickiewicz zostaje najważniejszym i najznamienitszym z uczniów mistrza. 6 czerwca 1842 r. (a więc równo 170 lat temu) powstaje w Paryżu Koło Sprawy Bożej. Będzie w nim kilkudziesięciu aktywnych wyznawców, a nominalnie nieco ponad stu. Mickiewicz stanie się zaś zagorzałym orędownikiem Sprawy – aż do śmierci, mimo zerwania po kilku latach znajomości z Towiańskim. Wcześniej – 27 września 1841 r. – miała miejsce słynna msza święta w katedrze Notre Dame, podczas której Towiański przemówił do Polaków. Mówił m.in., że Bóg w zamian za cierpienia emigrantów zrobi ich „wielkimi urzędnikami w spełnieniu tego, co Bóg zamierzył zrobić" i że nowe „panowanie Chrystusa już się zaczęło". Najdobitniej zaś zabrzmiało: „Wybiła godzina zlitowania się bożego, przybliżyło się królestwo boże".
Zasięg nauk Towiańskiego nie był wielki, ale ich efekt – piorunujący. Niektórzy z emigrantów sprzedali szybko meble i zrezygnowali z najmów mieszkań, bo lada moment spodziewali się wyruszenia do cudownie wyzwolonej Polski. Jedni mówili o sześciu miesiącach, inni o roku. Jak pisał Lucjan Siemieński do Seweryna Goszczyńskiego: „Wolę wierzyć, jak nie wierzyć, a to z prostej przyczyny, że gwałtem chce mi się wrócić do Polski, tym bardziej jeżeli Polska ma spaść nam w gębę jak pieczony gołąbek".
Przedziwna mieszanka millenaryzmu i reinkarnacji padła więc na podatny grunt. Pogrążeni w depresji po klęsce powstania listopadowego emigranci dowiedzieli się od Towiańskiego, że wszechświat zapełniają duchy jasne i ciemne, że na ziemi dominują te ostatnie, które pomału przemieniają się w jasne poprzez przechodzenie przez ziemskie byty. By pomóc w tej wędrówce duchów (noszonych w sobie), należało przede wszystkim ufać Chrystusowi, który ma dla ludzkości nowy plan, starać się osiągnąć wewnętrzną równowagę i dobro, wyrzec pochopnych prób wpływania na świat realny i pokładać nadzieję w mistrzu, który jest ostatnim z linii siedmiu świętych mężów (poprzednim był Napoleon), po których nastąpi niebo na ziemi. Cóż za pociągająca idea – wystarczy osiągnąć odpowiedni stan ducha, by ojczyzna zmartwychwstała.
Znak na niebie
Urodzony w Antoszwince nieopodal Wilna (źródła podają trzy różne daty z lat 1788–1799) uczył się z trudem i nie najlepiej. Studiował literaturę, sztukę i prawo, został nawet rejentem sądu ziemskiego. Najważniejsze dla jego losów są dwa objawienia: pierwszego doznał 11 maja 1828 r. w wileńskim kościele Bernardynów, kiedy zrozumiał, że jest prorokiem i ujrzał „po raz pierwszy w duchu całą Sprawę, do zrobienia której na ziemię jest zesłany". Przez kolejne lata nauczał w Wilnie, Petersburgu, Pradze czy Dreźnie, podróżował (był w Paryżu podczas przenoszenia prochów Napoleona), czytał (mnóstwo Mickiewicza), aż w roku 1837 powrócił do Antoszwinki, którą miał objąć w posiadanie po śmierci ojca. Nie zmienił się jednak w spokojnego ziemianina – mówiło się na przykład o czarnych mszach, jakie miał odprawiać w miejscowym ogrodzie, w których główną rolę nago odgrywała jego żona Karolina.
Tam ujrzał na niebie znak: biały krzyż i Matkę Boską wskazującą kierunek kolejnej podróży – Francję. Działo się to 23 lipca 1840 r. Tak rozpoczęła się droga, która zaprowadziła go po roku do drzwi paryskiego mieszkania Mickiewicza.
Skandale i boje
Kilka lat temu entuzjazm recenzentów polskiego salonu wzbudził polski przekład opasłej powieści „Mesjasze". Jej autor, węgierski pisarz Gyorgy Spiro, zamiast podążać za uduchowionym wzrokiem proroka, zaglądał towiańczykom do kuchni i pod kołdrę. Słowacki to onanista, Mickiewicz z Towiańskim współdzielą erotycznie Ksawerę Deybel (autor „Pana Tadeusza" miał z nią nieślubną córkę), sekta jak to sekta żyje seksualnymi ekscesami, tylko biednych emigrantów żal, bo to grono wariatów wiedzione przez wariata największego.
Nie to jest jednak zaprzepaszczony temat. Mimo wspaniałych fresków Jarosława Rymkiewicza i Krzysztofa Rutkowskiego, wciąż woła o opisanie. Pogrążeni w dyskusji o szczegółach uraz w trójkącie Mickiewicz – Słowacki – Towiański, w sporach o to, czy samozwańczy prorok („mocarz zapowiedziany w proroctwie oszusta" – jak kpił Słowacki) był agentem, a jeśli tak, to czyim, gubimy gdzieś obraz całości. Pomijamy realny wpływ, jaki na losy polskiej poezji, emigracji oraz życie umysłowe kolejnych pokoleń Polaków wywarły owe gorące lata w Paryżu i Zurychu.
Towianizm był humbugiem, lecz potrzeba była szczera. Rojenia były fantastyczne, ale skutki – realne. Inaczej wyglądałaby nasza literatura, gdyby Mickiewicz Towiańskiego nie spotkał, inaczej potoczyłyby się dzieje wielu jednostek z pozoru bardzo odległych od Kręgu Sprawy Bożej. Bo oto spójrzmy: już grubo po śmierci Mickiewicza carski agent Julian Bałaszewicz (działał pod nazwiskiem Albert Potocki), wyliczając w 1863 r. w jednym z raportów polskie komitety rewolucyjne za granicą, nie zapomina i o Zurychu – jest tam Centralny Komitet Szwajcarsko-Polski. Składa się z 15 sekcji. Siedziba? „Rezydencja proroka Andrzeja Towiańskiego". Ów Potocki sprawia, że Towiański z sympatyka powstania styczniowego zmienia się w jego zaciętego przeciwnika. Wiemy, że Towiański znał się na ludzkiej psychice i potrafił po mistrzowsku manipulować ludźmi; teraz sam rozgrywany był przez Rosjan jak dziecko.
Nie zliczymy życiorysów, które prorok spod Wilna odmienił. Mesjanizm sprawił, że Mickiewicz tak aktywny był podczas Wiosny Ludów, i to ów mesjanizm zagnał go do Konstantynopola, gdzie niespodziewanie pożegnał się ze światem. Tworzył tam legion polski i legion żydowski, bo – jak to tłumaczył Bakuninowi, pragnąc go nawrócić – „dość było, żeby jeden Polak, jeden Rosjanin, jeden Czech, jeden Francuz i jeden Żyd zgodzili się żyć i działać pospołu w duchu Towiańskiego, żeby dokonać przewrotu w świecie i przynieść mu wybawienie". Zdaniem Juliana Krzyżanowskiego za sprawą Towiańskiego „genialny poeta skończył się w Mickiewiczu na zawsze".
Marzyłaby się o Towiańskim książka taka, jaką o Mickiewiczu napisał Jean-Charles Gille-Maisani („Mickiewicz. Studium psychologiczne"), w której można by na podstawie analizy jego dzieł próbować dociec prawdy o człowieku. Ale tak popularne we współczesnych biografiach psychologizowanie nie zamknie sprawy Towiańskiego, tak jak sprawy mesjanizmu polskiego nie zlikwiduje automatycznie uznanie jej tylko za szaleństwo.
Wszyscyśmy z naszych przodków, nie czyniąc różnicy – nie tylko z tych najpiękniejszych, mądrych i obytych. Wszyscyśmy z naszych szaleńców bożych, z naszych błądzących pradziadów, z naszych przodków walczących skutecznie za sprawy niesłuszne i nieskutecznie za słuszne. Dziś, 170 lat po owym ciepłym dniu paryskim, kiedy to prowincjusz w tużurku odwiedził długowłosego poetę, dominować się zdaje wyparcie lub skłonność do skandalu i dekonstrukcji. Owszem, Zofia Szymanowska zapisała w pamiętniku o domu Mickiewicza z tamtego okresu „rzeczy skandaliczne – brudy i paskudztwa łajdakerii towiańszczyków, dowody bezrządu, paskudzenia się z nierządnicą" – lecz nie wydaje się, by takie podejście mogło być kluczem do tego, co za sprawą hufców Mickiewicza i Towiańskiego przydarzyło się przez kolejne pokolenia duszy polskiej. I co ciągle – niezależnie od kpin – się jej przydarza. Spójrzmy na zmartwychwstały po Smoleńsku spór o polski mesjanizm – narzędzi jego analizy nie znajdziecie pod żadną kołdrą.
Skomentuj