Gaczany? Ha! O Gaczanach to my możemy przegadać do rannego udoju, koteczku! – Antoni Rosen, rocznik 1920, aż podrywa się z fotela w salonie swojego domu z ogródkiem pod Warszawą. Przez lata nie stracił pięknej polszczyzny z kresowym zaśpiewem oraz nie zapomniał dawnych kresowych powiedzeń. „Przegadać do rannego udoju" ma swą genezę w czasach, gdy w Gaczanach, 300-hektarowym majątku położonym na Litwie kowieńskiej, kolacje przedłużały się do białego rana. A zasiadało do nich niekiedy i ponad 20 osób. W majątku – oprócz 100 krów – znajdowały się stadnina koni, psiarnia i kolekcja bryczek. A we dworze rzadkie egzemplarze broni myśliwskiej. Największe dochody przynosiła sprzedaż drobnych jak mak nasion koniczyny siewnej dla Szwecji.
Antoni Rosen ma szczęście. Władze litewskie oddały mu rodzinną posiadłość. Wyremontował dwór. – Gdy przyjeżdżam, nocuję w pokoju, w którym się urodziłem. Na zewnątrz jest, jak było. Weranda od strony parku wygląda identycznie. Ale wewnątrz to już nie to. Nie ma duszy.
Poziomki do Harrodsa
Dusza to styl życia ziemiaństwa na Kresach. Rozsianego po 1,5 tys. polskich pałacach i dworach opisanych przez Romana Aftanazego. Takich właśnie jak Gaczany Rosenów, Sądowa Wisznia Marsów we wschodniej Galicji czy Olżew Wielki Krasickich pod Lidą. Ziemiańskie majątki były miejscami pracy, ale także ośrodkami kultury i edukacji. Ziemiaństwo oznaczało bowiem nie tylko pochodzenie społeczne, ale także obowiązki. Wielkie, liczące tysiące hektarów majątki nie były tu dzielone. Przechodziły zgodnie z tradycją na najstarszego syna w rodzinie.
– Zarządzanie nimi było jak kierowanie dużym przedsiębiorstwem – przekonuje Krystyna Mars-Gawlikowska, córka Krzysztofa Marsa herbu Noga, właściciela Sądowej Wiszni położonej 40 km od Lwowa. W pałacu, który jej ojciec odziedziczył po bezdzietnym stryju, mogła wraz z bratem jeździć po wielkiej sali balowej na hulajnodze.
Ziemie orne – 450 ha z liczącego ponad 1,2 ha majątku – dzierżawiła na doświadczenia fabryka nawozów sztucznych w Chorzowie. Były także tartak i ukochana cegielnia. Właściciel stale podnosił swoje kwalifikacje, opracowywał coraz to nowe patenty na wyroby ceramiczne. Potężnie zadłużony majątek pomogła postawić na nogi pomysłowość Olgi z Chrząszczów Marsowej, która na kilku hektarach założyła plantację poziomek. Eksperyment okazał się strzałem w dziesiątkę. – Gdy mama zaczynała osiem lat przed wojną, do Sądowej Wiszni szwedzki samochód chłodnia docierał raz na dwa tygodnie, by dostarczyć owoce do samolotu. W 1939 roku samochód przyjeżdżał już dwa razy dziennie. Poziomki leciały ze Lwowa w świat, między innymi do słynnego londyńskiego Harrodsa – wspomina Krystyna Mars-Gawlikowska. Wióry z tartaku wykorzystywano na koszyczki. Ich wyplataniem zajmowali się w majątku ludzie starsi. Poziomki były transportowane na liściach kapusty. Warzywo utrzymywało wilgoć i zapewniało owocom amortyzację.
Olga Marsowa dzieliła się rozsadą z pracownikami plantacji. – Przed zimą wszystkie dziewczyny je dostawały oprócz pensji. W końcu z poziomek żyły już trzy wsie. Miało to swoje konsekwencje – na plantacji w Sądowej Wiszni przed samą wojną trudno już było o pracowników, bo okoliczne rodziny pracowały na swoim – opowiada Mars-Gawlikowska. Pamięta, że matka wstawała o świcie i sama stała przy wadze, sama pilnowała wypłaty. Ten wysiłek jednak procentował. Sądowa Wisznia spłaciła długi, Marsowie wyremontowali pałac z wieżą widokową, wystawili nową gorzelnię, cegielnia prosperowała świetnie, a posag córki, wówczas kilkuletniej dziewczynki, był już przygotowany. Sądowa Wisznia położona była na żyznych glebach.
Nawet gospodarstwa położone na ziemiach słabszych dobrze sobie jednak radziły. – Majątek moich rodziców nazywał się Olżew Wielki. Był zniszczony podczas walk w 1920 roku. Liczył około 2 tys. ha, z czego znaczną część stanowiły lasy. Głównym źródłem dochodów było więc drewno – opowiada Cecylia Krasicka, jedyna córka Elżbiety i Aleksego Krasickich herbu Rogala. Firmowy produkt Olżewa wysyłany był nawet do budowanego wtedy przez o. Maksymiliana Kolbego Niepokalanowa. W archiwum zakonu zachowały się z tych czasów dwa listy do Elżbiety Krasickiej. – Księża pisali, że dziękują za przesyłkę i proszą, by dosłać jeszcze brzozę czeczotę – jasne drewno z nieregularnymi słojami. Bardzo modne i bardzo drogie przed wojną – wspomina Cecylia Krasicka.
Mądry jak stary Żyd
Aleksy Krasicki dzierżawił sad rodzinie żydowskiej. Inny Żyd, pan Ilutowicz, skupował mleko od 120 krów. – Pamiętam, że był łysy jak kolano i chodził po oborach z ekonomem, by kontrolować ilość mleka – wspomina Krasicka.
Ilutowicz miał serowarnię. Wyrobił sobie na rynku taką renomę, że wszystko wysyłał do dobrych sklepów w Warszawie, a nawet w Holandii. Gdy ktoś z Lidy chciał kupić jego ser, musiał pofatygować się bezpośrednio do producenta. Ilutowicz wrył się w pamięć Cecylii. – Zawsze przed Wielkanocą przychodził do nas z życzeniami. Mniej więcej w tym czasie wypada żydowska Pascha, więc przynosił mi ogromne, okrągłe pudło macy. Rodzice go podejmowali w kancelarii. Za stołem, z wódeczką i czymś do jedzenia. Na koniec zaś mnie wołano i pan Ilutowicz wręczał mi pudło z macą. A ja potem nic, tylko tę macę jadłam – śmieje się Cecylia Krasicka. Jak wspomina, o istnieniu antysemityzmu dowiedziała się po wojnie. – U nas jeśli dziecko było sprytne i mądre, to się mówiło: „On jest taki mądry jak stary Żyd. I to był komplement!" – dodaje.
Ludzie, którzy żyli na terenach zachodniej Białorusi, określali swą przynależność prosto: jesteśmy tutejsi. Katolików uznawano za Polaków, prawosławnych za Białorusinów. Krasicka podkreśla, że nie było narodowościowych waśni. Jej mama, Elżbieta z domu Szewielow, była Rusinką. Część jej rodziny pochodziła z Inflant, część miała majątki na Dzikich Polach. Za to, że przyjechała do Polski, niektórzy członkowie jej rodziny zostali wysłani w 1932 roku do łagru na Wyspach Sołowieckich. – Od dzieciństwa mówiłam kilkoma językami. Rodzice ze sobą rozmawiali po francusku. Ja z nianią po rosyjsku, ale miałam też francuską bonę. Po polsku nauczyłam się dobrze mówić dopiero na pensji w Wilnie – opowiada.
Od dzieciństwa chętnie myliła pogonie – najpierw niani, a potem bony – i uciekała do dzieci z czworaków. – Któregoś razu przychodzę się bawić i słyszę, że jakieś nowe dzieci mówią w zupełnie nieznanym mi języku. Pytam, kto to, i słyszę: „To są Polaki, z Polski przyjechali". Okazało się, że ci nowi mazurzyli – śmieje się Cecylia Krasicka.
Ludzie, którzy żyli na terenach Zachodniej Białorusi, określali swą przynależność prosto: jesteśmy tutejsi. Katolików uznawano za Polaków, prawosławnych za BiałoRusinów
Krasiccy z Olżewa – zgodnie zresztą z wytycznymi władz II Rzeczypospolitej – angażowali się w umacnianie na tamtych ziemiach polskości. W Lidzie prężnie działało koło kobiet polskich. Tworzyły je panie z lokalnej elity: wojewodzina, starostowa, żona burmistrza Lidy, żona profesora historii z gimnazjum, nauczycielka szkoły kolejowej, dentystka i właśnie Elżbieta Krasicka. Panie wymyśliły, że mieszkańcom tych terenów o słabej ziemi dochody może przynieść uprawa lnu. – Kobiety siały len, zbierały, tkały piękne kilimy, a panie z koła zajmowały się organizowaniem wystaw, pokazów i sprzedaży – opowiada Cecylia Krasicka.
Ważną rolę odgrywało utrzymywanie więzi i dobrosąsiedzkich stosunków. – My w Gaczanach mieliśmy w sąsiedztwie same polskie dwory – wspomina Antoni Rosen. W Kowaliszkach, do których z Gaczan było 12 km konno, a na przełaj bliżej, mieszkali Komorowscy. – Z Zygmuntem Komorowskim, ojcem obecnego prezydenta, a moim rówieśnikiem, razem żeśmy rośli. Jego ojciec Janusz przychodził do nas nad jezioro pływać i uczył nas nurkować. Pamiętam te jego komendy: „Otwierać oczy, nie bać się!".
Soból i panna
W okolicy był tylko jeden Niemiec, ale utrzymywano z nim luźne stosunki. – On nie polował! – kwituje Rosen. Bo wszystko mogło się zmieniać, stałe było jednak to, że każdy ziemianin polował i kochał konie. Piotr Rosen, ojciec pana Antoniego, stał się nawet pierwowzorem myśliwego Stanisława Pucewicza ze słynnej przed wojną powieści Józefa Weyssenhoffa „Soból i panna". Egzemplarz pierwszego wydania z odręczną dedykacją autora przechowywano w Gaczanach jak relikwie.
Antoni, młodszy z dwóch synów Rosena, strzelbę dostał do ręki w wieku 14 lat. Była to flinta, dwudziestka. Strzelał z niej do zajęcy i lisów. Do dziś wspomina swój chrzest myśliwski. – Dostałem flintę, ogary i ruszyłem na polowanie. Zwierzyny sporo, ale za każdym razem, gdy składam się do strzału, ręka mi lata, nerwy ponoszą. Pudłuję. Mam jednak ambicję. Myślę, przejdę jeszcze przez sad, może tam gdzieś się zając schował. I nagle widzę – pod jabłonią zając śpi! Żeby nie spudłować, podchodzę do niego na dziesięć kroków, na pięć. Dotykam prawie. Strzelam. Ani drgnie. Poprawiam strzał. Podchodzę, patrzę, a on już dawno zdechł. Głupio mi się zrobiło. Tak z polowania z pustymi rękami wracać? No to ja tego zająca z powrotem do lasu niosę, przy ognisku rozgrzewam, do rozgrzanego strzelam, żeby farba poszła. I z trofeum wracam do domu. Tatuś pyta: „No ile tam dzisiaj naboi napsułeś?". „No parę razy strzeliłem, ale szaraka utłukłem" – odpowiadam. Ojciec zerwał się na równe nogi. „Co? Pierwszego zająca w życiu? Dawaj go tu!". No i wiedziałem, że teraz nastąpi chrzest myśliwski. Klękam, a tatuś mi tym zdechłym zającem przejeżdża po gębie. Ale nie koniec na tym. Zaraz woła: „Dawać tego zająca na stół!". A gościł u nas zaprzyjaźniony lekarz, doktor Rapacki. Tata ubłagał, żeby nie wyjeżdżał, że następnego dnia zająca podadzą i pierwszy celny strzał opiją. Rany boskie! – myślę. To nie żarty! Potrują się – jeszcze dziś w głosie pana Antoniego słychać emocje. Po pomoc udał się do zaprzyjaźnionego stolarza, który na polowaniach pełnił funkcję przybocznego. Opowiedział całą historię jak na spowiedzi, poprosił, by upolował zająca i podmienił w kuchni. Stolarz zadanie wykonał, tajemnicy dochował. – Tatuś mój do śmierci się o tym nie dowiedział! – śmieje się Antoni Rosen.
Nie wszystkie historie myśliwskie kończyły się jednak szczęśliwie. Aleksy Krasicki pasję myśliwską przypłacił życiem. – Pojechał na polowanie do stryja hrabiego Franciszka Hutten-Czapskiego, do Nowosiółek. Był luty, siarczysty mróz, więc od razu się przeziębił. Panowie, rzecz jasna, polowali w gronie męskim. Początkowo przeziębienie Krasickiego zbagatelizowali. Ale kiedy do Nowosiółek przyjechała Elżbieta Krasicka z córką, hrabia Aleksy był już w agonii. Zmarł na zapalenie płuc.
Taka to była fantazja!
Krzysztof Mars, legionista – szczupły, sprężysty, o sportowej sylwetce – nade wszystko kochał konie. W Sądowej Wiszni hodował półkrwi i pełnej krwi angielskiej. Jeździł konno całe życie. Dwumiesięczną córkę brał pod pachę i woził ze sobą. Kiedy umierał w Krakowie w latach 70., córka przyjechała do niego późnym wieczorem i usłyszała: „Tak szybko przyjechałaś z Warszawy? Ty konie zagoniłaś! Idź je pookrywaj! Przecież to padnie wszystko, się ochwaci" – Krzysztof Mars wracał myślami do koni nawet w agonii.
Skąd wzięła się ta miłość do koni? Krystyna Mars-Gawlikowska opowiada: – Tuż przed pogrzebem ojca w krypcie rodzinnej w Limanowej poszłam sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu, czy kamień odsunięty, a krata otwarta. I nagle widzę, jak z tej krypty wychodzi po schodkach stary mężczyzna w góralskim stroju z laską. Pytam go przerażona: „Co pan tu robi?". A on na to: „Przyszedłem spojrzeć, czy dobre miejsce dla mojego Krzysia jest przygotowane. Bo ja pamiętam, jak on się urodził, tośmy z jego tatem poszli i tak mu batem pod nosem przejechali, żeby konie kochał". Wzruszył mnie ten człowiek bardzo – wspomina Krystyna Mars-Gawlikowska.
Znajomy Marsów, Roman Sanguszko, w swoim majątku hodował araby. Do dziś wiele koni – zarówno z Janowa, jak i Michałowa – to potomkowie tej hodowli. W czasie wojny Sanguszkowie podjęli decyzję, by swoje araby porozdawać okolicznej ludności. Z nich po latach odtworzono stado.
Antoni Rosen wspomina: – Mój starszy brat, student rolnictwa, wyhodował pięknego konia. A ponieważ miał ukochaną w Wilnie, postanowił jej go zaprezentować. W trzaskający mróz sięgający 40 stopni pojechał 100 km na tym koniu w króciutkim kożuszku. Wrócił z przeziębionymi nerkami. Zmarł w Gaczanach we dworze. Na pogrzebie do rodzinnego grobowca odprowadził go jego wierzchowiec przykryty czarną krepą. Takie to fantazje były, koteczku!
Ostoja polskości
Kościół rzymski stanowił na Kresach ostoję polskości. Z Olżewa na niedzielną mszę jeździło się paradnie. Pół godziny przed sumą biły dzwony. Wtedy pod dwór zajeżdżał powóz, domownicy i goście wychodzili i jechali do kościoła. Po nabożeństwie szli do księdza na herbatę lub obiad. – Ksiądz się nazywał Horodko, był białoruskim Polakiem. Tęgi, wysoki, jowialny. Na Wielkanoc po rezurekcji przyjeżdżał do nas, święcił stół i zostawał na śniadanko – śmieje się Cecylia Krasicka.
Wszystko mogło się zmieniać, stałe było jednak to, że każdy ziemianin polował i kochał konie. Piotr Rosen, ojciec pana Antoniego, stał się nawet pierwowzorem myśliwego ze słynnej przed wojną powieści „Soból i panna"
Z czasów dzieciństwa pamięta, że rodzice żyli w dobrej komitywie z arcybiskupem wileńskim Romualdem Jałbrzykowskim, więc ona chodziła do siedziby kurii biskupiej na Zamkową 6 składać życzenia arcypasterzowi. W rezultacie tej zażyłej przyjaźni państwo Krasiccy zdecydowali się zbudować drewniany kościół koło Lidy. Była to część projektu przywracania polskości przez religię. – Chodziło o założenie nowej parafii między Lidą a naszym majątkiem. Ponieważ w gospodarstwie było dużo drewna, rodzice przekazywali je na budowę. Kościół stanął na początku lat 30. Nawet moja Pierwsza Komunia Święta została wstrzymana, bym mogła ją przyjąć właśnie tam. Wraz ze mną do komunii przystąpiły jeszcze dwie dziewczynki z rodzin oficjalistów z majątku. Pamiętam, jak we trzy uroczyście szłyśmy przez środek tego nowego kościoła po ogromnym czerwonym dywanie – wspomina Cecylia Krasicka. Kościół na Słobódce, teraz już w granicach Lidy, istnieje do dziś.
W majątkach ludzie znajdowali nie tylko pracę, ale także wsparcie. – Babcia wszystkich kurowała, leczyła. Trwała walka z analfabetyzmem, więc całą zimę odbywały się lekcje. Myśmy żyli z ludźmi w szalonej przyjaźni – opowiada Krystyna Mars-Gawlikowska. Panie z koła kobiet polskich w Lidzie wpadły na pomysł, by zorganizować kolonie dla dzieci ze Śląska. – Przebywały w pobliskiej szkole w Białogrudzie na dwóch turnusach. Pamiętam, jak mama wypróżniała szafy i oddawała im ubrania, z których wyrosłam. Pakowała także swoje rzeczy. „Te dzieci mają starsze rodzeństwo, na pewno się przyda" – tłumaczyła. – Ostatni turnus wyjechał z Olżewa w sierpniu 1939 roku.
Nawet konie i psy
Krystyna Mars-Gawlikowska pamięta filmową niemal scenę, jak jej ojciec, kapitan Krzysztof Mars, wyruszał z Sądowej Wiszni na wojnę: – Nastąpiła wtedy rzecz, która nigdy wcześniej się nie zdarzyła. Furman osiodłanego konia wprowadził do holu, a ojciec wyszedł z pokoju w mundurze. Nigdy wcześniej go w takim stroju nie widziałam. Miał pagony, coś się tam świeciło. Bardzo mi się ten jego wygląd podobał. Ale ojciec nic nie mówił, tylko podszedł do mamy, która trzymała na rękach młodszego brata, uklęknął i pocałował ją w dłoń. Potem wsiadł na konia i z domu wyjechał.
Jego żona Olga Mars odjechała z Sądowej Wiszni parą koni z wózkiem. Gdy wkroczyli Sowieci, dostała 15 min na to, żeby opuścić pałac. – Nawet nas nie poubierała, tylko owinęła w koc, siadła z babcią na koźle i wyruszyliśmy do Przemyśla – wspomina Krystyna Mars-Gawlikowska.
Rosenowie dwór opuścili z jedną małą walizeczką. Nagromadzone przez stulecia portrety, meble i pamiątki musiały zostać. Nawet konie i psy. Po wojnie zaś nie było już do czego wracać.
Skomentuj