Cmentarz w Inhaumie, dzielnicy Rio de Janeiro, w języku potocznym nazywa się Cemiterio das Polacas. Kobiety, których prochy tu spoczywają, nie były jednak Polkami, przynajmniej nie w wymiarze urzędowym. W Brazylii, owszem, można o Polce powiedzieć „polaca", ale lepiej użyć określenia „polonesa". Jak bowiem uświadamiała studentom śp. prof. Janina Z. Klave, badaczka dziejów i literatury świata luzo-brazylijskiego, w ojczyźnie samby „polaca" oznacza cudzoziemską ladacznicę, niekoniecznie z Polski.
Przez Berlin i Lizbonę
Cmentarz w Inhaumie założyły w 1916 roku właśnie „polacas", działaczki Izraelskiego Dobroczynnego Stowarzyszenia Pogrzebowego i Religijnego. Do zrzeszenia należały kobiety żydowskie, które do Brazylii – a także innych krajów – sprowadzili z Europy Wschodniej członkowie mafii zajmującej się handlem ludźmi. Tworzyli ją żydowscy handlarze i rajfurzy. Kobiety oraz dziewczęta, które sprzedawali do Ameryki i zmuszali do nierządu, nazywano białymi niewolnicami.
Pierwszy okręt z młodymi Żydówkami dotarł do Brazylii w 1867 roku. W 1931 roku władze polskie ogłosiły spis 500 handlarzy, którzy sprzedawali kobiety do domów schadzek w Argentynie i Brazylii
„Polacas", oszukane i zdradzone, niepiśmienne, bez ani jednej życzliwej duszy i znajomości portugalskiego, bez dokumentów, w Brazylii, Argentynie i innych krajach były skazane na los ulicznicy lub na pracę w lupanarach. Gminy żydowskie wyrzekały się ich jako nieczystych. Wykluczały je i odrzucały. „Polacas" nie wolno było grzebać na cmentarzach żydowskich, zamkniętych dla nierządnic i samobójców. Takie są nakazy religii – przypomina cytowana przez brazylijską prasę profesor Fania Fridman, historyk z Uniwersytetu Federalnego Rio de Janeiro, która przyczyniła się do powstania filmu dokumentalnego o białych niewolnicach. Dlatego „polacas" założyły swój własny związek, zbudowały własną synagogę i stworzyły cmentarz w Inhaumie. Dziś należy on do dziedzictwa kulturowego Rio.
W sieci łowieckie sutenerów Żydówki wpadały często na ziemiach dawnej Polski, której na przełomie XIX i XX wieku nie było wprawdzie na mapach, ale mimo to przyjęło się, że nieszczęsne kobiety nazywano „polacas". Wysyłano je potajemnie w świat, z fałszywymi papierami, przez Berlin, Hamburg lub Marsylię. Niekiedy przemytniczy szlak wiódł przez Lizbonę. Handlarze nie korzystali z niego zbyt często, ponieważ w Portugalii, w czasach, gdy rządził Antonio de Oliveira Salazar, który postawił kraj na nogi, obcokrajowcy byli poddani krępującemu nadzorowi tajnej policji PVDE. Przybyszami pochodzącymi z Polski interesowała się ona szczególnie. Jak pisze Irene Flunser Pimentel w książce „Os Judeus em Portugal durante a Segunda Guerra Mundial. Em fuga a Hitler e ao Holocausto", w 1934 roku policjanci informowali Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, że nad Tagiem przebywają liczne „niepożądane elementy polskie", którymi w większości okazywali się jednak „Żydzi aszkenazyjscy, jacy wyemigrowali z Niemiec". Funkcjonariusze meldowali, że obcokrajowcy ci mieli parać się „przemytem kobiet zmuszanych do prostytucji i przemytem narkotyków, a nawet sprawami szpiegowskimi".
Wyjeżdżała klasa robotnicza
Dobrym źródłem wiedzy o ofiarach handlu białymi niewolnicami w Brazylii jest artykuł „Piranie czekają na kadisz", jaki Małgorzata Kozerawska i Joanna Podolska ogłosiły w „Wysokich Obcasach" w 2007 roku. Tekst powstał pod wpływem lektury książki „Ciała i dusze", którą napisała Isabel Vincent. Autorki zdołały ustalić, że sprzedażą dziewcząt i kobiet żydowskich do Ameryki, i nie tylko, zajmowało się Warszawskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy, założone w 1890 roku rzekomo w celach charytatywnych. Instytucja ta nie miała jednak z dobroczynnością nic wspólnego, i niewiele więcej z Warszawą. Należeli do niej nie filantropi, lecz żydowscy stręczycieli.
Ta pozarządowa organizacja szybko zyskała złą sławę. Stało się to po głośnych procesach żydowskich stręczycieli. Jedna z większych rozpraw odbyła się w 1892 roku we Lwowie. Jak donosiła prasa, oskarżonych zostało 27 Żydów i Żydówek. W takich okolicznościach nie dziwią więc starania przedstawicieli władz polskich, którzy zabiegali o to, by towarzystwa nie kojarzyć z naszym krajem i jego stolicą. Ale dopiero w 1928 roku ambasador RP w Argentynie zdołał zmusić kontrowersyjną organizację, by usunęła z nazwy słowo „warszawskie". Od tamtego czasu zrzeszenie było znane jako Cwi Migdal – od nazwiska jednego z założycieli.
Handel żywym towarem był skutkiem gorączki wyjazdów do Brazylii, jaka na przełomie XIX i XX wieku trawiła Europę Wschodnią. „Dziennik Łódzki" pisał 29 lipca 1890 roku, że emigruje prawie cała klasa robotnicza: „majstrowie, czeladnicy i chłopacy puszczają się za morze". Wkrótce w Ameryce pojawił się ogromny popyt na usługi seksualne, młodzi, samotni mężczyźni potrzebowali towarzystwa. W Europie natomiast pozostało wiele opuszczonych kobiet. Były to wymarzone okoliczności dla alfonsów.
Elegancko ubrani, przystojni emisariusze Cwi Migdala wyruszyli więc na łowy. Ofiary znajdowali w ubogich sztetlach dzisiejszej Rosji, Ukrainy, Rumunii i na wschodnich kresach dawnej Rzeczypospolitej. Podawali się za zamożnych ziemian, przedsiębiorców czy rzemieślników z Brazylii lub Argentyny. Mówili, że szukają pokojówek, gospoś, a nawet żon. Uwodzili dziewczęta i kobiety, ich czarowi i namowom nierzadko ulegali także najbliżsi przyszłych niewolnic. Źródła podają, że nieszczęsne ofiary często były sprzedawane przez własnych rodziców. Zdarzało się, że dochodziło wówczas do nieludzkich targów. Rzekomy dobrodziej z Ameryki ofiarował najbliższym za córkę lub siostrę 100 zł miesięcznie przez trzy lata. Rodzice żądali 150 zł. Kiedy zamorski kontrahent nie ustępował, niekiedy ten i ów ojciec przywoływał dziecko do brudnego stołu, przy którym toczyły się negocjacje, i nie posiadając się z oburzenia, zapewniał, że córka jest dziewicą. Nawet przysięgał na Torę.
Handlarze i sutenerzy obiecywali swoim ofiarom nie tylko przyzwoitą pracę i lepsze życie, ale także ślub. Często zresztą zawierali ze swoimi wybrankami małżeństwa, co nie przeszkadzało im bić nieszczęsnych kobiet i zmuszać do nierządu. Niekiedy już w czasie podróży, na statku do Ameryki. W swoim języku handlarze nazywali niewolnice pakunkami, które ważyły od 7 do 20 kg. Waga oznaczała wiek ofiary. Inne dane przekazywali sobie za pomocą wymyślnego szyfru. „Sztuka jedwabiu" lub „dywan smyrneński" – te określenia odnosiły się do dziewczyny ładnej i młodej. „Krzyż brylantowy" lub „szkatułka z macicy perłowej" wskazywały niepospolitą piękność. Mniej nadobne sutenerzy nazywali „workami ziemniaków".
Licytacje nie w dni świąteczne
Ile żydowskich dziewczynek oraz kobiet stało się niewolnicami i zostało wywiezionych za ocean? Kilkaset? Kilka tysięcy? Nie wiadomo.
Pierwszy okręt z młodymi Żydówkami z Europy Wschodniej dotarł do Brazylii prawdopodobnie w 1867 roku. Przypłynęło nim 69 kobiet i dziewcząt, których przeznaczeniem miały być lupanary.
Stanisław Posner, prawnik, publicysta, mason i polityk socjalistyczny z rodziny żydowskiej, który opisywał handel niewolnicami, stwierdził, że „cały ten diabelski proceder, wszystkie jego ogniwa są żydowskie". Spostrzeżenie to potwierdzają dane statystyczne. Jak podają źródła, do 1913 roku w śródmieściu Rio de Janeiro działało 431 lupanarów. Właściciele połowy z nich pochodzili z Rosji, Niemiec, Austrii, dawnej Polski i Rumunii. Prawie wszyscy byli z rodzin żydowskich.
W 1931 roku władze polskie ogłosiły spis 500 handlarzy, którzy sprzedawali kobiety do domów schadzek w Argentynie i Brazylii. Większość z nich stanowili Żydzi.
Na przełomie wieku XIX i XX w europejskiej prasie pojawiły się artykuły opisujące handel kobietami. Handlarze byli piętnowani. Temat podjęła skwapliwie propaganda antysemicka, zwłaszcza w krajach niemieckojęzycznych. Ukazywała Żyda jako diabła, który pochylał się nad kobietą aryjską. Rozpowszechnianie takiego obrazu nie nastręczało kłopotów, ponieważ rola, jaką Żydzi od wieków odgrywali w handlu niewolnikami, także w Brazylii, nie była tajemnicą. Jak podaje Jacques Attali w książce „Żydzi, świat, pieniądze" (Cyklady, Warszawa 2003), w XVII wieku Żydzi należeli do tych, którzy najbardziej bogacili się na handlu niewolnikami w Brazylii. Kupowali nieszczęsnych przybyszów z Afryki wprost ze statków Kompanii Zachodnioindyjskiej i odsprzedawali na kredyt plantatorom trzciny cukrowej po bardzo wysokich cenach. Pobierali dodatkowo od 3 do 4 proc. miesięcznie od sumy kredytu – płatne po zbiorach trzciny. Nierzadko zysk ze sprzedaży niewolnika sięgał 300 proc. O znaczeniu Żydów w tym handlu może świadczyć to, że licytacje niewolników nie odbywały się „w dni świąt żydowskich" – pisze Attali. Autor przytacza urywek listu, jaki gubernator Recife, znajdującego się wówczas pod panowaniem holenderskim, Adriaen Lems wysłał w 1648 roku do zarządu Kompanii: „Nie-Żydzi nie mogą prosperować, bo muszą kupować Murzynów zbyt drogo i na zbyt wysoki procent".
Chaja tak, Wiktor nie
Wzrost nastrojów antysemickich w Europie spowodował, że władze brazylijskie usiłowały powstrzymać napływ Żydów. Ograniczenia imigracyjne dotyczące ludności żydowskiej obowiązywały, nie tylko w Brazylii zresztą, nawet w latach 40. ubiegłego wieku, kiedy wielu uchodźców usiłowało uciec z Europy przed zagładą z rąk niemieckich narodowych socjalistów.
Stanisław Schimitzek, który w czasie II wojny pracował w Lizbonie jako delegat rządu RP ds. opieki społecznej, podaje w książce „Na krawędzi Europy. Wspomnienia portugalskie 1939–1946", że jesienią 1940 roku konsulat Brazylii – jako jedyny – bez przeszkód przyznawał wizy obywatelom polskim, pod warunkiem jednak, że nie byli Żydami. Ponieważ jednak dyplomaci z ojczyzny samby nie posiadali dostatecznej biegłości w sprawach segregacji rasowej, chcieli, by polskie poselstwo wystawiało ubiegającym się o wizę brazylijską zaświadczenia o narodowości. Nasza placówka się nie zgodziła. Brazylijczycy wypożyczyli więc w naszym poselstwie spis polskich miejscowości. Do czego spis był im potrzebny, wydało się, gdy wizy nie otrzymał jeden z polskich urzędników Wiktor Stanisławski. Okazało się, że brazylijski dyplomata, który przed wojną pracował nad Wisłą, podzielił się z kolegami spostrzeżeniem, że Żydów można rozpoznać po nazwisku – semickiego pochodzenia jest z pewnością ktoś, czyja godność rodowa wzięła się od nazwy miejscowości. W wypożyczonym w polskim poselstwie spisie znajdował się Stanisławów, dlatego wniosek pana Stanisławskiego o wizę został odrzucony. Bez kłopotu natomiast tego samego dnia wizę otrzymała Chaja Berliner.
Mimo tych przeciwności w czasie wojny wielu żydowskich uchodźców z Polski, wśród nich Julian Tuwim, znalazło schronienie właśnie w Brazylii.
Czas usprawiedliwienia
Należy podkreślić, że społeczności żydowskie wyrzucały sutenerów ze swego kręgu. Alfonsi tracili wszelkie prawa, nie wolno im było wejść do synagogi, nie wolno było ich grzebać na żydowskich cmentarzach. Niekiedy przeprowadzano też obronne akcje bezpośrednie. Na przykład w maju 1905 roku w Warszawie tłum robotników żydowskich urządził pogrom alfonsów: przez trzy dni kilkuset mężczyzn uzbrojonych w kije, noże, a nawet pistolety wdzierało się do domów schadzek oraz do mieszkań sutenerów, by pomścić krzywdy wykorzystywanych kobiet. W wyniku zajść zmarło pięć osób, a ponad 30 trafiło do szpitala.
Przez wiele lat wokół tych wydarzeń – i wokół „polacas" – panowała wstydliwa cisza. Obecnie jest przełamywana. Pojawiły się książki, sztuki teatralne, powstał brazylijski film dokumentalny „Aquelas Mulheres". Wypowiadają się w nim historycy i pisarze, na przykład Moacyr Scliar, który pochodził z rodziny żydowskiej związanej z Polską i ukazywał emigrację Żydów do Brazylii. Niewinne ofiary bezwzględnej mafii, pochopnie potępione, doczekały się usprawiedliwienia.
Skomentuj