Dlaczego o łagrze NKWD w Krasnowodsku, o którym opinia publiczna w Polsce dotąd właściwie nic nie wie, można mówić jako o obozie śmierci?
Dlatego, że w ciągu roku – od końca kwietnia 1945 do końca kwietnia 1946 roku – zmarło 86,77 proc. uwięzionych. Czyli ocalała niewiele więcej niż dziesiąta część osadzonych tam ludzi. Więcej przeżyło w najgorszych obozach sowieckich na Kołymie, a nawet w niemieckim obozie Auschwitz spośród uwięzionych w 1940 roku Polaków.
24 kwietnia 1945 roku liczba więźniów Krasnowodska wynosiła 5468 osób, w tym 1200 kobiet. W chwili ewakuacji zdrowych z obozu na Kaukaz – 23 sierpnia 1945 roku – stan ten wyniósł ogółem 900 osób (600 zdrowych i 300 chorych). W ciągu czterech miesięcy zmarło 4568 osób, a więc miesięcznie 1142 osoby, a dziennie 38 ludzi. Jednakże z tych 300 chorych przeżyły jedynie 123 osoby. Licząc, że spośród nich zmarło jeszcze 10, bilans końcowy wynosi 4745 zmarłych.
Jakie były przyczyny tak wielkiej liczby zgonów, do których doszło w tak krótkim czasie?
Gorący klimat, bezwitaminowa dieta i słona woda. To było niewątpliwie ludobójstwo niezwykle perfidnie przeprowadzone, mające pozory humanitarnego traktowania, bez przemocy, bicia, fizycznego mordowania i krematoriów.
W kwietniu temperatura była jeszcze znośna, ale później rozpoczęły się już potworne upały, z tym że występowała ostra różnica temperatur pomiędzy dniami i nocami. Upały w ciągu dnia dochodziły do 56 st. C w cieniu.
Suche jedzenie zupełnie pozbawione witamin plus słona woda doprowadzały do strasznej choroby tropikalnej beri-beri (awitaminoza, dystrofia). Ludzie początkowo puchli (ja np. nie mogłem włożyć żadnych spodni ani kalesonów, tak strasznie miałem spuchnięte uda), później wydalali olbrzymie ilości wody, strasznie chudli – ich nogi przypominały patyczki, tracili władzę w mięśniach, głównie kończyn dolnych, następnie tracili świadomość, przez parę godzin (często dłużej) krzyczeli i wreszcie umierali. Poza beri-beri z dystrofią panowały: tyfus brzuszny i plamisty, czerwonka, zapalenie płuc (duża amplituda temperatury dziennej i nocnej) oraz świerzb.
Ludzie ginęli też od ukąszeń tarantul – te niezwykle szybkie stworzenia były śmiertelnie jadowite. Pierwszą ofiarą był podkomendny z mojego zwodu, postawny esesman mający świetną formę. Rano włożył nogę do buta, w którym spała tarantula. Pająk ugryzł go w stopę, po paru godzinach sczerniała mu skóra i po południu już nie żył. Równie groźne były też żmije koloru piasku, mało widoczne i bardzo zwinne.
Pomieszczenia roiły się od pluskiew i much.
Cała obsada sowiecka obozu to byli też skazańcy. Komendant NKWD całego miasta został zesłany do Krasnowodska na dwa lata za „niewyjaśniony deficyt 100 000 rubli". Ich sytuacja była dużo lepsza, bo dostawali do picia słodką wodę, importowaną z Kaukazu.
Czy byli brutalni wobec uwięzionych?
Nie przypominam sobie z ich strony jakichś aktów zorganizowanego bestialstwa czy bicia więźniów. Był jednak zły okres pod koniec mego pobytu w szpitalu, gdy część stanowisk „komzwodów" objęli własowcy. Sporządzili sobie duże kije i jeden z nich zaczął bić osadzonych Niemców. Raz uderzył jakiegoś Polaka. Dziwnym trafem ten „komzwod" utopił się w latrynie, która od pewnego momentu stała się dużą sadzawką pełną fekaliów. Był to prawdopodobnie nieszczęśliwy wypadek pijanego „komzwoda", bo własowcy pracujący w mieście zdobywali alkohol, ale od tego czasu skończyła się własowska moda na noszenie kijów, a Polaków zaczęto traktować z wyraźnym szacunkiem.
Ilu Polaków straciło tam życie?
Na 59 osób aresztowanych w Krakowie i wywiezionych 24 marca 1945 roku zmarło 21, a więc 35,59 proc. Te straty, też przecież olbrzymie, były mniejsze z wielu powodów. Po przyjeździe został uformowany „raboczyj batalion" podzielony na zwody (plutony). Każdy zwod liczył 64 osoby. Na czele batalionu pracy stał komendant, którym został mjr Gustaw Sidorowicz, jego zastępcą był mój stryj, ppłk Jan Kieżun, a szefem sztabu kpt. Zbigniew Nosek-Witoski. Stworzono również służbę księgową, kierowaną przez Jerzego Żudrę – zawodowego księgowego. Stanowiska komendantów zwodów obejmowali z reguły także Polacy, bo dobrze mówili po rosyjsku (np. mój stryj, kiedyś pilot armii carskiej), a nawet ci, którzy nie znali rosyjskiego, mogli łatwo się porozumieć. Pełnienie funkcji umożliwiało unikanie zbyt ciężkiej pracy i lepsze zaopatrzenie.
Wierzyliśmy też w wyzwolenie, byliśmy pewni, że musi nastąpić jakaś interwencja, stąd też większa samodyscyplina, również w utrzymaniu czystości, i inicjatywa budowy pryszniców, ubikacji oraz zbiornika wody dla osadzania się soli. To relatywnie właśnie Polacy najczęściej korzystali z pryszniców i niezwykle starannie filtrowali wodę, również poprzez płótno. Wzajemna daleko idąca pomoc, także psychiczna, była regułą.
Kim jeszcze byli więźniowie?
Pamiętam, że było pięć grup uszeregowanych według kryterium wrogości i rangi zbrodniczości. Pierwsza miała najmniejszy przydział chleba, kolejno zwiększany w wyższych grupach. Pierwsza, ta najgorsza, to była Armia Krajowa ze wszystkimi swoimi częściami składowymi, Narodowe Siły Zbrojne, gestapo i Sonderdienst. Druga: NSDAP, SS, Bund Deutsche Madel, Hitlerjugend. Trzecia: własowcy, żołnierze Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii, chorwaccy bojownicy Ante Pavelicia, żołnierze armii generała Mihajlovicia. Czwarta: Francuzi z walczącej u boku Niemców ochotniczej dywizji Charlemagne. Piątą stanowili pozostali więźniowie: Czesi z Organisation Todt, Włosi, cywile niemieccy bez przydziału organizacyjnego, w ich liczbie śląscy górnicy, „białogwardiejcy" – rosyjscy porewolucyjni emigranci, cywilni Białorusini.
Jak sobie więźniowie poszczególnych nacji radzili w obozie?
Najszybciej wymierali Francuzi, których było około setki. Byli oni zupełnie załamani. Tłumaczyli mi, że nawet jeśli powrócą, to będą albo karani, albo odrzuceni przez rodaków. „Nie ma dla nas szans" („Pas de chance") – to było ich hasło. Leżeli w swoich namiotach w brudzie i smrodzie. Umarli wszyscy w ciągu jakichś czterech–pięciu tygodni.
Niemcy zachowywali się w obozie bez żadnej godności, chętnie szli na usługi NKWD, byli bardzo pokorni, przymilni i wszyscy byli „antyfaszystami", a jednocześnie byli bardzo mało odporni fizycznie oraz psychicznie. 9 maja 1945 roku, gdy na porannym apelu komendant NKWD oznajmił koniec wojny, mój zwod, złożony z esesmanów i gestapowców, zareagował głośnym: „Hurra". Zdziwiony tym okrzykiem z niesmakiem powiedziałem: „Zginęła wasza ojczyzna. Skąd więc taki entuzjazm?". Odpowiedzieli mi: „Z okazji zakończenia wojny na pewno dostaniemy dodatkowy tytoń".
Drugą obok nas grupą wspaniale utrzymującą solidarność i odporność psychiczną byli Serbowie, żołnierze armii gen. Mihajlovicia. Jednolicie umundurowani mężczyźni i kobiety co dzień stawali do raportu, meldując swój protest przeciwko traktowaniu ich jak więźniów razem z Niemcami, przeciw którym walczyli. Łączyły nas więzy sympatii. Nieźle trzymali się własowcy. W Kaganie wprost tyli w oczach, bo służba kuchenna dawała im część resztek kuchennych przeznaczonych dla świń hodowanych na tyłach budynku kuchennego.
Jak wyglądał ów pustynny obóz NKWD?
Kiedy wieczorem 23 kwietnia dotarliśmy tam po 30-dniowej podróży, wśród piaskowej pustyni widać było wysokie druciane ogrodzenie, szeroką odrutowaną bramę, drewniane wieżyczki dla strażników. Z jednej strony były dachy podziemnych baraków, z drugiej zaś pusta, olbrzymia przestrzeń piasku. Filek Gabryś i Wiktor Nowicki, więźniowie Auschwitz, zakpili: „Brakuje tylko napisu nad bramą: »Arbeit macht frei, i znów bylibyśmy u siebie."«
Zony kobieca i szpitalna znajdowały się, oddzielone drutem kolczastym, po drugiej stronie obozu. Były tam duże baraki, wkopane w ziemię na głębokość mniej więcej dwóch pięter, z dachem na poziomie ziemi, z wywietrznikami i pionowymi oknami wystającymi nad jej powierzchnię. Były to baraki wybudowane przed rewolucją dla garnizonu wojskowego.
Rano rozpoczęliśmy kopanie rowów klozetowych na wzgórzu obok płotu i odtąd już całą dobę można było widzieć tłum mężczyzn kucających nad rowem pełnym much, które tłumnie obsiadały nagie pośladki.
W ciągu paru dni przywieziono namioty, jak się okazało, made in USA. Całe wyposażenie obozu było amerykańskie: samochody (studebakery), młotki, drut kolczasty na ogrodzenie, gwoździe, siekiery, łopaty, kilofy itp. Dieslowska lokomotywa, która wiozła nas od Taszkientu, też była amerykańska. To Ameryka wyposażyła NKWD-owskie obozy. Dla nas wszystkich był to szok.
Do jakich prac wykorzystywano uwięzionych?
Podstawowymi zajęciami były budowa budynków NKWD w mieście i praca w kamieniołomach na pustyni, gdzie wysadzano w powietrze piaskowe góry i następnie małymi toporkami wyciosywano z brył coś w rodzaju dużych cegieł wielkości jakichś ośmiu normalnych. O ile sobie przypominam, norma wynosiła 90 bryłek dziennie. Poza tym więźniowie byli zatrudniani przy różnych innych doraźnych pracach, takich jak transport materiałów, praca w szwalniach, piekarniach, warsztacie samochodowym, reperacja sprzętu itp.
Jak zaczynał się dzień w obozie?
Codziennie o godz. 6 rano miał miejsce apel całej męskiej zony roboczej. W czasie apelu dyżurny oficer w towarzystwie szefa sztabu batalionu roboczego (oficer NKWD i kapitan Nosek) podchodzili do uszeregowanego w piątki każdego zwodu i przyjmowali meldunek o stanie osobowym. Meldowałem po rosyjsku: „Komandir zwoda Witold Witoldowicz Kieżun zajawlajet: po spiskie – 64, w stroju – 40, balnych – 24". NKWD-zista liczył każdy szereg i zapisywał stan, sumował kolejno wszystkie zwody i później meldował sowieckiemu komendantowi obozu stan całkowity. Komendy były podawane w językach rosyjskim i niemieckim. A więc komenda: „baczność" to było „smirno" i „stillgestanden".
Ja pracowałem parę dni przy budowie gmachu NKWD i w kamieniołomach, głównie w celu zorientowania się o możliwości ucieczki, bo taka myśl była stałą moją obsesją, podzielaną przez licznych kolegów, a zwłaszcza Kaźka Mikułę, Tadka Ciałowicza, mego stryja, a także majora Sidorowicza, Stefana Klimę i Zbyszka Noska.
Ale nie urzeczywistnił pan marzenia o ucieczce... Jak wyglądał pański plan?
Podczas pracy w mieście pewien Pers zaproponował mi dostarczenie mapy za marynarkę. Następnego dnia Stefan Klima, jako starszy i bardziej doświadczony, zaniósł mu marynarkę i wrócił z mapą okręgu krasnowodskiego w skali 1:300 000 (a więc bardzo dokładną) i naganem z 30 nabojami. Okazało się, że jesteśmy 230 km od granicy Persji, gdzie są wojska angielskie, i że na mapie jest zaznaczona droga karawanowa do granicy.
Przygotowano więc precyzyjny plan ucieczki 30 ludzi jednym ciężarowym studebakerem. Codziennie wieczorem ładowano około 30 trupów na ciężarówkę i czterech Niemców, pod strażą uzbrojonego szofera i jednego strażnika, wywoziło je na pustynię oraz zakopywało w przygotowanym dole-mogile. Chcieliśmy unieszkodliwić eskortę, wrócić do obozu i z pomocą innych więźniów sterroryzować całą załogę, a następnie pojechać do Iranu. Zastąpiliśmy ekipę niemiecką za cenę paru bochenków chleba, ale w realizacji planu przeszkodził zwykły, głupi wypadek drogowy.
Do początku drogi karawanowej udało się natomiast po paru dniach dojechać wtajemniczonemu w plan szoferowi Juśkiwowi. Okazało się, że jest to droga tylko dla wielbłądów, z miękkim piaskiem, w którym ciężki studebaker ugrzęźnie.
Wspomniał pan o pobycie w szpitalu. Jak pan tam trafił?
Pod koniec maja ciężko zachorowałem na zapalenie płuc. Szpital mieścił się w podziemnym dużym baraku, którego dach był zbudowany na poziomie ziemi i miał świetliki. Trzypiętrowe prycze były ustawione na podłodze gładko wyłożonej cegłami, ściśle przylegającymi do siebie. Najniższe piętro prycz było zbudowane z luźno położonych desek z szerokimi odstępami pomiędzy nimi, przez które, nie wstając, można było wydalać na podłogę mocz i kał. Fekalia zmywano silnymi strumieniami wody do dołu przy końcu sali. Uniwersalnym lekarstwem był nadmanganian potasu przyjmowany doustnie lub jako zewnętrzny środek dezynfekcyjny.
W szpitalu spędziłem cztery miesiące, chorując kolejno na: zapalenie płuc, tyfus, beri-beri, dystrofię, świnkę i świerzb. Beri-beri spowodowało, że potwornie spuchły mi nogi i szybko, umieszczony na parterowym piętrze pryczy, wydaliłem masę wody i nie mogłem już chodzić. Na szczęście felczerka Rosjanka przez sympatię do mego imienia, jakie nosił też jej narzeczony, niezwykle dbała o mnie w miarę swoich możliwości. Z sąsiedniego baraku żeńskiego odwiedzała chorych Polaków łączniczka AK Halina Małecka. Trzecim moim stałym opiekunem był śląski górnik Bortel, który pełnił funkcję felczera.
22 czerwca sądząc, że umarłem, przeniesiono mnie z pryczy na skraj sali, gdzie składano zmarłych w nocy, zanim trafili do kostnicy. Felczerka Rosjanka zobaczywszy mnie wśród trupów, sprawdziła akcję serca i odkryła, że jednak żyję. Kazała natychmiast położyć mnie znowu na pryczy, a sama pobiegła do ambulatorium dla NKWD-zistów po zastrzyk, który dała mi w serce.
Później jeden z Polaków zmarł nieprzytomny na beri-beri, długo krzycząc, z otwartymi ustami. Było to ostatnie stadium tej strasznej choroby i chcąc go uniknąć, pewnej nocy zdecydowałem się powiesić w siedzącej postawie, jak to było już praktykowane przez niektórych chorych. Była to noc w pierwszą rocznicę powstania warszawskiego. Pomyślałem sobie: jak to? To ja mam się dać tym wrednym czerwonym nazistom i sprawić im satysfakcję swoją śmiercią? Sprzedałem marynarkę, drugie spodnie, których się już dorobiłem w obozie, kożuszek i kupiłem główkę czosnku oraz trzy puszki mleka skondensowanego. Rozpocząłem stałą codzienną konsumpcję czosnku wcieranego w chleb, zmniejszyłem spożycie wody, pijąc tylko kawę. Uratowało mnie to przed następnym etapem beri-beri, ale nie zlikwidowało całkowicie bezwładności dolnej części ciała, choć mogłem już stać na nogach. Ważyłem wówczas 53 kg przy wzroście 190 cm.
Powrót Witolda Kieżuna
Witold Kieżun pozostałby już w Związku Sowieckim, gdyby nie zabiegi rodziny i interwencja dawnego znajomego Jana Strzeleckiego. Z ZSRS trafił do obozu pracy MBP w Złotowie. Po wyjściu ukończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracował w Narodowym Banku Polskim, gdzie w 1956 roku działał w komitecie destalinizacyjnym. W latach 60. doktoryzował się na SGPiS w dziedzinie organizacji i zarządzania, prowadził prace naukowe w PAN i na Uniwersytecie Warszawskim. Tytuł profesora uzyskał w 1975 roku.
Od lat 70. wykładał na licznych uniwersytetach europejskich, amerykańskich oraz afrykańskich, i wreszcie znów polskich. Był ekspertem ONZ w Rwandzie.
Profesor Witold Kieżun (rocznik 1922) jest światowej sławy uczonym, specjalistą w dziedzinie administracji i zarządzania. Z jego wiedzy i energii Polska nie potrafiła w pełni skorzystać. Zapomina się też o jego niezwykle dramatycznych losach i walce o niepodległą ojczyznę. Od października 1939 roku brał udział w konspiracji wojskowej. Podczas powstania warszawskiego walczył w Oddziale Specjalnym „Harnaś". Odznaczony Krzyżem Walecznych oraz – osobiście przez Bora-Komorowskiego – Virtuti Militari. W marcu 1945 roku aresztowany w Krakowie przez NKWD i po ciężkim śledztwie wywieziony do łagru Krasnowodsk na pustyni Kara-kum...
—m.r.
Skomentuj