Nikita Pietrow
„Psy Stalina"
Demart
Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie – zobaczyłem Kata" – tak Tokariew, szef zarządu kalinińskiego NKWD, wspominał Błochina, mordującego w Kalininie polskich policjantów więzionych w Ostaszkowie.
Błochin, naczelnik ochrony obiektów NKWD, który brał udział także w najgłośniejszych egzekucjach w latach 1937–1938, w szczytowym okresie wielkiej czystki, jest jednym z czarnych, a raczej czerwonych bohaterów znakomitej, a zarazem wstrząsającej książki Nikity Pietrowa „Psy Stalina".
Pietrow, wiceprzewodniczący Memoriału, stowarzyszenia mającego ogromne zasługi w ujawnianiu zbrodni stalinowskich, opisał ludzi „wierchuszki" NKWD, morderców zza biurka, niebrzydzących się też zabijaniem ofiar, sadystycznych oprawców stosujących tortury, m.in. szefa NKWD Berię, jego zastępców Kobułowa i Mierkułowa, śledczych Rodosa i Włodzimirskiego. Przedstawia nie tylko ich odrażające czyny, ale i mentalność.
Pietrow stwierdza, że morderców zrobił z nich system, który wykuwał na podstawie ideologii komunistycznej „nowego człowieka". Jeden z oprawców, Rodos, wyznawał, usprawiedliwiając się: „Robiłem to, co kazała partia. Powiedzieli, że to wrogowie ludu, więc jako śledczy powinienem wydobyć od nich to zeznanie".
A co z „Psami Bieruta"? Nie ma książki o takim tytule. Może „Psy Stalina" staną się inspiracją dla polskich historyków. Nawet powinny nią być
Wysocy funkcjonariusze NKWD znęcali się nad ofiarami, bo tak kazał Stalin. „Dyktator wykazał się nadzwyczajnym talentem w tworzeniu silnego zespołu wirtuozów tortur. I osobiście dyrygował – kogo, kiedy i jak torturować" – pisze Nikita Pietrow. Niezadowolony ze zbyt słabego zaangażowania ludzi z NKWD zarzucał im, że pracują jak kelnerzy – w białych rękawiczkach, a praca czekisty to przecież nie „babska", ale „brutalna męska robota".
Po śmierci Józefa Wissarionowicza „psy Stalina" zrzucały na niego winę za swoje czyny, oskarżały się nawzajem i nie wyrażały skruchy oraz żalu. Zbrodniarze powoływali się na wolę partii, na to, że przecież tylko wykonywali rozkazy. Śledczy Włodzimirski, który zabił żonę sowieckiego dyplomaty młotkiem – nie była nawet skazana na śmierć, po zabójstwie sfingowano wypadek samochodowy – nie uważał tego czynu za zbrodnię, tylko za „zadanie operacyjne", jak przekonywał go Beria, „tajne zlecenie rządu".
„Takie myślenie jest do dzisiaj typowe dla następców stalinowskiej bezpieki. Wystarczy coś nazwać »operacją specjalną« i od razu jakby przestaje to być zabójstwem" – pisze Pietrow.
Szczególnym przypadkiem opisanym przez Pietrowa jest Wsiewołod Mierkułow, zastępca Berii, członek tzw. trójki NKWD, która firmowała decyzję o rozstrzelaniu w 1940 roku polskich jeńców wojskowych i cywilów. Był typem „wrażliwca". Zeznawał, że nie mógł spać po nocach, bo przypominały mu się krzyki bitych ofiar. Także tych, których katował sam. Dlaczego? Bo nie chciał okazać się mięczakiem. Bo uważał, że tak trzeba, biorąc przykład z Berii. „Jako pracownik NKWD wykonywałem te zadania, jako człowiek nie pochwalałem tego rodzaju działań" – mówił Mierkułow o eksperymentach dokonywanych na więźniach skazanych na śmierć. Szef zbrodniczego laboratorium Majranowski, osobiście aplikujący trucizny, mówił o przypadkach, gdy ofiary umierały w strasznych męczarniach: „Muszę przyznać, że mnie samego ciarki przechodzą, gdy sobie o tym przypominam".
Skomentuj