Lipiec 1944 roku. Na peronie moskiewskiego dworca kolejowego stoi katolicki ksiądz w sutannie. Nadjeżdża pociąg, pod który ktoś go wpycha. Sprawca najpewniej nie działał sam. Kapłan cudem wyczołguje się sprzed lokomotywy, jednak mocne uderzenie w kręgosłup pozostawia trwałą kontuzję. Niedoszłą ofiarą zbrodni był ks. Wilhelm Kubsz, którego wojenne losy są gotowym materiałem na scenariusz historycznego filmu sensacyjnego.
Urodził się w niemieckich wówczas Gliwicach jako szóste z dwanaściorga rodzeństwa, dziecko kolejarza Karola Kubsza i Jadwigi Szulc. W 1924 roku ukończył siedmioklasową polską podstawówkę w Wodzisławiu Śląskim, gdzie osiadła jego rodzina. Andrzej Topol, autor szkicu biograficznego o kapłanie, podaje, że „kończąc szkołę podstawową, 13-letni Wilhelm Franciszek Kubsz znał już odpowiedź na pytanie, co będzie robił w przyszłości. Pragnął zostać misjonarzem". Po ukończeniu niższego seminarium ojców oblatów w Lublińcu i maturze wstąpił do nowicjatu tego zgromadzenia w Markowicach. Po roku trafił do oblackiego wyższego seminarium, zaliczając czteroletnie studia teologiczne. W przerwach między wykładami zdobył też kwalifikacje technika dentystycznego. W jego zgromadzeniu szczęśliwie – jak się później okazało – wymagany był dodatkowy zawód, który mógł się przydać misjonarzom. 21 czerwca 1936 r. 25-letni Wilhelm Kubsz otrzymał święcenia kapłańskie z rąk biskupa sufragana katowickiego Walentego Dymka.
Nic tu po księdzu
Początkowo pozostał w seminarium w Obrze jako prefekt odpowiedzialny za zaopatrzenie uczelni, ale tuż przed wybuchem wojny otrzymał skierowanie jako wikary do parafii Łunin na Polesiu. Tam przeżył Wrzesień, atak Sowietów na Polskę, przyłączenie Kresów do ZSRS, całkowite przewrócenie dotychczasowych porządków, a wreszcie wywózki Polaków i innych mieszkańców rejonu na Sybir. Sam zresztą też musiał zmienić parafię – najpierw został wikarym w pobliskim Łunińcu, a potem administratorem parafii Puzicze. Według cytowanego biografa ks. Kubsza jego „życzliwość, gotowość niesienia pomocy, a także, co nie było bez znaczenia, umiejętności dentystyczne szybko zjednały mu szacunek tamtejszej ludności polskiej i białoruskiej". W każdym razie „za pierwszego Sowieta" jakoś przeżył na miejscu.
Jego losy w czasie okupacji niemieckiej, to znaczy po 22 czerwca 1941 roku, są wprawdzie czasem trudne do zrekonstruowania, lecz z pewnością niesłychanie ciekawe. Chyba samo życie spowodowało, że związał się ze zbrojnym podziemiem. W kolejnych wersjach życiorysu pisanych po II wojnie światowej dla władz wojskowych lub w publikowanych na łamach PAX-owskiej prasy wspomnieniach mówił o partyzantce sowieckiej. Nie należy jednak bezkrytycznie przyjmować tych informacji.
Można sądzić, że wielu jego parafian w jakiś sposób związało się z różnymi grupami partyzanckimi, a niektórzy pewnie po prostu byli „w lesie". Służył im jako duszpasterz, udzielał podstawowej pomocy medycznej. Dzięki dobrej znajomości języka niemieckiego stosunkowo swobodnie poruszał się po okolicy – to zresztą nierzadki wątek w różnych wspomnieniach okupacyjnych: Niemcy z reguły lepiej traktowali Polaków znających niemiecki. Ponoć jako pochodzący ze Śląska zyskał sobie zaufanie władz okupacyjnych, a wręcz zaproponowano mu podpisanie volkslisty, czemu stanowczo odmówił. Następnie zaczęto go inwigilować, a 10 maja 1942 roku – został aresztowany.
Sam zainteresowany opisał to w jednej z ankiet personalnych: „Po Święcie 3 Maja 1942 r. zostałem z rozkazu Gebietskomisarza z Hancewicz (zach. Białoruś) aresztowany z dekretem śmierci pod zarzutem propagandy polskiej w Kościele i łączności z partyzantami, inaczej mówiąc »opór rozporządzeniom Państwa«. Byłem w więzieniach Hancewicze i Baranowicze, skąd wyszedłem bez dokumentów 2 lipca 1942 roku. Dnia 28 VI aresztowano w obwodzie Baranowicze księży (38) i inteligencję, zwłaszcza »wypuszczonych bez dokumentów«. Większość z nich stracono. W moim rejonie Łunin nie aresztowano wtedy jeszcze Polaków. Nie czekając swej kolejki ponownego aresztowania i rozstrzału, połączyłem się z partyzantami we wrześniu 1942...". Wygląda na to, że ten aresztant miał niesłychane szczęście, gdyż w obu więzieniach spotkał życzliwych mu funkcjonariuszy. We wspomnieniach opublikowanych na łamach „Za i przeciw" w 1965 roku pisał, że w Hancewiczach jednym z sędziów śledczych był „Białorusin, katolik, którego żona – lekarka – niegdyś mnie w Łunińcu leczyła. Zdołał mnie uprzedzić, że nie ma przeciwko mnie dowodów winy i radził nie przyznawać się do niczego". Wygląda na to, że ucieczkę ułatwił mu strażnik – katolik pochodzący z Austrii, który zresztą wcześniej okazywał mu dowody sympatii, dając ukradkiem pajdę chleba i przekazując paczki żywnościowe przesyłane przez innych kapłanów.
2 lipca 1941 roku Wilhelma Kubsza wyprowadzono na przesłuchanie do znajdującego się poza więzieniem budynku SS. Po powrocie „przyjął mnie w bramie Austriak. – Bogu dzięki, że ksiądz żyje. Dziś od rana wyprowadzono i rozstrzelano nowych 20 więźniów. Tu już księdza z rejestru wykreślono. Nic tu po księdzu. Wyprowadził mnie przez bramę rzekomo na kolejne przesłuchanie, wcisnął w rękę 20 marek. Niech ksiądz ucieka. Z Bogiem!". To jasne, że w efekcie tego szczęśliwego zbiegu okoliczności Kubsz, jako „spalony", musiał uciekać do lasu.
W bolszewickim „lesie"
Trafił do sowieckiej, partyzanckiej Brygady im. Lenina działającej w rejonie parafii Puzicze. W 1942 roku w poleskim „lesie" byli niemal wyłącznie Sowieci, tzw. okrużeńcy – byli żołnierze pobitej przez Niemców rok wcześniej Armii Czerwonej, którzy nie poszli do niewoli i zorganizowali się z pomocą Moskwy w silne zgrupowania partyzanckie. Z biegiem czasu czerwoni partyzanci zaczęli też odgrywać ważną rolę polityczną, zwalczając Armię Krajową i niejako „dokumentując" prawo Sowietów do ziem anektowanych w efekcie paktu z Hitlerem, czyli także do Polesia.
W cytowanych wspomnieniach z 1965 roku Kubsz utrzymywał, że służba w partyzantce sowieckiej w latach 1942–1943 nie dość, że nie przeszkadzała, to nawet pomagała mu w pełnieniu posługi kapłańskiej: „Święciłem świeże mogiły, pocieszałem żywych, którzy chronili się pod naszą opiekę, zostawali w naszych ziemiankach. (...) Miejsce i czas nabożeństw uzgadniałem z dowództwem partyzantki".
W 1955 roku starający się o powrót do korpusu oficerów duszpasterstwa ks. Kubsz pisał do władz wojskowych: „wyszedłszy z więzienia niemieckiego w Baranowiczach, dokąd dostałem się za łączność z partyzantami – wstąpiłem formalnie w szeregi partyzanckie dnia 15 września 1942. Byłem przy sztabie Brygady im. Lenina w Pińskim Zjednoczeniu, gdzie pracowałem jako dentysta. (...) Gabinet dentystyczny, tj. instrumentariat z moich czasów partyzanckich, znajduje się w Pińsku w Muzeum". Zawód technika dentystycznego, wyuczony z myślą o przyszłych misjach w obrzańskim seminarium oblatów, przydał się ks. Kubszowi w sowieckiej partyzantce.
Samolotem do Moskwy
5 czerwca 1943 roku prosto z „lasu" na okupowanym przez Niemców Polesiu ksiądz został przewieziony samolotem do Moskwy. Stało się to na specjalne życzenie komunistycznego Związku Patriotów Polskich (ZPP), który właśnie tworzył swoje „konkurencyjne" wobec Armii gen. Andersa siły zbrojne. Sam ks. Kubsz wspominał oględnie o tym fakcie, ale niezweryfikowana legenda krążąca w czasach PRL głosiła, że moskiewscy wysłannicy bezceremonialnie zabrali z obozu niczego niespodziewającego się księdza i wpakowali do samolotu na ukrytym przed oczami Niemców leśnym lotnisku. Organizatorem przerzutu był gen. Pantalejmon Ponomarienko, późniejszy ambasador ZSRR w Warszawie.
Kubsz został ściągnięty do Moskwy ze względów – jak byśmy dziś powiedzieli – wizerunkowych. Płk Zygmunt Berling, który organizował I Dywizję Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, chciał, by jego wojsko miało narodowy charakter. O ile wiadomo, Berling wyobrażał sobie powojenną Polskę nie jako kraj komunistyczny, lecz jako państwo podległe oczywiście ZSRR, ale rządzone przez wojskowych takich jak on. Tak czy inaczej jego dywizji potrzebny był kapelan. Badacz zagadnienia Wiesław Jan Wysocki, zastanawiając się, dlaczego wybór padł akurat na ks. Kubsza, ocenia, że Sowietom trudno było znaleźć katolickiego księdza, który by nie był prześladowany przez władzę i nie miał związanych z nią negatywnych doświadczeń. Tymczasem Kubsz „był Ślązakiem, rodzinnie powiązanym z postawą antyniemiecką (powstańcy śląscy), sam przez jakiś czas przebywał w sowieckim oddziale partyzanckim i w ocenach szefów NKWD mógł być podatny na indoktrynacyjne eksperymenty".
Ksiądz u Berlinga
To prawda, ks. Kubsz pasował do tej układanki. Przecież duszpasterstwo wojskowe w Armii gen. Andersa organizował ks. Włodzimierz Cieński, który przeszedł przez lwowskie więzienie na Zamarstynowie, a potem przez Butyrki i Łubiankę. Zresztą bp polowy WP gen. Józef Gawlina miał innych kandydatów na szefa duszpasterstwa w Armii Polskiej w ZSRR – księży pułkowników Józefa Panasia i Czesława Wojtyniaka. Okazało się jednak, że pierwszy – według Sowietów – wyskoczył przez okno w lwowskim więzieniu, drugi zaś został rozstrzelany w Twerze razem z jeńcami z Ostaszkowa.
W Moskwie ks. Wilhelm Kubsz udał się do pozostającego pod opieką ambasady amerykańskiej kościoła św. Ludwika, którego rektor, amerykański redemptorysta o. Leopold Brown, mający uprawnienia delegata apostolskiego w ZSRS, udzielił mu jurysdykcji kapłańskiej. Nieprzypadkowo 15 lipca 1943 roku (w rocznicę bitwy pod Grunwaldem) ks. major Kubsz odbierał przysięgę – zakończoną słowami Roty: „Tak mi dopomóż Bóg" – od generała Zygmunta Berlinga i innych oficerów dywizji. Przygotowano mu kaplicę i specjalny ołtarz. Sam ksiądz tak to po latach wspominał: w jego „centralnej części znalazł się obraz Matki Boskiej na tle Orła Białego, po prawej – scena z martyrologii narodu, po lewej – wizja wskrzeszenia Polski – grób pod strażą żołnierzy, sztandar narodowy i unoszący się nad grobem zmartwychwstały Chrystus". W czasach PRL w książkach i filmach skrzętnie pomijano realia tak nieprawomyślnej przysięgi.
Z uwagi na pozostającą w Rzeszy rodzinę ks. Kubsz postanowił posługiwać się drugim imieniem – tak więc w Armii Berlinga służył ks. Franciszek Kubsz. Jednak Niemcy i tak się dowiedzieli, kto zacz, i w odwecie osadzili jego ojca w więzieniu w Rybniku.
Ks. Kubsz brał udział w bitwie pod Lenino. Kariera dywizyjnego kapelana rozwijała się znakomicie; rychło został mianowany podpułkownikiem i dziekanem I Korpusu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRS, potem dziekanem I Armii, a z chwilą powstania berlingowskiego Wojska Polskiego – generalnym dziekanem WP.
Wygląda na to, że były partyzancki kapelan dobrze się czuł w klimacie wojska Berlinga. Janina Broniewska w tyleż grafomańskiej co bałamutnej książce „Zapiski korespondenta wojennego" wspomina, jak to kiedyś dywizyjny kapelan poczęstował ją wzmocnionym winem: „...z mojej szklanki po musztardzie zaleciało (po wypiciu wstępnego toastu powitalnego) ni to apteką, ni benzyną. Znajomy zapaszek, bijący zawsze z dna po wychyleniu normalnych 100 gram, fasowanych z okazji jakiegoś święta...".
Jedno wydarzenie z tego okresu jego kariery zasługuje na szczególną uwagę – odprawienie mszy w Katyniu nad grobami oficerów polskich zamordowanych przez Sowietów. Porucznik Tadeusz Pióro z 1. Brygady Armat zapamiętał uroczystość z 30 stycznia 1944 roku; drewniany krzyż, przemówienia gen. Berlinga i Aleksandra Zawadzkiego o niemieckich sprawcach zbrodni i mszę. Jak wspomina, nabrał podejrzeń, że z tymi „niemieckimi ofiarami" coś jest nie tak, gdyż nie mógł się niczego bliżej dowiedzieć od miejscowych.
Nie sposób stwierdzić z pewnością, czy odprawiający w Katyniu mszę świętą za polskich oficerów zamordowanych „przez Niemców" ks. Kubsz wiedział, że uczestniczy w czymś, co później nazwane zostanie kłamstwem katyńskim. Wiemy tylko tyle, że o prawdziwych sprawcach mordu powiedział mu wkrótce po uroczystości inny duchowny. Temu ostatniemu zwierzył się jeden z miejscowych, który uznał, że „swiaszczennik" go nie wyda.
Czarne chmury
Latem 1944 roku nad głową ks. Kubsza zaczęły zbierać się czarne chmury. 16 lipca 1944 w Moskwie brał udział w posiedzeniu ZPP. W trakcie obrad domagał się wprowadzenia nauki religii w szkołach na terenach polskich zajętych przez Sowietów, krytykował wywózki wołyńskich Polaków w głąb ZSRS i antyreligijne, godzące w Kościół katolicki posunięcia nowej sowieckiej administracji na Wołyniu. Kapelan berlingowców miał na ten temat względnie dokładne informacje od polskich księży z diecezji wołyńskiej, którym cudem udało się przeżyć wojnę. To prawdopodobnie wkrótce po obradach na dworcowym peronie kilku nieznanych mężczyzn usiłowało wepchnąć księdza pod nadjeżdżający pociąg.
Zdołał się uratować. Przeczołgał się przez tor kolejowy, ale uszkodził sobie wtedy kręgosłup. Uraz ten sprawiał później księdzu wiele cierpień, zwłaszcza w okresie powojennym, kiedy był leczony w szpitalach we Wrocławiu i w Katowicach. W końcu w uszkodzonym kręgu powstał nowotwór, który stał się przyczyną jego śmierci.
Wydarzenie na moskiewskim dworcu było oczywistym zamachem zorganizowanym prawdopodobnie przez NKWD. Wydaje się bowiem, że „bardziej przeszkadzał on Sowietom niż polskim komunistom" – ocenia biograf kapelana Dariusz Chodyniecki. Zresztą jego stosunki z „Polakami lubelskimi" też zaczynały być napięte. A to między innymi za sprawą bestialstw i zbrodni dokonywanych przez sowieckich i polskich komunistów na zamku lubelskim. Ksiądz Kubsz był tam świadkiem egzekucji, gdyż spowiadał i rozgrzeszał skazańców. Niektóre wyroki śmierci podpisywał gen. Michał Rola-Żymierski. Gdy skazana na karę śmierci nauczycielka błagała władze więzienia o uratowanie życia jej nienarodzonego dziecka, kapelan umożliwił jej spotkanie z generałem. „Ks. Kubsz widział, jak owa kobieta klękała przed Żymierskim, ale ten kopnął ją i odepchnął od siebie" – pisze Chodyniecki. Wstrząśnięty tym widokiem ksiądz napisał memoriał do Stalina (podpisany też przez gen. Berlinga i posła Drobnera), prosząc go, aby ten interweniował w sprawie wykroczeń gen. Żymierskiego. Stalin w odpowiedzi napisał osobisty list do Kubsza. Jednak niewiele to zmieniło.
Jak wynika z rodzinnych przekazów, ten wartościowy list od sowieckiego generalissimusa niestety nie ocalał. A ściślej: ktoś zdołał go wycyganić od schorowanego księdza, wywieźć do Londynu i sprzedać tam na aukcji.
W niełasce
W początkach 1945 roku nastąpiło nagłe załamanie kariery ks. Kubsza. W jego cytowanej już notatce czytamy: „Za udział w walkach pod Warką i Warszawą miałem otrzymać Virtuti Militari V kl. (...) gen. Żymierski, ówczesny Naczelny D-ca WP, mając urazę do Gen. Berlinga, odtrącił mnie jako [jego] wielkiego sympatyka". Mało tego, 2 lutego 1945 roku zwolniono go z Wojska Polskiego. Z odpowiedniego rozkazu generała Żymierskiego dowiadujemy się, stało się to „ze względów zasadniczych". Z profitenta nowego systemu nagle stał się jego ofiarą.
Tę dymisję należy jednak rozpatrywać na szerszym tle. Wygląda na to, że na przełomie lat 1944 i 1945 komuniści zlustrowali kapelanów z wojska Berlinga i postanowili pozbyć się tych podejrzanych. Dowodem niech będą losy ks. Tadeusza Fedorowicza, dobrowolnego zesłańca, który w czerwcu 1940 roku – za zgodą abp. Bolesława Twardowskiego – dołączył do jednego z lwowskich transportów i trafił razem z wiernymi do Joszkar-Oła, stolicy republiki maryjskiej. Jego późniejsze koleje losu były różne, zawsze jednak ciężkie i trudne. W końcu został kapelanem sformułowanej w Sumach na Ukrainie 4. Dywizji w I Armii WP, z którą wrócił do Polski. Również i on – przedwojenny prawnik, który w latach 1930–1931 służył w Dywizjonie Artylerii Konnej Szkoły Podchorążych we Włodzimierzu Wołyńskim, przestał być armii potrzebny. W listopadzie 1944 roku, już jako major, został wyrzucony z wojska.
W latach 1945–1948 ks. Kubsz faktycznie ukrywał się w klasztorze na Świętym Krzyżu, potem był zakonnikiem w Poznaniu i Gdańsku, w latach 1954–1957 był administratorem parafii Pawłowo w pow. chojnickim, a do 1964 roku – administratorem parafii Laskowice w pow. Świecie. Dopiero wtedy jego stałe starania o powrót do duszpasterstwa wojskowego po części się powiodły. W październiku 1964 roku jako podpułkownik rezerwy został „pełniącym obowiązki proboszcza" kościoła garnizonowego we Wrocławiu. Dopiero w 1969 roku mianowano go pułkownikiem w korpusie osobowym oficerów duszpasterstwa, wtedy też został „pełnym" proboszczem garnizonowym we Wrocławiu. Jego późniejsze garnizonowe parafie to Katowice (1970–1972) i Jelenia Góra (do śmierci).
Mimo że o powrót do duszpasterstwa wojskowego starał się niemal ćwierć wieku, dawnej pozycji w wojsku nigdy nie zdołał odzyskać.
Jak ocenić współpracę księdza z komunistami? Znawca tematu prof. Wysocki pisze, że „w sprawach politycznych kompromis jest wyraźny i ma duży margines, nie ma go w sprawach kanonicznych". Kubsz nigdy nie wypowiedział posłuszeństwa swoim kościelnym zwierzchnikom. Gdyby w Polsce komuniści zechcieli utworzyć – na podobieństwo przedwojennej sowieckiej „Żywej Cerkwi" – jakiś Kościół narodowy, Wilhelm Kubsz z pewnością nie nadawałby się na jego kapłana, a tym bardziej biskupa.
Skomentuj