Szekspira nie ma w tym wcale – twórcy przekonują, że wszystkie jego dzieła napisał arystokrata Edward de Vere. Teza jak teza, można się nią bawić jak każdą inną fantazją biograficzną. Sztuka nie musi przecież być wierna historii. Powinna jednak starać się oddawać jej sens i nie zapominać o lekcjach, jakich udzieliła. Rozumieli to świetnie autorzy oscarowego „Zakochanego Szekspira". Film ów, choć traktował postacie historyczne równie bezceremonialnie co „Anonymous", pozostawał jednak wierny duchowi dzieł Szekspira i duchowi czasów. Fabuła przypominała szekspirowskie komedie pomyłek i przebieranek, a happy end był wykluczony – choć widz pozostawał z uczuciem, że nawet smutny koniec romansu Willa i śmierć głównej bohaterki nie są zakończeniem tragicznym. Dlaczego? Bo to, co źle skończyło się w życiu, przyniosło cudny efekt w postaci najpiękniejszych dramatów, jakie zna świat. W „Anonymousie" to, czy autor ma talent, czy nie, zdaje się kompletnie nieważne – jego sztuki są narzędziem politycznej walki; mieczem, którym w bój o sukcesję włącza się ambitny szlachetka mający w dodatku z władzą niezałatwione własne porachunki rodzinno-uczuciowe. Czy zgodzilibyśmy się na film, w którym Jan Kochanowski napisałby wszystkie swoje wiersze, dramaty lub hymny tylko po to, by poprzeć jedną z frakcji elekcyjnych?
Film Emmericha nie dość tego, że z dramatów Szekspira/nie-Szekspira robi użytek á la Gramsci, obrazując jego tezy o fundamentalnej roli kultury w walce ideologicznej, to jeszcze jest śmiertelnie nudny.
Anonymous reż. Roland Emmerich, wyst. Rhys Ifans, Vanessa Redgrave, David Thewlis i inni USA 2012, 130 min
Skomentuj