Historyk Martin Meredith na dobre rozpoczyna swą opowieść od dnia, o którym pisze: „Była to data zapoczątkowująca nową erę w historii Afryki". 6 marca 1957 r. Ghana uzyskała niepodległość. „Żadne inne wydarzenie w Afryce nie przyciągnęło tak wielkiej uwagi. Nie było też żadnej innej okazji, która by wywołała tak silną euforię".
Sześciodniowa feta z udziałem setek najważniejszych polityków z całego świata, uświetniona wyborami Miss Ghany, regatami, wyścigami, ucztami i pijaństwem (oraz kilkoma niezręcznościami ówczesnego wiceprezydenta USA Richarda Nixona), zdawała się otwierać złotą erę w dziejach kontynentu. Nadzieje były szczególnie wielkie w krajach wyzwalających się od kolonialnej zależności od mocarstw europejskich.
Kto pamięta wczesne afrykańskie reportaże Ryszarda Kapuścińskiego, od tego momentu przez kolejne kilkanaście kolejnych rozdziałów fascynującej książki Mereditha napotyka doskonale znane nazwiska: Kwame Nkrumah, Patrice Lumumba, Julian Nyerere i wiele innych. Angielski historyk nie ukrywa zresztą, że chciał pokazać najnowszą historię Afryki, snując opowieść o ludziach, którzy na jej losach odcisnęli największe piętno. W miarę lektury zaczynamy jednak odczuwać schizofrenię, która powracać będzie jeszcze nieraz w kolejnych rozdziałach. Nazwy państw, bohaterowie, fragmenty przemówień czy nagłówki lokalnych gazet – wszystko zdaje się zgadzać, interpretacja Mereditha jest jednak zupełnie inna od internacjonalistycznej lekcji historii polskiego reportera. I zdecydowanie bliższa prawdy.
Nie jeden Kapuściński jest tu winien. Przez cały PRL publikacje prasowe i nieliczne książki prezentowały Trzeci Świat czy – jak kto woli – „kraje rozwijające się" jako arenę prostego konfliktu: bezlitośni, okrutni i fałszywi kolonizatorzy (najczęściej na pasku Waszyngtonu, Londynu czy Paryża) przeciw miłującym pokój ludom miejscowym, które bohatersko walczą o wolność i demokrację. Po ich stronie opowiadały się oczywiście Związek Sowiecki i reszta postępowych krajów – od Chin po Kubę.
Książka Mereditha boleśnie niszczy ten mit i robi to z rozmachem, jakiego w żadnej innej pracy publikowanej dotąd po polsku nie można było znaleźć.
Kroki prosto w ciemność
Pół wieku historii Afryki, o którym z pasją i znawstwem pisze Meredith, podzielić można z grubsza na trzy okresy. Okres pierwszy, wyzwolenie i pierwsze lata niepodległości, to te chwile, gdy o Afryce było w światowych mediach najgłośniej.
Dawni bojownicy o wolność zamienili się w krwawych dyktatorów, wyzyskiwaczy i złodziei. rozpoczęły się rzezie plemienne i seanse nienawiści wobec białych. Skorzystali na tym tylko sowieci
Nkrumah na czele wolnej Ghany, Naser obalający egipskiego króla Faruka i prowadzący kraj ku niepodległości, krwawa wojna w Algierii przeciw Francuzom, Jomo Kenyatta w Kenii, Patrice Lumumba w Kongo, Nyerere w Tanzanii (Tanganice) – wszędzie wiał wiatr zmian. A kiedy w 1963 r. powstała Organizacja Jedności Afrykańskiej, zdawało się jeszcze, że dwubiegunowy świat zimnej wojny stanie pewnie na trzeciej nodze. Sny były wielkie – młode państwa kroczące własną drogą, pokazujące zwaśnionym blokom (sowieckiemu i zachodniemu), jak budować lepszą przyszłość. Jedyną pozostałością po owych ambicjach są dziś ruiny dawnych centrów kongresowych budowanych w różnych krajach Afryki, gdzie niegdyś obradowali przywódcy o znanych na całym świecie nazwiskach, a gdzie dziś hula wiatr.
Owych przywódców łączyło jedno. Jak pisze Meredith: „Od początku większość z nich dążyła do monopolizacji władzy, większość hołdowała systemowi władzy jednostki i popierała kult jednostki". Autor cytuje fragment pracy amerykańskiego ekonomisty Arthura Lewisa, który badając afrykańskie państwa w 1965 r., zauważał, że „ludzie uważający się za demokratów zachowują się jak cesarze". Wraz z tym szło przekonanie o pozostawaniu ponad prawem i czerpanie pełną garścią z państwowej kiesy. Członek parlamentu Gabonu otrzymywał wyższe wynagrodzenie od parlamentarzysty brytyjskiego, a koszt utrzymania rządu tego kraju wynosił (w stosunku do dochodu narodowego) więcej niż koszt utrzymania dworu Ludwika XVI przed rewolucją francuską. W poszczególnych krajach warstwa rządząca i urzędnicza przejadała od 47 proc. (Senegal) do 65 proc. (Dahomej) budżetu państwa. Dawni bojownicy o wolność zaczęli w oczach obywateli być zwykłymi wyzyskiwaczami i złodziejami. Jednocześnie dyktatorskie rządy nie wahały się mobilizować nienawiści przeciw białym, przedstawicielom innych plemion lub wyznawcom innych religii. Amin wygnał z Ugandy Azjatów i szybko znalazł naśladowców. Na Zanzibarze prześladowania dotknęły Arabów.
Od utopii socjalizmu po świętą wojnę
Wbrew deklaracjom o niezależności i trzeciej drodze młode państwa afrykańskie w większości flirtowały z socjalizmem i Związkiem Sowieckim. Wielu przywódców otwarcie głosiło (i naprawdę wierzyło), że ich celem jest zaprowadzenie demokracji socjalistycznej, inni odwoływali się do Moskwy w celach taktycznych, by w ten sposób zmusić kraje zachodnie do ustępstw argumentem: „jeśli nie wy, to popatrzcie, z kim wejdziemy w sojusz". Tam, gdzie eksperyment socjalistyczny wprowadzono w życie, efekty były katastrofalne. Próby budowania wielkiego przemysłu w krajach o gospodarce feudalnej, nacjonalizacja własności prywatnej, rozrost biurokracji i partyjnej nomenklatury – z reguły efekt był taki, że po zrujnowaniu gospodarki za uzdrawianie sytuacji brała się armia, która stan zapaści zastępowała stanem wyjątkowym, a nadużycia gospodarcze naprawiała egzekucjami spekulantów. Tam, gdzie zamiast demokracji socjalistycznej próbowano wprowadzać demokrację normalną, podziały plemienne nakładały się na przynależność do poszczególnych partii czy frakcji i tak oto dawne waśnie między grupami etnicznymi kontynuowane były jako „walka polityczna". Często z efektem takim, że ta grupa, która wygrywała wybory, czuła się w prawie wycinać i więzić przedstawicieli przegranej mniejszości.
Zwykle w ciągu kilku lat okazywało się, że w republikach afrykańskich nie działają ani gospodarka, ani demokracja, a władza trafia w ręce tego, kto po prostu po nią sięgnie. Ponurym zwieńczeniem tego okresu są krwawe dyktatury Idiego Amina w Ugandzie, Jeana-Bedela Bokassy w Republice Środkowoafrykańskiej czy czerwony terror żarliwego marksisty i sprawnego ludobójcy Mengistu Hajle Marjama w Etiopii.
Tam, gdzie władze utrzymywali biali, nie było lepiej – w RPA utrwalono wynaturzony system apartheidu, w Rodezji (potem Zimbabwe) trwał kuriozalny eksperyment zbudowania białej enklawy pośrodku Czarnego Lądu.
Sowiecka interwencja w Afganistanie, islamska rewolucja w Iranie, wojna iracko-irańska oraz zaostrzenie sytuacji na Bliskim Wschodzie sprawiły, że oczy świata odwróciły się od Afryki. Tak zaczął się okres, w którym wieści z tego kontynentu przebijały się z rzadka – głównie w kontekście walki o zniesienie apartheidu w RPA. Na czołówki gazet przebijały się nazwiska Stevena Biko czy Nelsona Mandeli. Z dala od głównego nurtu światowej polityki dobiegała końca pełzająca dekolonizacja. Kto dziś pamięta, że jeszcze na początku lat 70. Portugalia była zaangażowana w kolonialną wojnę w trzech różnych krajach, a zmobilizowanie 100 tys. żołnierzy dla zdławienia powstań w Angoli, Gwinei-Bissau i Mozambiku zakończyło się wreszcie wojskowym zamachem stanu w Lizbonie. Miał on także wyplątać Portugalię z przewlekłej, krwawej wojny.
Jednocześnie nowa siła pojawiła się na kontynencie – siła, której znaczenie doceniamy dopiero dziś, bogatsi o tragiczne doświadczenie zamachów z 11 września 2001 r. Radykalny islam rozpoczął podbój Afryki, a koncepcje „głównego architekta ideologii dżihadu", jak Meredith określa egipskiego myśliciela Sajjida Kutba, zaczęły rozprzestrzeniać się od Egiptu po Maroko, Tunezję i Algierię oraz od Somalii po Sudan. I znów – przerażające krwawe konflikty przebiegały gdzieś na marginesie światowej polityki. Podobnie jak kolejne zmiany (coraz szybsze i coraz krwawsze) następnych afrykańskich tyranów.
Ruanda, czyli bezradność
Trzeci – i wciąż trwający – okres opisywany przez Mereditha to czas, za którego symboliczny początek uznać można rok 1994 i przerażające zbrodnie w Ruandzie, kiedy to w niespełna sto dni życie straciło 800 tys. ludzi. Było to już ludobójstwo dokonane w erze satelitarnej telewizji, w chwili, kiedy wydawało się, że po zakończeniu zimnej wojny nastąpił „koniec historii", liberalna demokracja ogarnia kolejne kraje, a jej postępu nie mogą powstrzymać lokalne, błahe konflikty.
Warto wyjątkowo uważnie przeczytać ten fragment książki Mereditha, który szczegółowo opisuje nie tylko mechanizm nakręcania spirali nienawiści i mordu, ale także demaskuje haniebne zachowanie Zachodu. Szczególnie fatalnie wypada tu Francja, która niemal do samego końca wspierała, zbroiła i finansowała ruandyjskich genocidaries z plemienia Hutu, którzy wybili dwie trzecie populacji Tutsi. Wcześniej Paryż opieką otaczał szalonego Bokassę i wszelkich afrykańskich watażków, którzy swymi frankofońskimi sympatiami sprawiali, że Francja czuła się chociaż w Afryce „mocarstwem średniej wielkości".
Meredith analizuje także wielką medialną manipulację, w wyniku której za pokrzywdzonych przedstawiono w światowych mediach morderców z Hutu lub przynajmniej stawiano między Hutu a Tutsi znak równości, redukując ludobójstwo dokonane na tych ostatnich do rangi zwykłego konfliktu plemiennego, w którym obie strony są tak samo winne. Jako postać wyjątkowo obrzydliwa jawi się też ówczesny przewodniczący ONZ Boutros-Ghali, którego niepełne, stronnicze, a czasem po prostu fałszywe raporty wprowadzały w błąd mocarstwa i światową opinię publiczną.
Od czasów Ruandy sprawa Afryki znów powróciła do głównego nurtu światowej polityki – jako problem, z którego znaczenia wszyscy (teoretycznie) zdają sobie sprawę, lecz którego nikt nie potrafi rozwiązać. Fatalnie rządzone afrykańskie kraje upadłe są w stanie wchłonąć dowolną ilość międzynarodowej pomocy, która wsiąka jak woda w piasek. Większość pieniędzy trafia do kieszeni gangsterów, którzy topią swoje kraje we krwi (proces Charlesa Taylora, którego byliśmy ostatnio świadkami, to zaledwie kropla w morzu potrzeb – gdyby naprawdę zabrać się za rozliczanie tamtejszych tyranów, międzynarodowe trybunały miałyby co robić przez dekady). Afryka pustoszona jest jednocześnie przez epidemię AIDS.
Państwa zachodnie oskarżane są (uwaga – powrót schizofrenii) o zapędy neokolonialne, gdy próbują mieszać się w lokalne sprawy, i o znieczulicę, kiedy tego robić nie próbują. Tak jak kiedyś o wszystko, co złe, oskarżany był kolonializm, a potem kapitalizm, tak dziś rozprawia się o tym, że Afrykę niszczy globalizacja. Kolejne koncerty organizowane przez Boba Geldofa zajmują uwagę telewidzów, zachodni przywódcy dysputują o sprawach afrykańskich na międzynarodowych szczytach i apelują o zwiększenie pomocy, sami jednak robią niewiele. Książka Mereditha rozpoczynała się od euforii, kończy się zaś rozpaczą. Cała jest kroniką upadku kolejnych mitów oraz utraty kolejnych złudzeń.
To lektura obowiązkowa dla każdego zainteresowanego najnowszą historią Afryki: znakomity wykład polityczno-gospodarczy, w wielu miejscach napisany z reporterską pasją (autor zaczynał zresztą karierę jako dziennikarz „Times of Zambia" w roku 1964 i był naocznym świadkiem wielu wydarzeń, które opisuje).
Dla polskiego czytelnika szczególnie ciekawe będą te fragmenty, które dotyczą spraw najbardziej przemilczanych lub zafałszowanych w polskim piśmiennictwie. Szczegóły afrykańskiej misji Ernesta Che Guevary. Zbrodnie marksistów w Etiopii. Uczciwy obraz wojny w Angoli, prawdziwa (i ponura) rola Związku Sowieckiego, komunistycznych Chin i Kuby w eskalacji konfliktów na Czarnym Lądzie. No i przede wszystkim prawdziwe, krwawe skutki wszystkich tych socjalistycznych rewolucji afrykańskich, które tak mocno zachwalał swego czasu Ryszard Kapuściński.
Swoje rozważania autor kończy, cytując nigeryjskiego akademika Claude,a Ake,a który twierdzi, że w Afryce „demokracja nigdy tak naprawdę nie była stawiana na pierwszym miejscu" – co jest wedle niego przyczyną zjawiska określanego przez Mereditha słowami „większość krajów afrykańskich została całkowicie wypatroszona".
Kwestia dyskusyjna – są na świecie kraje, które pokazują, że demokracja nie jest niezbędna dla gospodarczego wzrostu. Jednej lekcji światu dzieje Afryki udzielają na pewno. Żaden najbogatszy nawet kraj nie jest w stanie nie tylko rozwijać się, ale nawet istnieć, jeśli nie ma w nim elity, która praktykuje sztukę dobrego rządzenia zamiast prywaty czy sztucznego dzielenia społeczeństwa na lepszych i gorszych oraz podjudzania jednych przeciw drugim. Z książki Mereditha jednoznacznie wynika, że brak takiej władzy to najpoważniejszy problem niemal całej Afryki. Czy naprawdę tylko Afryki?
Martin Meredith, Historia współczesnej Afryki. Pół wieku niepodległości, Wydawnictwo Akademickie DIALOG
Skomentuj