Były szef przedwrześniowej polskiej dyplomacji, atakowany na wygnaniu w Rumunii za klęskę swojej polityki, miał ponoć odpowiadać: „Nie rozumiem zarzutów. Swój cel przecież osiągnąłem. Francja i Anglia wypowiedziały wojnę Hitlerowi, a więc atak na Polskę nie przeszedł bez reakcji. A Niemcy prędzej czy później wojnę przegrają".
Taka odpowiedź, jesienią 1939 roku, gdy trwał szok po rozpadnięciu się Polski „jak domku z kart" – by użyć określenia Emila Zegadłowicza – musiała irytować i wydawać się szczytem arogancji. A jednak warto posłużyć się nią, by udzielić odpowiedzi na dwa pytania. Po pierwsze – czy Beck miał jakąkolwiek możliwość uratować Polskę przed katastrofą? I po drugie – czy jego decyzja, aby podjąć walkę z Niemcami, miała głębszy sens?
Pełna władza, pełna odpowiedzialność
Trudno się dziwić, że tuż po kampanii wrześniowej Józef Beck stał się kozłem ofiarnym w dyskusjach nad upadkiem Polski. Dużą rolę w stanie ówczesnych emocji odgrywała satysfakcja opozycji endeckiej i chadeckiej, która znalazła w katastrofie 1939 roku wyrazistą pointę swoich tez, że piłsudczycy doprowadzą Polskę do upadku. Istotnie, obóz sanacyjny, chcąc mieć władzę na wyłączność, brał na siebie całkowitą odpowiedzialność za sukces lub porażkę swojej polityki. Rzucanie gromów na Józefa Becka, który od listopada 1932 roku kierował polską dyplomacją, było też formą odreagowania szoku, że państwo, które – wydawało się – osiągnęło pewien poziom siły i stabilizacji, odniosło porażkę w tak błyskawicznym tempie.
Swoją rolę w czarnej legendzie Becka odegrała powojenna propaganda komunistów, która głosiła, że odrzucenie sojuszu z ZSRS było powodowane zaślepieniem. Co charakterystyczne, mocno podkreślano też rzekomy flirt Polski z Hitlerem w latach 30. Im bardziej rozwijała się niezależna od komunistycznej władzy myśl historyczna, tym bardziej stawało się jasne, że klincz historyczny, w jakim znalazła się Polska w latach 1933–1939, nie miał dobrych rozwiązań. Spośród tych złych rozstrzygnięć historiografia PRL lansowała wiarę w dobrą wolę Stalina. Do dziś pamiętam scenę z telewizyjnego widowiska „Przed burzą" z lat 70., w której sowiecki ambasador przybywa do marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego z propozycją pomocy na wypadek ataku Hitlera i spotyka się z „niezrozumiałą" niechęcią. Już po 1989 roku pojawiła się nowa fala zarzutów wobec Becka, na przykład autorstwa prof. Pawła Wieczorkiewicza, który zarzucał mu nieroztropne odrzucenie możliwości ugody z Berlinem za cenę oddania Gdańska i akceptację eksterytorialnej autostrady przez Pomorze.
A jednak śmiem twierdzić, że Beck, nie mając dobrego wyjścia i wybierając walkę obarczoną dużym prawdopodobieństwem porażki, wybrał prawidłowo.
Geopolityczna logika Becka, choć lodowato zimna w brzmieniu, brała pod uwagę element znaczenia dla przetrwania kraju narażonego na okupację: elementu honoru i satysfakcji z wyboru właściwej strony w światowym konflikcie. Pomyślmy raz jeszcze o argumencie Becka, że jego polityka spowodowała jednak wybuch II wojny światowej w obronie niepodległości Polski. To, że ten cel został potem porzucony, było już kwestią, na którą Polacy nie mieli wpływu.
Jak jednak wskazywać będę w dalszej części tekstu, nawet po skazaniu Polski na włączenie do strefy Stalina – na konferencjach wielkich mocarstw, już po ograbieniu nas z Kresów – panowało przekonanie, że kraj nad Wisłą jakieś zadośćuczynienie za swoje ofiary powinien jednak otrzymać.
Zapominamy zbyt łatwo, że Polska uniknęła losu Czechosłowacji, którą wydano w Monachium na pastwę Hitlera przy akceptacji Londynu i Paryża. Nie chcemy pamiętać, że ponad rok po zagładzie Polski, w czerwcu 1940 roku, Litwa, Łotwa i Estonia zostały przyłączone do ZSRS, na co obojętny pozostał cały świat.
Atak na Polskę zdruzgotał przedwojenne państwo polskie i był początkiem eksterminacji Polaków, ale sprawa polska mimo wszystko została umiędzynarodowiona.
Z koszmarnej sytuacji politycznej 1939 roku można było wyjść cało tylko za cenę oddania się w niewolę Hitlera albo Stalina. Józef Beck obie opcje odrzucił, zakładając, że gdy nie wiadomo, jak się zachować, warto zachować się godnie. Dzięki tego rodzaju moralnej postawie przeszliśmy stosunkowo dobrze przez komunistyczną niewolę. Duma z walk w 1939 roku czy z Powstania Warszawskiego pozwoliła Polakom patrzeć komunistom w oczy z godnością. Z kolei w takich krajach jak Węgry czy Słowacja prawica bardzo długo nosiła piętno hańby kolaboracji z III Rzeszą.
Dzieci szczęścia z 1920 roku
Twórcy Polski odrodzonej żyli dumą z cudu odzyskania wolności własnymi siłami i zwycięstwa 1920 roku. Po 123 latach upokorzenia zaborów wydarzenia z lat 1918–1920 były jak cudowny sen. Polacy zachłysnęli się stosunkowo pozytywnym końcem walk o granice na zachodzie i wschodzie, zapominając, że ich sukces – oprócz niewątpliwego wkładu odwagi i determinacji – był pochodną niewiarygodnego zbiegu okoliczności. Po pierwsze – jednoczesnego osłabienia Niemiec i Rosji. Po drugie – rozpadu Austro-Węgier. Po trzecie – silnej pozycji Francji, która wskutek urazu po utracie Alzacji i Lotaryngii w 1871 roku rozumiała i wsparła polską wizję granicy zachodniej. A sukces z 1920 roku był także wynikiem mimo wszystko osłabienia Rosji rewolucją i wojną domową.
Ten cud dla Polaków Niemcy i Rosjanie uznali za upokorzenie i za zobowiązanie do szybkiej odbudowy dawnej siły militarnej. Niemcom przyszło to łatwiej. Korzystali z bardzo zaawansowanej techniki zbrojeniowej, która po 1933 roku została wzmocniona przez totalizację państwa i ustanowienie dyktatury mogącej zamienić całe społeczeństwo w zaplecze dla Wehrmachtu i SS.
W przypadku Rosji Stalin za cenę kolektywizacji i zapędzenia chłopów do niewolniczej pracy w kołchozach uzyskał środki niezbędne do forsownej industrializacji i budowy przemysłu ciężkiego, dzięki którym zbudował silną armię. Na tym tle polskie siły zbrojeniowe na czele z Centralnym Okręgiem Przemysłowym były nieporównywalnie uboższe, czego bolesnym testem było zderzenie się naszej armii z czołówkami pancernymi armii III Rzeszy.
Czas pokazał, że nie było mądrych na ten upiorny fenomen pojawienia się w tym samym czasie w Europie Środkowo-Wschodniej dwóch bandyckich państw, których żądza podbojów została wzmocniona przez szybki wzrost skuteczności techniki militarnej.
Francja, która w czasie I wojny światowej znalazła w sobie siły na zwalczanie pruskiego militaryzmu, w końcu lat 30. przeżyła kryzys wiary w siebie i zdolności do okiełznania teutońskiej furii. Anglia dla odmiany przez długą część dwudziestolecia międzywojennego występowała w roli adwokata Niemiec, a potem państwa, które naiwnie wierzyło, że impet Hitlera uda się skierować jedynie na wschód, i które na opór wobec Berlina zdecydowało się dosłownie w ostatniej chwili. Tak czy inaczej oba filary Ententy z I wojny światowej nie miały determinacji, aby zdusić władzę Hitlera, zanim III Rzesza nie osiągnęła w pełni swej militarnej siły.
Jeszcze większe zamieszanie panowało w ocenie zamiarów Stalina. Informacje o głodzie na Ukrainie czy drastycznej czystce w armii sowieckiej skłaniały do przekonania, że Rosja przeżywa drugą fazę rewolucyjnych konwulsji i nie ma siły do zakrojonych na większą skalę podbojów. Normalne umysły nie były w stanie przyjąć do wiadomości, że kolektywizacja wsi nie kolidowała z forsowaną industrializacją (a wręcz była jej podstawą), a z czystek wyłoniła się armia, która potem potrafiła stawić czoło hitlerowskiej napaści. Skoro więc ani Londyn, ani Paryż nie miały ni pomysłu, ni woli, aby zatrzymać dwa państwa monstra gotowe do pożarcia Polski, nie było szansy, żeby z tego historycznego potrzasku wyjść bez szwanku.
Jak zauważył trafnie historyk Timothy Snyder, III Rzesza i Związek Sowiecki były w stanie zaakceptować Polskę jako wasala i ewentualnego sojusznika w walce z drugą stroną. Gdy Polska odmówiła zgięcia karku zarówno przed Berlinem, jak i przed Moskwą, dwaj drapieżnicy zawarli na chwilę pakt na trupie naszego kraju.
Kupić czas
Wróćmy do powtarzanych do dzisiaj krytyk zawarcia przez Polskę w 1934 roku paktu o nieagresji z Hitlerem. Dziś ten dokument lubi nam wypominać propaganda putinowska jako dowód na to, że Polska miała profaszystowskie sympatie. Zapomina się jednak, że Piłsudski, który trafnie rozpoznał groźbę związaną ze zdobyciem władzy przez Führera, sondował Francję co do możliwości prewencyjnego ataku na Niemcy. Dopiero gdy zorientował się, iż Paryż jest do takiej akcji psychicznie niezdolny, uznał, że trzeba kupić czas na wzmocnienie siły militarnej Polski poprzez pakt z III Rzeszą. Było to uzupełnienie podobnego paktu o nieagresji z 1932 roku zawartego z Rosją Sowiecką. Zresztą prawie się już nie pamięta o tym, jak silne były wówczas nadzieje, że Hitler – Austriak i nominalnie katolik – zerwie z pruską tradycją nienawiści do wszystkiego, co polskie.
Pierwsze lata „resetu" w stosunkach między Warszawą a Berlinem mogły zresztą wywołać wrażenie, że zmiana jest daleko idąca i niekoniunkturalna. Dziś wstydliwie mówi się o wspólnych filmach, występach polskich artystów w Berlinie czy ożywionej „dyplomacji futbolowej". Na tle zimnej niechęci do Polski ze strony Republiki Weimarskiej ta zmiana była czymś zaskakująco optymistycznym. Ten eksperyment w próbie normalizacji stosunków polsko-niemieckich był jednak w opinii polskich polityków wzmocniony wiarą, że mimo wszystko w razie prób ekspansji Niemiec Francja powtórzy sukces z I wojny światowej i wybije z głowy Prusakom jakieś próby negowania ładu wersalskiego. Czy Polska dobrze wykorzystała czas uzyskany dzięki paktowi z Niemcami? Na pewno bez większego kapitału budowa porównywanego z Niemcami przemysłu zbrojeniowego była niemożliwa. A Francja akceptowała Polskę w roli sojusznika pukającego ciągle do gabinetów ich przywódców z prośbą o pomoc, ale nie spieszyła się z rozpoczęciem działań wzmacniających Polskę.
Jeśli można piłsudczyków za coś krytykować, to za tworzenie przekonania o mocarstwowości ówczesnej Polski. Była to jednak częściowo naturalna reakcja kogoś, kto chce maskować swoją słabość i odstraszać potencjalnych agresorów. Można Józefa Becka potępiać za rozmaite niekonsekwencje lub brak politycznej wyobraźni. Niekonsekwentny był kurs na zdobywanie sympatii wśród elit słowackich przy jednoczesnym akceptującym milczeniu wobec aspiracji Węgier, aby ponownie wchłonąć Słowację. Długo nie zauważano, jak szybki jest wzrost wpływów niemieckich w Budapeszcie. Wreszcie nie zdawano sobie sprawy z tego, jak głębokie rozczarowanie i niechęć do Polski spowoduje aneksja Zaolzia oraz skrawków Orawy oraz Spiszu w 1938 roku. Satysfakcja z przyłączenia do macierzy rodaków z Zaolzia, Spiszu i Orawy nie równoważyła wydłużenia frontu walki z Niemcami o parę setek kilometrów.
Ale to już koniec zarzutów wobec Becka. Tak naprawdę nie miał on szansy na wykreowanie żadnego bloku państw środkowej Europy zdolnego do obronienia się przed Stalinem i Hitlerem. Po pierwsze dwa sąsiadujące z Polską państwa wykazywały zdumiewającą niechęć do naszego kraju. Ta niechęć była bardziej zrozumiała w przypadku Litwy, która zbudowała swoją tożsamość na opozycji do polskości. Ale już absolutna antypolskość elit czeskich – zarówno za czasów prezydenta Tomasza Masaryka, jak i prezydenta Edwarda Benesza – musi w smutny sposób dziwić nawet i dziś. Spośród bliższych sąsiadów Polski do jakiegoś paktu na czele z Polską skierowanego przeciw ZSRS gotowa była tylko Łotwa i Rumunia. To było jednak za mało, żeby stworzyć jakąś przeciwwagę dla dwóch państw drapieżników. A uwaga państw leżących na południe od Polski skupiona była na sporach terytorialnych wynikłych z traktatu w Trianon.
Po drugie przez cały okres lat 20. i połowy lat 30. Francja dbała o to, aby mieć monopol na bycie patronem rejonu środkowej Europy. Francuska dyplomacja nie zrobiła nic, aby doprowadzić do współdziałania militarnego Czechosłowacji i Polski wymierzonego przeciwko Niemcom. Zniechęcanie Rumunii, Czechosłowacji i Jugosławii od jakichś planów sojuszu militarnego z Polską było o tyle łatwe, że kraje, które skorzystały z podziału Węgier w Trianon, podejrzewały (i słusznie), iż Polska po cichu kibicuje Węgrom w ich marzeniach o odzyskaniu dawnej wielkości.
Status Polski, dużego kraju o niepodległościowej tradycji, w jakimś stopniu wpłynął też na decyzję o zachowaniu samodzielnej pozycji zarówno wobec Niemiec, jak i Rosji. Polacy z racji swojego poczucia honoru nie mieli ochoty na takie zginanie karku, na jakie był gotowy np. przywódca Republiki Słowackiej ks. Josef Tiso. Mało kto pamięta, że w urzędach formalnie niepodległej Słowacji obok portretu Tisy i księdza Andreja Hlinki (patrona niepodległościowców) wisiały podobizny Adolfa Hitlera. Tak samo na zdjęciach ukazujących wkraczanie wojsk węgierskich na skrawki południowej Słowacji przyznane Węgrom w ramach tzw. arbitrażu wiedeńskiego widać obok flag węgierskich flagi włoskie i te ze swastyką. Czy bylibyśmy gotowi do podobnych aktów wiernopoddaństwa?
Naziści kopnęliby w stolik
Cała tożsamość odrodzonej Polski zbudowana była na kulcie niepodległości i dumie. Polityka ulegnięcia Stalinowi czy Hitlerowi byłaby zanegowaniem tej tradycji i istoty II RP. Tego, że wejście w sojusz ze Stalinem i przyjęcie na teren polskich oddziałów Armii Czerwonej zakończyłoby się powolną wasalizacją – jak sądzę – na razie nie muszę szerzej tłumaczyć. Piszę „na razie", bo nie zdziwię się, gdy za parę lat na łamach np. „Krytyki Politycznej" jakiś postępowy młodzian zada pytanie: ,,Dlaczego sanacja nie zaufała Josifowi Wissarionowiczowi?".
Skupmy się teraz jednak na argumentach dotyczących możliwości aliansu z Hitlerem za cenę rezygnacji z Gdańska i wyznaczenia korytarza eksterytorialnego przez Pomorze. Po pierwsze tego typu dywagacje przypominają respekt, jaki Hitler czuł wobec Piłsudskiego. To prawda, ale w 1939 roku u władzy byli już prezydent Ignacy Mościcki i marszałek Edward Rydz-Śmigły. Żadna z tych dwóch osób nie była na tyle silną osobowością, aby liczył się z nią Hitler. A o tym, że siła osobowości coś znaczyła, świadczy przykład marszałka Carla Mannerheima, przywódcy Finlandii, który potrafił z Hitlerem rozmawiać jak równy z równym. Załóżmy jednak nawet, że Mościcki czy Rydz-Śmigły negocjowaliby z władcą III Rzeszy bez kompleksu niższości, mając poczucie racji stanu. Czy Polacy zaakceptowaliby taki flirt z państwem, które w wyraźny sposób zaczęło zdradzać na nowo typowe cechy pruskiej agresji? Czy nie dochodziłoby do demonstracji przeciwko takiemu aliansowi, które musiałyby być tłumione przez polską policję? Czy wreszcie współpraca militarna z III Rzeszą nie wywołałaby jakichś konfliktów, na które Niemcy zareagowaliby z furią? A mógłby to być jakiś konflikt lokalny, choćby strzelanina między polskimi a niemieckim żołnierzami, która wywołałaby jakąś furiacką reakcję w postaci zbombardowania polskiego miasta.
Zwolennicy tezy o możliwości sojuszu z III Rzeszą wskazują, że nasza pozycja byłaby mocna, bo bylibyśmy niełatwym przeciwnikiem dla armii Stalina. To prawda, ale wojna w 1941 roku toczyła się na innym poziomie niż w roku 1920. I nasze atuty z tamtego starcia niekoniecznie musiałyby się liczyć po ponad dwóch dekadach.
Obserwacja aliansu Francji Vichy, Węgier i Słowacji pokazuje wreszcie, że Niemcy zawsze dochodziły do momentu wymuszenia pełnej okupacji militarnej tych rzekomo sojuszniczych krajów. Co więcej, na przykład w wypadku Słowacji dyspozycyjność prezydenta Tisy wymuszano wiecznym intrygowaniem i lansowaniem na jego miejsce jeszcze większego radykała Alexandra Macha – szefa Hlinkovej Gwardii.
I wreszcie kwestia żydowska. Naziści nie ustąpiliby w żądaniu wprowadzenia w Polsce haniebnych przepisów antyżydowskich. A zgoda na antysemityzm w wydaniu NSDAP wywołałaby głęboką polaryzację w społeczeństwie polskim. Pomijając już fakt, że przynajmniej w jakimś stopniu bylibyśmy współodpowiedzialni za Holokaust. Ktoś powie, że i tak nam się to teraz zarzuca. Ale skala takich zarzutów w razie wejścia Polski do obozu hitlerowskiego byłaby nieporównywalnie silniejsza.
Ponura alternatywa
Podsumujmy zatem. Albo Niemcy wygraliby II wojnę światową i byliby absolutnymi panami sytuacji, a wtedy mogliby z czasem wpaść na pomysł deportowania Polaków za Ural, jak to planowali w stosunku do bardzo spokojnych Czechów. Albo Niemcy, tak jak to się stało, przegraliby i wtedy latami próbowalibyśmy zmyć z siebie piętno kolaboranta i sojusznika diabelskiego reżimu spod znaku swastyk, jak to robiły Węgry, Rumunia czy Słowacja.
Bez moralnej wyższości, jaką z racji walki z Hitlerem demonstrowaliśmy wobec świata, nasz opór wobec komunizmu byłby znacznie słabszy. Bez niego nie byłoby Jana Pawła II czy „Solidarności". Jako sojusznik Hitlera najprawdopodobniej nie dostalibyśmy też żadnej rekompensaty za ziemie utracone na wschodzie. Nawet najbardziej ponure efekty konferencji wielkich mocarstw od Teheranu do Poczdamu nie powinny przysłaniać nam faktu, że jako jedyny kraj, który był ofiarą III Rzeszy, otrzymaliśmy rekompensatę w postaci ziem zachodnich. Tego gestu by nie było, gdyby nie poczucie Wielkiej Brytanii i USA, że coś Polacy jednak w zamian za swoje cierpienia muszą dostać. Czy to wszystko rekompensuje utratę Kresów i koszmar życia w systemie komunistycznym przez blisko 60 lat? Nie. Ale jeśli już dyskutujemy o słuszności decyzji Becka, to miejmy świadomość, że wszystkie inne rozwiązania byłyby równie złe, a jeszcze dodatkowo pozbawiałyby nas tych niewielu zysków osiągniętych po II wojnie światowej.
Dlatego warto podkreślać, że Józef Beck, podejmując decyzję o trzymaniu się zasady niepodległości i nieulegania ani ZSRS, ani III Rzeszy, kierował się trafną intuicją. Beck wybrał honor i wyśmiewanie tego pojęcia świadczy o niezauważaniu jego znaczenia dla psychicznej kondycji narodów znajdujących się na progu egzystencjalnego zagrożenia. To, że powraca dzisiaj wiara, iż można było z Niemcami Hitlera jakoś wyjść na swoje, jest raczej dowodem na to, jak łatwo zapomina się o istocie reżimu nazistowskiego i jego głęboko wpisanej w psychikę działania wiarołomności i skłonności do agresji.
Jeśli Józef Beck i rozważania o granicach dyplomatycznego manewru w 1939 roku wywołują do dziś irytację, to być może dlatego, że przypominają o ograniczeniach polskiej sytuacji geopolitycznej.
A wiele z tamtych dylematów polskiej dyplomacji – choć nie w tak dramatycznej formie jak 73 lata temu – aktualnych jest do dziś. I być może dlatego dyskutujemy o tym z takim żarem.
Skomentuj