W swojej znakomitej książce „Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" Michał K. Pawlikowski pisze, że w średnim dorzeczu Berezyny mieściło się po obu stronach rzeki jedno z licznych na ziemiach dawnej Litwy skupisk oryginałów. Oto definicja autora: „Oryginałem nazywaliśmy człowieka, który nie zdradzając objawów choroby psychicznej lub niedorozwoju umysłowego i będąc najczęściej z gatunku zwanego »do rany przyłożyć«, żył, mówił i zachowywał się inaczej niż »inni ludzie«. Był – oryginalny. Oryginalność zaś jego nie miała nic wspólnego z pozą".
O oryginałach Pawlikowski pisał, że byli to ludzie zbuntowani przeciw rzeczywistości, której nie mieli siły zmienić. „A jeżeli mieli energię i siły, ich aktywność przybierała formy szerokie, bujne, czasem nawet groteskowe i potworkowate".
Jednym z oryginałów opisanych przez Pawlikowskiego był pan Rowiński z Choczenia, którego romans ze szlachcianką z pobliskiego zaścianka posunął się tak daleko, że musiał skończyć się małżeństwem. Ożenek przerwał marzenia Rowińskiego o karierze, a studiował na uniwersytecie. Osiadł w swoim majątku. Jesienią „zapadał w stan podobny do zimowego snu niedźwiedzia. Nie ruszał się z łóżka, chyba tylko w razie nieuniknionej potrzeby – nie mył się i nic prawie nie jadł. Tak trwało do pierwszych ciepłych podmuchów wiosny. Wstawał wtedy. Golił się, parzył w łaźni nad rzeczką i ożywał".
Osobliwe zwyczaje panowały w Iwańsku, majątku Wołodkowiczów. Jego właściciele – „ludzie zacni, bogobojni i wielce cnotliwi" – robili z nocy dzień i odwrotnie. Wstawali i jedli „ranne śniadanie" o szóstej wieczorem. Obiadowali około północy, jedli kolację i szli do łóżka nad ranem. Dziwactwa nie byłyby groźne, gdyby nie to, że cała liczna rodzina i cała służba domowa musiały się do tych osobliwych godzin stosować".
Król oryginałów
Gdyby Pawlikowski chciał napisać książkę o kresowych oryginałach, nie tylko tych znanych sobie, pierwsze miejsce być może przyznałby Karolowi Stanisławowi Radziwiłłowi „Panie Kochanku". Ten kresowy magnat był niewątpliwym ekscentrykiem i zgodnie z definicją oryginała, jaką sformułował Pawlikowski, był, a raczej bywał „do rany przyłóż". Zasłynął swymi fantastycznymi opowieściami, jak choćby tymi przytaczanymi przez Cata-Mackiewicza w „Domu Radziwiłłów". Polował na niedźwiedzie w ten sposób, że smarował miodem dyszel od wozu. Misiek, aby zlizać miód wkładał sobie dyszel coraz głębiej w przełyk, aż w końcu cały się nań nadział. Książę opowiadał również, że gdy podczas polowania zabrakło mu kul, nabił strzelbę pestkami wiśni i strzelił do jelenia. Następnego roku spotkał go z gałęziami wiśni wystającymi z głowy. Rycerską przygodę przeżył, atakując fortecę na Gibraltarze. Kula armatnia urwała koniowi obie tylne nogi, ale Radziwiłł użył z całej siły ostróg i koń wskoczył na wał fortecy, gdzie – oczywiście – „książę wszystkich wyrąbał". Komentując takie fantazje, Cat pisał, że „Panie Kochanku" wcale nie żądał, by w nie wierzyć.
Pewnego razu domagał się, by opowiedziano mu rzecz nieprawdopodobną. Jeden z jego dworzan opowiedział o śnie, jaki miał. Znalazł się w niebie i zobaczył, jak Radziwiłł pasie świnie u świętego Piotra. „Panie Kochanku" oświadczył, że w istocie jest to nieprawdopodobne.
Karol Stanisław Radziwiłł był pijakiem. Ale zapewne przebił go starosta cudnowski Iliński. Karol Zbyszewski w prześmiewczym i zgryźliwym „Niemcewiczu od przodu i tyłu" pisał: „Rano – przy śniadaniu – wypijał sześć butelek burgunda, przy objedzie pół kwarty mocnej wódki i drugie sześć butelek wina, na kolację jeszcze sześć butli". Jeśli nawet pamiętnikarz, za którym przytacza te liczby Zbyszewski, przesadził, to i tak Iliński był na tle niewylewającej za kołnierz XVIII-wiecznej szlachty nie byle jakim oryginałem.
Radziwiłłowie byli ogromnie dumni ze swego rodu i piastowanych urzędów. Wiele dziesięcioleci po Karolu Stanisławie jego styl naśladował Karol Radziwiłł z Towian. Pewnego razu oprowadzając gości po pałacu, zatrzymał się przed jednym z portretów. – A to papież Radziwiłł – stwierdził. Na uwagę, że przecież Radziwiłł nigdy nie był papieżem, zareagował: „Co mówisz, kochanieńki, nie był? A może i prawdę mówisz". I zaraz się pocieszył: „Kardynał i Radziwiłł to więcej niż papież". Jak pisze przytaczający tę anegdotę Walerian Meysztowicz, snobizm towiański był wesoły i nieobraźliwy.
Karol Stanisław Radziwiłł był ekstrawertykiem, duszą towarzystwa. Na przeciwległym biegunie stał Jan Drohojowski z Drohojowa, mizantrop z racji nieszczęśliwej miłości do ślicznej hrabianki. Nienawidząc towarzystwa, niezbędne stosunki z nim jednak utrzymywał. Jak wspominał Marian Rosco-Bogdanowicz, w osobliwy jednak sposób: „Nie cierpiał muzyki, ale chodził na koncerty, pozatykawszy szczelnie watą uszy, ponieważ zwykł był mawiać, że jest to jedyna sposobność bywania między ludźmi, nie będąc narażonym na idiotyczne konwersacje".
Magnat skąpiec
Ogromnym majątkiem dysponował Mieczysław Potocki, syn targowiczanina Stanisława Szczęsnego. Wielu ziemianom i magnatom majątek przewrócił w głowie, byli utracjuszami doprowadzali go do ruiny. Ale nie Mieczysław. Słynął z chorobliwego skąpstwa. Tak, że jak pisał Jerzy Łojek, dorobił się opinii psychopatycznego skąpca i chciwca. „Krezus ów podolski bawił się w osobistą sprzedaż na jarmarku drobnych gospodarskich produktów takich nawet jak skóry końskie, przy czym targował się jak chudopachołek o złotówki i grosze, przebijając ręce po dokonanej umowie" – wspomniał Zygmunt Szczęsny Feliński.
Pewnego razu Potocki zrobił awanturę kucharzowi, że oszukuje go kupując jaja, bo płacił za nie po groszu, gdy on – Potocki – kupował za grosz dwa jaja.
Jeśli nonkonformista zasługuje na miano oryginała, to z pewnością był nim Potocki. A na taką opinię zasłużył sobie po tym, jak odmówił kwatery w swoim pałacu w Tulczynie cesarzowi Aleksandrowi przebywającemu nieopodal na manewrach. „Gdy mieszkałem w Petersburgu, sam wynajmowałem dom dla siebie. Można więc wynająć także dom dla cesarza, gdy tu przyjedzie. W mieście jest wiele porządnych domów generalskich. Ja natomiast nie mogę się zgodzić na kwaterowanie cesarza u mnie". Nie poniósł wówczas żadnych konsekwencji tego hardego czynu. Jerzy Łojek, przytaczając te słowa Potockiego w „Potomkach Szczęsnego", pisze, że instynktownie obrał najlepszą taktykę: jego śmiałość, hardość i zdecydowanie wprawiły w niepokój dygnitarzu petersburskich i skłoniły ich do wycofania się z propozycji. „Tradycje imperium carskiego uczyły żywiołowego szacunku wobec przeciwników czy kontrpartnerów, którzy (bez względu na powód) umieli zachować się śmiało i stanowczo". Co jest aktualne do dziś. Łojek nie uważa jednak, że postępowanie Potockiego wynikało z pobudek patriotycznych. Była to raczej reakcja pysznego magnata.
Szokować musiał Potocki sąsiadów utrzymaniem w Tulczynie „seraju", gdzie przebywało „kilkanaście młodych urodziwych dziewcząt, wywodzących się z chłopskich poddańczych rodzin". Wyrozumiały Łojek pisał, że należy wątpić, by były ze swojego losu nierade, a Potocki był mężczyzną bardzo przystojnym. „Ten aspekt sytuacji jest także godzien uwagi" – pisał historyk.
Obyczajowy szok spowodował stryj Melchiora Wańkowicza Otton, znany także z tego, że pewnego razu do sali hotelowej na pierwszym piętrze wjechał konno. Jak wspomina bratanek, kiedyś nie zaproszono Ottona na wycieczkę statkiem po Willi, organizowaną przez eleganckie towarzystwo wileńskie. Postanawia się zemścić. „Statek wracał do Wilna smolistą nocą. Wtem silny blask ogni bengalskich rozświetlił rzekę i rozległy się dźwięki mandoliny. Żądne atrakcji towarzystwo skupiło się na burcie i ujrzano ukwieconą gondolę, którą kierował murzyn. Na dziobie stał zupełnie nagi Otton Wańkowicz w wieńcu na skroni (a był to wspaniale zbudowany mężczyzna) i śpiewał serenadę dla dam".
Miłośnik Orientu
Oryginałem na inny sposób był syn innego targowiczanina – Wacław Rzewuski. Wiele podróżował po Bliskim Wschodzie i kupował tam konie arabskie. Zaprzyjaźnił się z przywódcami beduińskimi, nasiąknął ich kulturą i obyczajami. Zwany był Emirem.
„Jestem oryginał – ale gdybym był biedny, to bym był wariat" – tak mówił pan Karp, marszałek kowieński. Podróżował w chłopskim kożuchu na furce. za nią jechała kareta ze służbą i herbami dla „oszołomienia Moskaluszków"
Po powrocie w rodzinne strony do Hawrania przyjmował gości według zwyczajów arabskich: ryżem, daktylami, kawą oraz „potrawami arabskimi, których nie można było wziąć w usta" – wspominał Aleksander Jełowiecki. Palił nargile, ubierał się w burnus. Zapraszany jeździł z własnym namiotem, nie korzystał z gościny pod dachem dworu czy pałacu. Podczas jednej z wizyt zauważono, że klęczy na dywaniku i się modli. Na uwagę jednego z gości, czy się aby nie „zbisurmanił", gospodarz odrzekł z uśmiechem, że się tylko „zarabił".
„Pokochano go, nie miano mu za złe, że nic nie pije" – pisał o Rzewuskim Antoni Rolle, dodając, że „był to Beduin salonu już, a nie stepu, w stroju europejskim, jednak z tęsknotą do burnusa, do konia, samotności pośród pustyni".
Inna to już rzecz, że Emir porzucił swą fascynację Orientem na rzecz kozaczyzny i stał się „Atamanem Rewuchą".
Niepoprawny kawalarz
Krótki biogram Wojciecha Dzieduszyckiego podaje, że był galicyjskim politykiem, posłem do sejmu krajowego i parlamentu wiedeńskiego, pisarzem, profesorem filozofii i estetyki na Uniwersytecie Lwowskim. O dziełach Dzieduszyckiego nikt już jednak nie pamięta. Przetrwał natomiast w pamięci jako bohater licznych anegdot. Wznosząc toast podczas bankietu wydanego na cześć wybitnego polityka Franciszka Smolki, powiedział: „Starożytni Grecy wierzyli, że jeśli nowo narodzone dziecko muza ucałuje w czoło, to wyrośnie z niego mędrzec, jeśli w usta lub w oczy – słynny mówca lub znakomity malarz. Gdzież ciebie, dostojny jubilacie, musiała ucałować muza, skoro od tylu lat zasiadasz na fotelu prezydenta rady państwa".
Zaproszony na obiad przez marszałka krajowego Stanisława Badeniego odpowiedział – jak pisał Aleksander Piskor – „tylko jednym słowem składającym się z czterech liter, a oznaczającym pewną pożyteczną część ciała ludzkiego". Badeni rozgniewany zażądał wyjaśnień, na co Dzieduszycki odpowiedział „z wielką powagą odpisał mu, że w zwrocie »dziękują uprzejmie, przyjdę akuratnie« nie ma nic obraźliwego. Jedynie z powodu pośpiechu użył skrótu, mianowicie napisał początkowe litery wspomnianych słów, stawiając między nimi kropki, które rzeczywiście wypadły trochę niewyraźnie".
Przemawiając kiedyś na zebraniu, na którym był obecny konserwatywny polityk Dawid Abrahamowicz, o którym plotkowano, że był hermafrodytą, Dzieduszycki rozpoczął słowami: „Panie, panowie i ty, Dawidzie Abrahamowiczu". Wzbudziło to „ogólną wesołość w całej Galicji". Takie to były niepoprawne czasy.
„Dowcipy i figle pana Wojciecha opinia publiczna przyjmowała z wielką pobłażliwością. Wielki pan – mówiono – wiadomo, może mieć swoje kaprysy" – pisał Piskor.
Wojciech Dzieduszycki był uzależniony od seansów spirytystycznych, wpadał podczas nich w trans i wygłaszał wiersze ułożone rzekomo przez duchy Krasińskiego i Słowackiego. Jako filozof kontaktował się oczywiście z Platonem, Arystotelesem i Sokratesem. Te jednak duchy zjawiały się rzadko.
Śledzie na polu i książęca pralnia
„Jestem oryginał – ale gdybym był biedny, to bym był wariat" – tak mówił pan Karp, marszałek kowieński, uwieczniony przez Waleriana Meysztowicza w jego „Gawędach o czasach i ludziach". Podróżował na chłopskiej furce. Za nią jechała jednak kareta ze służbą i herbami dla „oszołomienia Moskaluszków". W kożuchu i batem w ręku zjawił się na giełdzie zbożowej w Rydze, zawierając kontrakt na dostawę zboża w określonym terminie. Kupcy myśleli, że mają do czynienia z drobnym szlachcicem. „Zwalił zbiory z wielu tysięcy hektarów w jednym dniu do portu i cieszył się, że zamącił międzynarodowy rynek zbożowy. Beczkami śledzi nawoził birżańskie pola" – wspominał Meysztowicz.
Bez wątpienia oryginałem jako właściciel pralni był książę Leon Radziwiłł. Chociaż nie mieszkał na Kresach, znać było w jego postępowaniu kresową fantazję. Jak do tego doszło? Książę Leon poczuł się zmuszony do małżeństwa, ponieważ ojciec tylko w takim wypadku gwarantował mu wypłacanie pełnych apanaży. Małżeństwa jednak postanowił nie skonsumować, by, jak tłumaczył, po rozwodzie była żona mogła jako dziewica zawrzeć kolejny mariaż. Poddany został bojkotowi towarzyskiemu i spotkał się z głęboką dezaprobatą rodziców.
Jak wspominał Marian Rosco-Bogdanowicz, w najbardziej prestiżowych dzielnicach Paryża pojawiły się wytworne pralnie ozdobione herbem Radziwiłłów. „Za lustrzanymi szybami widziało się ładne i szykowne praczki prasujące bieliznę" – pisał Rosco-Bogdanowicz, dodając, że po Paryżu jeździły rozwożące pranie furgony w barwach radziwiłłowskich, z herbem rodowym, prowadzone przez woźniców, których strój przypominał ubiór Radziwiłłów służby. Tak Leon Radziwiłł dorabiał sobie do pełnych apanaży, licząc, że rodzice się ugną. I rzeczywiście, uznali się za pokonanych. „Żółto-niebieskie, ozdobione mirami furgony przestały krążyć po bulwarach, a Paryż stał się uboższym o jedną sensację".
Skomentuj