Pan profesor w istocie jako pierwszy historyk zajął się tematem sowieckiego ludobójstwa dokonanego jeszcze przed wojną na Polakach – obywatelach Związku Sowieckiego. Dlaczego właśnie pan, Rosjanin?
Przyjechałem do Polski i ożeniłem się z Polką. Zostałem też zaproszony jako historyk do wygłoszenia wykładu na Uniwersytecie Wrocławskim o stosunkach narodowościowych w Związku Sowieckim. I wtedy profesor Wojciech Wrzesiński, którego uważam za jednego z ojców chrzestnych całej mojej kariery naukowej, zapytał, dlaczego mówię o różnych narodach, a nie wymieniam Polaków, których przed wojną było tam tak wielu. Przyznam się, że nic o tym nie wiedziałem.
Znałem tylko jedną Polkę, przyjaciółkę mojej mamy Janię Rotter, którą w 1936 roku zatrudniał Teatr Polski w Mińsku. Skąd wtedy polski teatr? Szukając odpowiedzi na to pytanie, trafiłem do tamtejszej biblioteki i znalazłem znaczną liczbę polskich wydawnictw sowieckich, takich jak gazety „Gwiazda Młodzieży" czy „Orka", a także ślady audycji w języku polskim, polskiego Instytutu Pedagogicznego oraz Technikum im. Wesołowskiego. Mińsk był przede wszystkim miastem polskim. Przed rewolucją bolszewicką jego merem zawsze był Polak. Do dziś w stolicy Białorusi „kamienie mówią po polsku". Mama zaprowadziła mnie do swojego kolegi, znanego mińskiego aktora Stanisława Stomy, i on właśnie opowiedział mi o ogromnej liczbie Polaków na Białorusi. Gdzie się oni wszyscy podziali? – zaczęło dręczyć mnie pytanie. Szukałem.
Ogrom zbrodni na polakach był olbrzymi. Nikt się nie spodziewał, że represje można prowadzić na taką skalę. Piszę o „pierwszym narodzie ukaranym", ale żaden naród nie został ukarany w takim stopniu
I tak powoli, powoli doszedłem do przerażającej prawdy, że to w okresie międzywojennym „oczyszczono" wschodnie tereny I Rzeczypospolitej z Polaków. Że za Stalina zakończyła się polska historia ziem zwanych „za Zbruczem". Potem napisałem o tym jedną, a następnie drugą książkę...
Jak to się dzieje, że Polakami, „pierwszym narodem ukaranym" w ZSRS, nie interesowali się ani polscy historycy (nawet emigracyjni), ani polska opinia publiczna? Jakby ten temat był wypierany ze społecznej świadomości. Skąd się wzięło takie zjawisko?
Dlaczego ludobójstwem dokonywanym na rodakach nie interesowali się sami Polacy? Otóż panowało przekonanie, że zbrodni dokonywano głównie na członkach Komunistycznej Partii Polski podczas wielkiej czystki, kiedy Stalin rozprawiał się z komunistyczną międzynarodówką. – Może i dobrze, że ich likwidował. Co nam do tego... – mówiono. Tymczasem komuniści stanowili znikomy procent wśród zamordowanych wtedy Polaków. Tyle że były wśród nich głośne nazwiska, np. Tomasz Dąbal – poseł na Sejm II Rzeczypospolitej, Bruno Jasieński – poeta, Witold Wandurski – dramatopisarz, Julian Leszczyński „Leński" – działacz z bolszewickiej wierchuszki. Może dlatego fakt pozbawienia życia ponad 100 tys. Kresowiaków jakoś nie przykuwał uwagi. A to oni byli przecież Polakami wiernymi swej tradycji i religii, czekającymi, aż wyśniona Rzeczpospolita do nich wróci. A tu zamiast Rzeczypospolitej do ich drzwi zapukał NKWD-zista.
W roku 1863 – jak pisze Michaił Heller w nieocenionej „Historii Imperium Rosyjskiego" – „Niezwykle modne stało się określenie »polska intryga«. Historycznie pierwszym, przed mitem o światowym żydowskim spisku antyrosyjskim, jest mit o polskim (łacińskim, katolickim) spisku antyrosyjskim". Czy zbrodnie lat 1937–1939 dowodzą żywotności mitu z czasów carskich w epoce sowieckiej?
Te zbrodnie wynikają przede wszystkim z pragmatyzmu Stalina. Ale w tym, co pan powiedział, jest też bardzo dużo racji. Nagonka antypolska w Związku Sowieckim była logiczną kontynuacją działań antypolskich z czasów carskich. Imperium Rosyjskie miało trzech głównych wrogów, których wymienia się w licznych dokumentach: studentów, Polaków i Żydów. Przekonanie o Polakach jako głównych wrogach przetrwało w świadomości Rosjan, ale nie tylko. Również Ukraińców i w pewnym stopniu Białorusinów – za rządów bolszewików. Z pewnością pomogło to Stalinowi rozpętać terror antypolski.
Nie od razu. Na początku próbowano wykorzystać Polaków jako element destabilizacyjny wobec II Rzeczypospolitej. Przyjęto założenie: tam gnębi się Ukraińców i Białorusinów, a my damy Polakom tyle wolności, ile będą w stanie przetrawić. Polakom, którzy niekiedy nawet nie potrafili mówić i czytać po polsku, dano polską szkołę, polską książkę, polską gazetę. Zanotowałem przedziwne przypadki. Dzieci uczyły się polskiego w szkołach i kazano im mówić z rodzicami po polsku, a nie po ukraińsku, białorusku czy rosyjsku. Jeśli rodzice nie chcieli rozmawiać po polsku, to dzieci składały na nich doniesienia w szkolnym Komsomole, tak jak słynny skądinąd Pawlik Morozow.
Delegację polską z ZSRS koniecznie chciano wysłać na pierwszy zjazd Polaków z zagranicy, żeby pokazać, że prawdziwa wolność istnieje dla nich tylko za Zbruczem. I wtedy powstały Marchlewszczyzna na Ukrainie oraz Dzierżyńszczyzna na Białorusi i plany dalszych polskich rejonów autonomicznych na tych obszarach. Chciano więc Polaków wykorzystać w rywalizacji z II RP, ale to się nie powiodło. Okazało się, że się oni sowietyzują, ale tak nie do końca, bo do kołchozów nie idą.
Wedle dość rozpowszechnionego u nas mniemania za zbrodnie katyńskie i właśnie operację polską odpowiada przede wszystkim Stalin, który szczególnie nienawidził Polaków od czasu klęski w 1920 roku. Czy rzeczywiście tłumaczy to skalę i formy owych faktów ludobójstwa?
Wydaje mi się, że jest to mit. Obecnie w Rosji publikuje się nawet książki mówiące o tym, że Stalin był nieślubnym synem generała polskiego pochodzenia Mikołaja Przewalskiego, słynnego badacza Azji Środkowej, który sporządzał w Gruzji mapy, a matka Soso u niego sprzątała. Jako dowód pokazuje się fotografie Stalina oraz generała Przewalskiego i zwraca uwagę na podobieństwo obu twarzy. Te dywagacje są bez znaczenia. Stalin nie był nastawiony ani antypolsko, ani też antyżydowsko czy antyniemiecko. Stalin był przede wszystkim – jak wyżej wspomniałem – pragmatykiem. Powiedział kiedyś, że prawdziwy komunista nie ma narodowości, i było to jego credo. Kiedy eksterminacja Polaków osiągnęła apogeum, gdy wydawało się, że żaden Polak nie przeżyje w Związku Sowieckim, bo każdy trafia przed pluton egzekucyjny, kto był naczelnym prokuratorem, ohydną kreaturą organizującą procesy pokazowe? Otóż Andrzej Wyszyński, Polak (spokrewniony z późniejszym wielkim prymasem). Zresztą podkreślał swoje polskie pochodzenie, a gdy w 1941 roku został z ramienia władz sowieckich oddelegowany do „opieki" nad generałem Andersem, wznosił toasty „za nas, Polaków". Straszne przeżycie dla generała i oficerów, którzy cudem uniknęli śmierci z rąk sowieckich, wypić z taką szują.
Przypomnijmy też, że gdy Stalin rozpoczął nagonkę na Żydów, jego prawą ręką był Łazar Kaganowicz, Żyd. A kiedy rozkazał aresztować małżonkę Wiaczesława Mołotowa, powiedział mu: „Uratowałem cię od twej własnej żony". On się kierował swoiście pojmowanym interesem Związku Sowieckiego, i tyle.
Jaki związek miała kaźń końca lat 30. z planami wojennymi Związku Sowieckiego? Czy istotnie brano pod uwagę żywioł polski jako podstawę do dywersyjnych działań antysowieckich rzekomo odnowionej na Kresach Polskiej Organizacji Wojskowej?
Kiedy rozpoczynałem swe badania, w ogóle nie znałem istoty tego zjawiska. Spojrzałem na mapę. Czy Związek Sowiecki ma za zachodnią granicą jakiegokolwiek liczącego się przeciwnika poza Polską? Przecież nie będzie nim Estonia ani żaden z innych krajów nadbałtyckich na północy, ani też Rumunia na południu. Pewnie tak na mapę patrzył Stalin, widząc przy tym duże skupiska Polaków po sowieckiej stronie granicy. W nagonce na nich był również bardzo pragmatyczny. Poza wrogiem, który istotnie może mu zagrozić, więc trzeba go zlikwidować, Stalin chciał mieć w Polakach pretekst do fali czystek narodowościowych, które potem następowały. Czy natomiast rzeczywiście wywiad polski organizował dywersję wśród Polaków w ZSRS? Na to pytanie do końca nie mogę jeszcze dać odpowiedzi. Nadal to badam. W istocie wywiad polski prowadził tam pracę, bardzo trudną pracę, bo z GPU i NKWD niełatwo było wygrać. Wysyłano z Polski za granicę setki, a nawet tysiące wywiadowców, ale w warunkach państwa totalitarnego licznych chwytano.
Nasz wywiad musiał wiedzieć o tragedii rodaków, jaka rozgrywała się tam od 1937 roku. A jednocześnie II Rzeczpospolita nie reagowała...
To nie jest prawda. Wystarczy czytać ówczesne gazety polskie, które donoszą o „sowiecko-polskim Piemoncie", jaki tuż za granicą Sowieci tworzą dla rozbicia Rzeczypospolitej...
Ale czy o zbrodniach też pisały?
O zbrodniach też pisały, z tym że żaden dziennikarz nie miał bezpośredniego dostępu do tego procederu. Poza tym ogrom tej zbrodni przerastał ludzkie wyobrażenia. Nikt się nie spodziewał, że represje można prowadzić na taką skalę. Dziś znane są wyliczenia: Polakowi w 1937 roku było 36 razy łatwiej stanąć przed plutonem egzekucyjnym niż sowieckiemu obywatelowi innej narodowości. Ja piszę o „pierwszym narodzie ukaranym", ale żaden naród nie został ukarany w takim stopniu.
Na Ukrainie poznałem matkę byłego ukraińskiego premiera Jurija Jechanurowa, Helenę, która jest Polką. Została wysiedlona z Marchlewszczyzny wraz z rodziną, straciła ojca, braci, przeszła gehennę. Powiedziała mi: „Być Polakiem w Związku Sowieckim w 1937 roku to było to samo, co być Żydem w III Rzeszy". To jest prawda. Żeby zachować głowę, ludzie zmieniali nazwiska, „przepisywali się" na inną narodowość, wyjeżdżali w inne okolice, ale i tak ich wyłapywano. 111 tys. rozstrzelanych. Prawdopodobieństwo skazania na śmierć miał co piąty obywatel sowiecki innej narodowości stawiany przed sądem. W odniesieniu do podsądnych Polaków proporcje były odwrócone: tylko co piąty zachowywał życie. Ze wszystkich Polaków tylko co drugi mężczyzna ocalał!
Komunistów wymordowano niemal wszystkich; przeżyli ci, którzy siedzieli w owym czasie w... polskich więzieniach.
W swej książce o „pierwszym narodzie ukaranym" używa pan określenia „ostateczne rozwiązanie" problemu polskiego, co nawiązuje do hitlerowskiego Endlösung w odniesieniu do Żydów. Czy można uznać, że operacja polska NKWD była pierwszym ludobójstwem okresu wkraczania świata w II wojnę?
Polaków mordowano dlatego, że byli Polakami. Zbrodnie dotknęły całą nację. W Związku Sowieckim doszło więc do ludobójstwa już w 1937 roku. Tak pisałem już 20 lat temu.
Niedawno wróciłem zaś z Dowbysza na Żytomierszczyźnie, stolicy dawnej Marchlewszczyzny sowieckiej, zlikwidowanej w połowie lat 30. Muszę powiedzieć, że tam „ostateczne rozwiązanie" się nie udało. Wielu wróciło, wielu jednak przeżyło. Dziesięciotysięczny Dowbysz jest jedynym miastem na Ukrainie, gdzie większość stanowią Polacy, katolicy. Zaproszono mnie na przyjęcie do księdza, a tam pop prawosławny żartem powiedział przy kieliszku, że „w Dowbyszu postępuje prawdziwa polonizacja, bo kiedy pobierają się osoby różnych wyznań, do ślubu przystępują zawsze w Kościele katolickim". Wprawdzie na co dzień nie mówią po polsku, ale świadomość, że są Polakami, tkwi w nich mocno.
Gdzie indziej jest jednak inna sytuacja, zwłaszcza na zachodniej Ukrainie, gdzie tradycje banderowców dają się odczuć.
Operacja polska NKWD doprowadziła do tak znacznego wykorzenienia polskości z tzw. polskich Kresów dalekich, jakie nie udało się caratowi po żadnym z polskich powstań niepodległościowych. Te z kolei były ciągiem dalszym zmagań o zachodnie ziemie ruskie, jakie trwały między Polską a Moskwą od późnego średniowiecza. Czy operacja polska z 1937 roku miała być i faktycznie stała się epilogiem owych zmagań?
Wedle danych ze stowarzyszenia Wspólnota Polska liczba osób, które przyznają się do narodowości polskiej, na Ukrainie się zmniejsza. Na Białorusi i na Litwie polskość jednak trwa i się rozwija. Między Polakami i Białorusinami nie ma takich zaszłości historycznych jak na Ukrainie. Więc na Białorusi proces krzewienia polskości jeszcze się nie skończył.
W istocie „odpolszczanie" dawnych kresów Rzeczypospolitej trwa od zaborów. Za caratu zsyłano na Syberię, krwawo rozprawiano się z powstańcami, niszczono ziemian, szkolnictwo i Kościół katolicki, ale z charakterem i rozmiarami operacji polskiej czasów Stalina nie można nawet tego porównywać. Choć stanowiła ona apogeum procesu zapoczątkowanego niemal półtora wieku wcześniej i doprowadziła na znacznych obszarach do całkowitego zaniku polskości.
Obecnie proces ten jest zahamowany. Może niechęć do Polaków trwa we Lwowie, w Stanisławowie, ale tam, na dalekich Kresach, już się skończyła. W dzisiejszej Rosji nie przywiązuje się większej wagi do narodowości tego czy innego obywatela. Nawet u Putina specjalistą od propagandy jest Jastrzębski i nikomu to nie przeszkadza. Zakorzenione za caratu mniemanie o „wrogu Polaku" odeszło do historii.
Nadal prowadzi pan profesor badania nad operacją polską. Co z nich wynika?
Kiedy ponad 20 lat temu przygotowywałem moją książkę o „pierwszym narodzie ukaranym", wiele tez formułowałem bez dostatecznego umocowania w źródłach, niejako intuicyjnie. Późniejsze badania archiwalne je potwierdzają. Ale jeszcze wtedy nie w pełni zdawałem sobie sprawę ze skali tego zjawiska. Wiedziałem, że mam do czynienia z ludobójstwem, ale nie tak masowym. A przecież w latach 1937 i 1938 zabito pięć razy więcej Polaków niż podczas – szeroko znanych w Polsce – zbrodni katyńskich. Wymordowano przede wszystkim inteligencję, ludzi wykształconych, których było wielu wśród Polaków. Nieprawdą jest bowiem, że ginęli niemal wyłącznie chłopi, jak często się w Polsce myśli. Z inżynierów pracujących na kolei nikt nie przeżył. Wszystkich ogłoszono szpiegami.
Pewien Polak powiedział mi tam:
„Wie pan co, nie jesteśmy już narodem, jesteśmy klasą społeczną." „Jak to klasą społeczną?" – zapytałem. „A tak, wymordowali całą elitę, pozostali tylko zwykli robotnicy, którzy nie mogli zagrażać władzy sowieckiej". Tak to było za komuny. Teraz to się zmienia, odradza się elita, przybywa ludzi wykształconych. Zahamowano proces deklasacji i wynarodowienia. Trochę Polska pomaga.
Ale ani wiedza, ani pamięć o Polakach zamordowanych w latach 30. nie są utrwalane. W Kuropatach, gdzie leżą wtedy rozstrzeliwani (a zapewne również zamordowani z tzw. listy białoruskiej w roku 1940), nie ma symbolu pamięci ze strony państwa polskiego. W Dowbyszu widziałem prosty, brzozowy krzyż, który postawiła ludność miejscowa, tak jak wszystkim, którzy ginęli na nieludzkiej ziemi, w łagrach i więzieniach. W Polsce śladu takiej pamięci nie ma, a jeszcze spotykam się niekiedy z zarzutem, że jątrzę, podsycam niechęć wobec Rosjan i psuję stosunki polsko-rosyjskie. Że trzeba zapomnieć. A ja powiadam, że nie ma normalnych stosunków Polski i Rosji opartych na wzajemnym zaufaniu, jeśli nie odkryje się i nie powie całej prawdy o przeszłości. Ja, jako Rosjanin, mówię, że samym Rosjanom będzie od tego lepiej.
Nie można i nie godzi się zakopać prawdy jak trupa, zwłaszcza że żyją jeszcze ludzie – np. matka Jechanurowa – których to milczenie i kłamstwo bolą. Strasznie bolą.
Mikołaj Iwanow jest profesorem Uniwersytetu Opolskiego oraz Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się badaniem historii mniejszości polskiej w ZSRS. Napisał m.in. „Pierwszy naród ukarany. Polacy w Związku Radzieckim w latach 1921–1939", „Powstanie Warszawskie widziane z Moskwy". W 1981 roku z jego inicjatywy młodzi socjaliści rosyjscy skierowali odezwę do I Zjazdu „Solidarności" w 1980 roku, za co był wielokrotnie przesłuchiwany. W 1984 roku zamieszkał w Polsce i tu też się ożenił. Współpracował z „Solidarnością Walczącą".
Skomentuj