Na wielu sowieckich plakatach można było zobaczyć Stalina z dziećmi. Uśmiechnięte, schludne i dobrze odżywione patrzyły z miłością na wodza. Z plakatów tych można wywnioskować, że Związek Sowiecki był nie tylko rajem dla robotników i chłopów, ale także dla dzieci. Czy tak było w rzeczywistości?
Takie dzieci jak te z plakatów propagandowych oczywiście istniały. Było ich jednak bardzo niewiele. Stanowiły znikomy odsetek w wielomilionowej masie najmłodszych obywateli Związku Sowieckiego. Mowa o potomstwie komunistycznych prominentów, dzieciach kremlowskiej nomenklatury. One rzeczywiście mogły mieć w Sowietach szczęśliwe dzieciństwo. Miały doskonałe, zamknięte dla ludzi z zewnątrz szkoły, dodatkowe zajęcia, letnie i zimowe obozy. Odżywiały się prawidłowo, bo ich rodzice mieli dostęp do dobrze zaopatrzonych sklepów...
A reszta?
Dla reszty dzieciństwo spędzone w Sowietach było przeżyciem ekstremalnym.
We wspomnieniach z okresu rewolucji pojawiają się hordy zabiedzonych dzieci, które koczowały na dworcach. Skąd się tam wzięły?
To byli bezprizorni. Potomstwo ludzi, którzy zostali zamordowani, aresztowani lub zaginęli w trakcie wojny domowej i w wyniku czerwonego terroru. W samej Moskwie w połowie lat 20. żyło na ulicach około 80 tys. dzieci. Po raz drugi taka liczba sierot pojawiła się w latach 30. Miało to miejsce po kolektywizacji, gdy miliony obywateli Związku Sowieckiego zostały zagłodzone, zamknięte w więzieniach i łagrach lub wypędzone na Syberię. Po raz trzeci dzieci te pojawiły się na ulicach miast w trakcie II wojny światowej i zaraz po jej zakończeniu.
W jaki sposób utrzymywały się przy życiu?
Tworzyły gangi uliczne, do których często należeli nawet kilkuletni malcy. Doprowadzone do rozpaczy dzieci żebrały, kradły, a nawet dokonywały rozbojów. Wiele z nich – te, które miały tyle szczęścia, że dotrwały do wieku dorosłego – zasiliło później szeregi świata przestępczego. Stały się zawodowymi kryminalistami, choć często pochodziły z bardzo dobrych domów.
Władze postanowiły bezprizornym wypowiedzieć wojnę.
Tak i zrobiono to metodami bardzo brutalnymi. Oficjalnie dzieci te miały trafić do modelowych sierocińców, ale w praktyce znalazło się w nich miejsce tylko dla nielicznych. Na dworcach, głównych ulicach miast i w innych miejscach, w których działali bezprizorni, NKWD i milicja urządzały wielkie obławy. W efekcie wiele dzieci trafiło do więzień oraz łagrów.
Zacznijmy od tych „modelowych sierocińców". Dlaczego były nazywane „fabrykami małych aniołków"?
Bo wiele dzieci nie przeżywało pobytu w tych ośrodkach. Źle karmione, znajdujące się pod „opieką" fatalnego, niefachowego personelu umierały z powodu chorób i wycieńczenia organizmu. Podczas wojny, gdy w całych Sowietach zaczęło brakować już dosłownie wszystkiego, ich sytuacja stała się katastrofalna. Poznałam opiekunkę z takiego domu dziecka. Pokazała mi stare zdjęcie swoich podopiecznych. Zobaczyłam ubrane jednakowo, ogolone na zero dzieci, wpatrujące się smutnymi oczyma w obiektyw. Wyglądały jak mali więźniowie.
To dziwne, bo opiekę nad tymi ośrodkami osobiście roztoczyła Nadieżda Krupska.
No cóż, to była dziwaczna postać.
Rzeczywiście, trzeba było być dziwaczną postacią, żeby wyjść za mąż za Lenina.
(śmiech) To prawda. A co do dzieci to Krupska mianowała się Mamaszą wszystkich sowieckich sierot. W praktyce jednak niewiele im pomogła. Choć docierały do niej dramatyczne listy, w których dzieci opisywały straszliwe warunki, w jakich żyją w sierocińcach, ona zapamiętale broniła tych instytucji. Twierdziła, że działają świetnie. „Budujemy socjalizm. I tak długo, aż go całkowicie nie zbudujemy, będą u nas bezdomne dzieci" – mówiła.
Stworzono także specjalne obozy dla nieletnich.
To były łagry w miniaturze. Obozy koncentracyjne dla dzieci. Warunki w nich panujące urągały wszelkim cywilizowanym standardom. Dzieci były głodzone, spały w wyziębionych barakach, często padały ofiarą sadyzmu strażników. No i oczywiście zmuszano je do ciężkiej, fizycznej pracy. W 1944 r. Beria poinformował z dumą Stalina, że więźniowie obozów dla małoletnich „przyczyniają się do zwycięstwa", produkując granaty i miny. Mimo to dzieci mogły trafić jeszcze gorzej. Część nieletnich kierowana była bowiem do obozów dla dorosłych więźniów. To był zaś już całkowity koszmar.
Dlaczego?
Bo często były wykorzystywane przez więźniów kryminalistów. Jako kurierzy czy prywatni służący. A często także jako męskie prostytutki.
Z drugiej strony w wielu wspomnieniach łagrowych pojawia się wątek osadzonych małoletnich terroryzujących dorosłych więźniów.
Wielu nastolatków tworzyło w obozach gangi podobne do tych, w jakich działali na wolności. Członkowie tych gangów rzeczywiście byli najbardziej zdemoralizowanymi i okrutnymi spośród więźniów. Małoletni nie mieli żadnych skrupułów, często zabijali dla zabawy. Mieli większe poczucie bezkarności.
Właściwie na podstawie jakich przepisów zamykano w obozach te dzieci?
Na podstawie sowieckiego kodeksu karnego. W 1935 r. wprowadzono w nim zapis, że dzieci odpowiadają za przestępstwa tak samo jak dorośli. Mogły więc zostać zamknięte w obozie za nieostrożną wypowiedź (antysowiecka propaganda) czy za kradzież kilku kłosów zboża z kołchozowego pola (sabotaż). W Sowietach panowało także przekonanie o winie „genetycznej". Jeżeli ktoś należał do rodziny „wroga ludu", to również musiał być „wrogiem ludu". Dlatego szykany spadały na dzieci represjonowanych. Tak było podczas kolektywizacji, deportacji oraz aresztowań. Najmłodsze dzieci wysyłano do sierocińców w odległych zakątkach Sowietów i zmieniano im nazwiska, tak aby rodzice już nigdy nie mogli ich odnaleźć.
Wiele dzieci wcale nie musiało trafić za druty, żeby znaleźć się w katastrofalnej sytuacji.
Choćby podczas kolektywizacji. Wówczas całe rodziny były zsyłane na dalekie syberyjskie pustkowia. Ludzi tych wysadzano z pociągów w środku tundry, gdzie musieli „zaczynać życie od nowa". Cała rodzina – w tym dzieci – musiała ciężko pracować. Wielu ludzi nie mogło sobie jednak poradzić i po prostu umierali. Śmiertelność wśród najmłodszych zesłańców była olbrzymia.
W latach 1939–1941 los ten dotknął tysięcy polskich dzieci.
Tak, podczas sowieckich deportacji ze wschodniej Polski także wywożono całe rodziny „wrogów ludu". Ponieważ część tych dzieci uratowała się, opuszczając Związek Sowiecki z armią Andersa, dysponujemy wieloma bezcennymi pamiętnikami i relacjami. Opisują one straszliwą podróż wagonami bydlęcymi, a potem niewolniczą pracę w kołchozach i innych miejscach w odległych częściach sowieckiego imperium.
Znamy fotografie dzieci, które dotarły do Andersa. Wyglądały, jakby je właśnie wypuszczono z Auschwitz.
Największym problemem Sowietów był brak zaopatrzenia, brak żywności. Jeżeli nie dojadali ludzie znajdujący się na wolności, to nietrudno się domyślić, w jakiej sytuacji znajdowali się więźniowie i zesłani. Wielu deportowanych Polaków pochodziło z inteligencji, ludzie ci nie mieli pojęcia o rolnictwie. Nagle wyrzucano ich na środku pustego pola i kazano im zbudować sobie dom oraz uprawiać ziemię. Efektem była śmierć głodowa.
Na początku rozmowy powiedziała pani, że w Sowietach znajdowała się mała grupa szczęśliwych dzieci. Dzieci prominentów. Gdy zaczynały się kolejne wewnętrzne czystki, ich sytuacja mogła jednak ulec radykalnej zmianie.
To prawda. Gdy jakiś sowiecki dygnitarz zostawał nagle uznany za „wroga ludu", aresztowany i rozstrzelany – natychmiast represje spadały także na jego rodzinę. To była ta „genetyczna wina", o której mówiłam. W 1937 r., podczas wielkiej czystki, sowieckie sierocińce zapełniły się dziećmi działaczy partyjnych. Do niedawna uprzywilejowane teraz spadły na dno. Znamy na przykład relację syna Lwa Kamieniewa – Władimira Glebowa, który po latach opowiadał, jak w sierocińcu młodociani przestępcy udzielali mu lekcji życia.
Wśród tych prominenckich dzieci było także sporo obcokrajowców.
To było potomstwo zachodnich komunistów, którzy „uciekając przed kapitalistyczną opresją", dotarli do „komunistycznego raju". A tam szybko ich zlikwidowano. Duża grupa takich dzieci pochodziła z Austrii, jeszcze większa z Hiszpanii. Po przegranej wojnie domowej do Sowietów uciekło bowiem bardzo wielu hiszpańskich republikanów. Ich los był straszny.
W Związku Sowieckim znajdowali się także najmłodsi specjalnej kategorii – dzieci, które były łagiernikami od urodzenia.
Część z nich to potomstwo kobiet, które zostały aresztowane, będąc w ciąży. Na przykład żon „wrogów ludu". Rodziły one już za drutami. Znacznie więcej takich dzieci było jednak owocem stosunków seksualnych, do których dochodziło już w łagrach.
To nie było zabronione?
Było. Ale w praktyce zakaz ten był nie do wyegzekwowania. Choć mężczyźni i kobiety w sowieckich obozach byli od siebie odseparowani, często zdarzały się rozmaite „okazje". Dochodziło także do stosunków między więźniarkami a strażnikami i funkcyjnymi, którzy wykorzystywali swoją uprzywilejowaną pozycję. W sytuacji, gdy kromka chleba była na wagę złota, nietrudno się domyślić, co mogli robić tacy mężczyźni.
Były także kobiety, które świadomie zachodziły w ciążę, żeby złagodzić swój własny los.
Niestety. Kobiety takie zachodziły w ciążę wiele razy z rzędu i rodziły wiele dzieci. Gdy bowiem znajdowały się w połogu, mogły liczyć na zwolnienie z pracy i nieco lepsze racje żywnościowe. Szybko po urodzeniu porzucały więc kolejne dzieci – co kończyło się dla maluchów śmiercią – aby ponownie zajść w ciążę. Tak próbowały przetrwać cały okres uwięzienia.
Czy w łagrach notowano wysoką śmiertelność noworodków?
Niezwykle wysoką. Zagłodzone matki nie były w stanie wyprodukować pokarmu. Musiały bezradnie patrzeć, jak konają ich dzieci. Pracownicy łagrowych sierocińców dopuszczali je zresztą do dzieci tylko w ściśle określonych porach żywienia. Każdy, kto wychował dziecko, wie, jak fatalny jest to system. Znam przypadek, że pewna kobieta wracała z pracy i spóźniła się kilka minut na karmienie i nie pozwolono jej dostać się do dziecka. Skutki podobnych działań były katastrofalne. Dzieci umierały z wycieńczenia. Do tego dochodził brak opieki medycznej, czego efektem były choroby i epidemie.
Choć cały Związek Sowiecki był jednym wielkim więzieniem, chciałbym zapytać także o dzieci, które znajdowały się po drugiej stronie drutów. Czyli znajdowały się „na wolności".
Ich życie także nie było usłane różami. Nawet jeżeli same nie trafiły za druty ani ofiarą represji nie padł nikt z ich najbliższej rodziny, to znajdowały się pod ustawiczną presją ze strony systemu. Komuniści mieli obsesję na punkcie młodzieży. Tworzyli rozmaite organizacje – na czele z Komsomołem – ale przede wszystkim poddawali je nieustającemu praniu mózgów. W szkole na co dzień obcowały z bardzo agresywną komunistyczną propagandą.
Do tego, kto zdobędzie młode pokolenie, będzie należała przyszłość.
Dokładnie. Chodziło nie tylko o wykucie nowych kadr i zwolenników systemu, ale także o stworzenie w przyszłości sytuacji, w której niemożliwy będzie wszelki opór wobec władzy sowieckiej. To samo powtórzyło się w Polsce, na Węgrzech i w innych krajach, które znalazły się pod okupacją komunizmu po II wojnie światowej. Tam również komuniści z marszu wzięli się za dzieci.
Chyba najbardziej groźnym objawem tego zjawiska było namawianie dzieci do inwigilowania i denuncjowania własnych rodziców.
Rzeczywiście, w Sowietach przeprowadzono olbrzymią kampanię skierowaną do dzieci, która miała na celu skłonienie ich do szpiegowania matek i ojców. Sztandarowym przykładem jest oczywiście sprawa Pawki Morozowa. Takie sytuacje się zdarzały, niestety nikt nie przeprowadził jeszcze w tej sprawie wyczerpujących badań. Ta sprawa nadal czeka na swojego historyka.
Wszystkie te kampanie chyba działały. Gdy w 1941 r. Niemcy zaatakowali Związek Sowiecki, wiele osób, które zetknęły się z ludźmi sowieckimi na terytoriach okupowanych, stwierdziło, że występowała między nimi olbrzymia różnica. Starsi, pamiętający stare dobre carskie czasy, byli nastawieni zdecydowanie antysowiecko. Wśród młodych można zaś było znaleźć zwolenników reżimu.
Nie wiem, czy rzeczywiście byli zwolennikami. To chyba za dużo powiedziane. Ci młodzi ludzie mieli po prostu mniejszą ochotę na to, aby się wychylać, mówić czy występować przeciwko komunizmowi. Od najmłodszych lat żyli w strachu, nie znali innego świata, nie wiedzieli, czym jest społeczeństwo obywatelskie. Byli przez komunizm sparaliżowani.
W trakcie pracy nad książką „Gułag" przeprowadziła pani wiele rozmów z ofiarami reżimu sowieckiego. Wśród nich niemal nie znaleźli się jednak ówcześni małoletni. Ludzie, którzy byli bezprizornymi czy siedzieli w obozach dla nieletnich. Dlaczego?
Bo bardzo ciężko do nich dotrzeć.
Nie chcą rozmawiać, nie należą do organizacji zrzeszającej ofiary komunizmu. Nie udzielają się społecznie. W archiwach organizacji Memoriał nie ma ich relacji. Chciałam nawet dać ogłoszenie w jednej z rosyjskich gazet, aby tacy ludzie się do mnie zgłosili, ale jedna z rosyjskich przyjaciółek stanowczo mi to odradziła. Dlaczego?
Bo większość z tych represjonowanych dzieci została do szpiku kości zdemoralizowana, zepsuta i wypaczona przez bolszewizm.
Na ogół dzieci te stały się zawodowymi kryminalistami. To stracone pokolenie.
Anne Applebaum jest amerykańską dziennikarką i historykiem. Związana z „The Washington Post". Jest autorką książki „Gułag", za którą w 2004 r. otrzymała Nagrodę Pulitzera.
Skomentuj