Prezydent Wieniawa
Rzekomo samobójcza śmierć Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego jest jedną z największych zagadek w historii Polski. Do dzisiaj w tej sprawie jest więcej pytań niż odpowiedzi
Rzekomo samobójcza śmierć Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego jest jedną z największych zagadek w historii Polski. Do dzisiaj w tej sprawie jest więcej pytań niż odpowiedzi
6 września 1939 r. minister spraw zagranicznych Włoch hrabia Galeazzo Ciano zapisał w swoim dzienniku: „Kraków padł dzisiaj… Ambasador polski, którego przyjąłem dziś po południu, jest smutny, ale nie przybity. Twierdzi on, że wojna będzie trwała aż do ostatniego żołnierza i że będziemy mieli wiele niespodzianek…”. Tym ambasadorem Polski w Rzymie był wówczas pierwszy ułan Rzeczypospolitej, generał dywizji Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Nawet na oficjalne spotkania i przyjęcia, by fakt ten podkreślić, chodził podobno w ostrogach. I zapewne 19 września, gdy ponownie udawał się do ministra Ciano, wściekły Wieniawa także przypiął sobie ostrogi. „Z Rumunii donoszą nam – zanotował Ciano - że na żądanie niemieckie polityczni i wojskowi wodzowie polscy zostali internowani… Wieniawa, który przyszedł, by zaprotestować przeciwko prasie włoskiej, która pisała o ucieczce Rydza-Śmigłego do Rumunii, rozpłakał się, gdym mu pokazał dowody, że marszałek - który obiecał podpisać pokój w Berlinie, po zwycięstwie – rzeczywiście przekroczył granicę. Zresztą - pisze dalej Ciano – zapewniłem go, że ze względów humanitarnych polscy uchodźcy znajdą gościnę i opiekę na ziemi włoskiej”.
„W tym to dniu – po raz pierwszy i ostatni – ujrzałem Wieniawę załamanego – zanotował w swych rzymskich wspomnieniach płk Marian Romeyko. – Jej prawdziwym powodem była rozpacz żołnierza po utraconym honorze. Wieniawa nie mógł uwierzyć, że naczelny wódz opuścił walczące wojsko, że szukał osobistego bezpieczeństwa na obcym terytorium, podczas gdy żołnierz polski bił się do ostatniej kropli krwi na swej ziemi, w odosobnieniu, w małych oddziałach, bez dowództwa”.
„Rząd ambasadorów”
To niezwykle ważne momenty polskiej historii. I nie dlatego przecież, że polski generał, symbol naszej siły, dzielności i odwagi płakał jak dziecko, lecz dlatego, że w tych tragicznych dniach waliła się w gruzy pewna wielka epoka. „Był to dzień bankructwa idei i czynu Piłsudskiego” – zapisze bez najmniejszej litości Romeyko. Czy dla Wieniawy, najwierniejszego żołnierza wielkiego Marszałka także był to koniec pewnego świata? Tego nie sposób odgadnąć. Wiadomo tylko tyle, że dalej już nie płakał. Wobec faktu internowania rządu polskiego postanowił powołać do życia „rząd ambasadorów”. Mieliby go tworzyć obok Wieniawy: ambasador RP przy Watykanie Kazimierz Papée, Julian Łukasiewicz z Paryża, Roger Raczyński z Bukaresztu i Edward Raczyński z Londynu.
Jednak wobec braku zgody na rozwiązanie proponowane przez Wieniawę ze strony ambasadora Łukasiewicza i byłego ministra spraw zagranicznych Augusta Zaleskiego nie powstał „rząd ambasadorów”. Zresztą następujące po sobie szybko nowe wydarzenia znacznie wyprzedziły plany i projekty Wieniawy. Oto 21 września 1939 r. do wspaniałego Palazzo Caetani na via delle Botteghe Oscure w Rzymie, gdzie z żoną i córką zamieszkiwał Wieniawa, niespodziewanie zatelefonował z Mediolanu minister Stanisław Łepkowski, szef Kancelarii Cywilnej Prezydenta Ignacego Mościckiego. Udawał się właśnie z Rumunii do Paryża. Nie zastał ambasadora Wieniawy w Rzymie, zostawił więc wiadomość, prosząc o spotkanie następnego dnia wieczorem w Mediolanie i proponując wspólne udanie się do Paryża w sprawach najwyższej wagi. Aleksander Zawisza, radca ambasady w Rzymie, który zdarzenia te relacjonuje, już od pierwszej chwili rozmowy z ministrem Łepkowskim nie miał najmniejszej wątpliwości, że chodziło tu o przekazanie ambasadorowi Wieniawie urzędu Prezydenta RP zgodnie z artykułem 24 konstytucji. Sprawę postanowiono zachować w najgłębszej tajemnicy. O nominacji wiedział jedynie radca Zawisza i żona ambasadora. Kiedy jednak pani Bronisława zarządziła „w tajemnicy” czyszczenie i pakowanie rządowych sreber i dywanów, aby wysłać je do Paryża, o nominacji natychmiast wiedziała już cała ambasada, a z nią cały Rzym.
Jak wiadomo, w związku ze sprzeciwem wobec nominacji Wieniawy wystosowanym przez obecnego już w Paryżu generała Władysława Sikorskiego, złożonym na ręce ambasadora Noela, rząd francuski odmówił swej zgody na objęcie na terenie Francji urzędu Prezydenta RP przez generała Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego. Ogłosił też, że nie uzna żadnego rządu polskiego powołanego przez generała Wieniawę-Długoszowskiego. Dlaczego? Ambasador Łukasiewicz miał poznać te powody w końcu września w rozmowie z ministrem de Monzie. Okazało się, że 26 września podczas posiedzenia francuskiej Rady Ministrów, wszyscy zostali poinformowani, że „następcą prezydenta RP ma zostać jakiś generał o nieznanym nazwisku, nałogowy alkoholik, który przyjechał do Paryża w stanie nietrzeźwym i że premier Édouard Daladier postanowił przeciwstawić się tej nominacji”. Prawdę mówiąc, było to działanie haniebne, bo bez względu na tzw. „powody” francuski rząd, formalnie rzecz biorąc, nic nie miał do gadania w tej sprawie. Co więcej, działanie policji francuskiej, która otoczyła drukarnię, w której szykowano „Monitor Polski” z dekretem byłego Prezydenta Ignacego Mościckiego o mianowaniu następcy w osobie Wieniawy i skonfiskowanie całego jego nakładu, jeszcze dzisiaj powinno trafić na wokandę Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości jako działanie przestępcze wobec Rzeczypospolitej Polskiej. Tym niemniej Wieniawa, widząc i słysząc awanturę, jaka się wokół jego osoby rozgrywała, miał jakoby sam zrezygnować z najwyższego urzędu. Z opowiadań „dobrze poinformowanych” – pisze jednak radca Zawisza – wynika, że nie było „zrzeczenia się” Wieniawy, lecz uznano po prostu jego nominację za niebyłą.
„Sympatyczny zawadiaka i hulaka”, ale nie prezydent
Jakby nie dość było skandalu, następna wskazana przez Mościckiego osoba także nie objęła wysokiego urzędu prezydenta. Oto, czego Polska do dzisiaj nie wie: „Po uniemożliwieniu Wieniawie objęcia urzędu, prezydent Mościcki z Rumunii miał w rozmowie telefonicznej z ambasadorem Łukasiewiczem w Paryżu wymienić osobę pana Augusta Zaleskiego. Ponieważ jednak ambasador Łukasiewicz miał jakoby powiedzieć, że pan August Zaleski jest nieobecny, mimo iż był on wówczas w gmachu naszej ambasady paryskiej – relacjonuje dalej radca Zawisza – prezydent Mościcki wymienił kolejno pana Władysława Raczkiewicza i polecił jego nazwisko umieścić w podpisanym przez siebie in blanco piśmie”. Z punktu widzenia generała Sikorskiego osoba Raczkiewicza wydawała się o tyle najwłaściwsza, że – o czym wszyscy wiedzieli – był on śmiertelnie chory na białaczkę, a tym samym bardziej skłonny do wszelkich ustępstw na rzecz nowej ekipy. Zgodnie z „umową paryską” rezygnował z prerogatyw konstytucyjnych i zobowiązywał się do nieczynienia niczego bez wiedzy gen. Sikorskiego.
„Po kilku dniach Wieniawa powrócił do Rzymu. Był taki sam jak i poprzednio. Cała historia poszła po prostu w zapomnienie i nie pozostawiła, przynajmniej na terenie ambasady, żadnych przykrych wspomnień” – zapisał płk Romeyko. Lecz dodał w tym momencie pewną myśl, której nikt i nigdy nie odważył się rozwinąć: „To wszystko tym więcej mnie przekonywało, że decyzja wyrażenia zgody na objęcie stanowiska następcy prezydenta nie była decyzją własną Wieniawy”. Zatem czyją? I cóż by to miało znaczyć? Otóż, jeśli przyjrzeć się uważnie obozowi piłsudczyków po klęsce wrześniowej, to zrodzić się musi wrażenie, że jest to wielkie ugrupowanie polityczne, które nagle pozbawione zostało przywódcy. Śmigły i Beck byli internowani w Rumunii. Zresztą Śmigły po klęsce do niczego się już nie nadawał. Mościcki, legitymując się na granicy obcym paszportem ,znajdzie się co prawda na wolności w Szwajcarii, ale był już zbyt stary i zbyt chory, by kogokolwiek i gdziekolwiek poprowadzić. Składkowski nie miał najmniejszych ambicji przewodzenia komukolwiek. Dopiero w osobie Wieniawy, jako nowego prezydenta Rzeczpospolitej, cały ogromny i przegrany obóz polityczny piłsudczyków zyskiwałby pewne poczucie zachwianej politycznej równowagi, poczucie rzeczywistej ochrony przed rządem Sikorskiego nieukrywającym swych złych zamiarów, choćby w powołaniu komisji d/s zbadania przyczyn klęski wrześniowej. A co więcej, zyskiwałby przywódcę, który – jak napisał Wiktor Tomir Drymmer: „strzegłby linii politycznej komendanta”. Oczywiście, podobnie jak Stanisław Schimitzek z lizbońskiego ministerstwa pracy i opieki społecznej, wielu ludzi uważało, że „nominacja Wieniawy wydała się nam jakimś nieporozumieniem”. Nikt nie przypuszczał, że prezydentem w tak ciężkich czasach mógłby zostać człowiek osobiście wprawdzie uroczy, lecz wsławiony w Polsce i traktowany, jako „sympatyczny zawadiaka i hulaka”.
Człowiek marszałka
Jednak yli i tacy, którzy wiedzieli, że już w 1924 r. marszałek Piłsudski proponował Wieniawę na stanowisko ministra spraw wojskowych. Wiedzieli, że 28 marca 1935 r. premier Walery Sławek, który tworzył swój nowy gabinet, poprosił o rozmowę urzędującego ministra oświaty Wacława Jędrzejewicza, by zapytać, czy chce pozostać na swym dotychczasowym stanowisku. Dodał przy tym, że właściwie miałby innego kandydata i tu wymienił, ku jego wielkiemu zdumieniu, nazwisko generała Wieniawy-Długoszowskiego.
„Byłem w przyjacielskich stosunkach z Wieniawą od lat – pisze w swych wspomnieniach Wacław Jędrzejewicz – ale nigdy nie przyszła mi na myśl jego kandydatura na ministra oświaty. Jego bujne i głośne życie znane było powszechnie w Warszawie, której zresztą był ulubieńcem”. 10 maja 1939 r., pięć dni po słynnej mowie sejmowej ministra Józefa Becka, w której ostrzegał świat, że „Polska od Bałtyku odepchnąć się nie da”, rozmawiał z Wieniawą na temat jego zgody na przyjecie funkcji ministra spraw zagranicznych, którą objąłby w sytuacji, w której on – Józef Beck - próbowałby utworzyć własny rząd. „Chciałbym Cię nie służbowo, ale po przyjacielsku zapytać, czy w pewnych okolicznościach widziałbyś dla siebie możliwość objęcia stanowiska podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych? – pytał Beck. – W związku z naszą sytuacją zagraniczną i wewnętrzną, która się zaostrzyć może, widzę dla siebie dwie możliwości: albo konieczność objęcia rządu, bądź to objęcie zażądanego przeze mnie przydziału mobilizacyjnego w jednej z brygad kawalerii. Byłbym Ci wdzięczny, żebyś mi w każdym razie odpowiedział zupełnie szczerze na teoretyczne pytanie, czy w ciężkiej godzinie zechciałbyś pomóc mej pracy państwowej jako kierownik ministerstwa?”.
Trudna relacja z Sikorskim
Dla ludzi, którzy znali tajemnice II Rzeczypospolitej, nie ulegało żadnej wątpliwości, że stopień generała i stanowisko dowódcy pułku czy dywizji kawalerii w żadnym razie nie ujawniały prawdziwego miejsca i prawdziwej roli Wieniawy w strukturach państwa. Prowadził najdelikatniejsze i najbardziej poufne rozmowy z Francuzami na temat ewentualności wojny prewencyjnej z Niemcami w 1933 r., prowadził sondażowe badania w Wielkiej Brytanii i we Francji na temat stosunku Anglików i Francuzów wobec ewentualności zamachu majowego w Polsce oraz prowadził inwigilację ludzi nieprzychylnych polityce marszałka Piłsudskiego. Był, co nie ulega wątpliwości, prawą ręką marszałka we wszystkich sprawach trudnych i we wszystkich sprawach delikatnych.
W dniach klęski wrześniowej jego rola i jego zasługi dla Polski, zupełnie zapomniane przez historię, zapisują szczególnie chlubny rozdział. Oto bowiem Wieniawa wraz z ministrem Ciano umożliwiają przerzucenie do Francji dziesiątków tysięcy polskich żołnierzy internowanych w obozach w Rumunii i na Węgrzech. Żołnierzy postanowiono potraktować jako robotników zepchniętych przez niemieckie działania wojenne poza granice Polski. Teraz bezrobotni przedostają się przez Włochy do Francji rzekomo w poszukiwaniu pracy. W ten sposób generał Sikorski mógł odbudować we Francji blisko stutysięczną armię. Jednocześnie krążyły pogłoski, że dawne otoczenie wojskowe ministra Becka i inni oficerowie próbują z Bukaresztu nawiązać kontakty z okupowanym krajem celem stworzenia tam nowego POW. Co znamienne, zapisywały tajne meldunki przeznaczone dla generała Sikorskiego: „wszyscy przywódcy piłsudczyzny kierowali się na Rzym i spotkanie z generałem Wieniawą”. Zanotowano m.in. wizyty obu braci, pułkowników Janusza i Wacława Jędrzejewiczów, płk. Tadeusza Schaetzla, gen. Dęba-Biernackiego, płk. Wiktora Drymmera i innych.
Mimo niewątpliwych i wielkich ówczesnych zasług Wieniawy dla rządu generała Sikorskiego i dla wojska polskiego, Sikorski traktował Wieniawę z głęboką nieufnością. „Generał ostrzegł mnie – zapisała w swych wspomnieniach Luciana Frassati-Gawrońska – żebym nie ujawniała mojej misji i zalecił szczególną ostrożność w kontaktach z ambasadorem Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim, który ponoć nie żywił do mnie sympatii z powodu mojej przyjaźni z von Papenami. Rząd emigracyjny nakazał mu jednak, żeby nie robił mi żadnych problemów i chętnie zastąpiłby go kimś innym, nie mógł jednak tego zrobić, bo Mussolini oficjalnie ogłosił koniec państwa polskiego”. W tym też czasie ma miejsce korespondencja generała Wieniawy z Augustem Zaleskim pełniącym obowiązki ministra spraw zagranicznych w rządzie paryskim i z samym gen. Sikorskim. Niewiele wiadomo o jej treści. Z pewnych aluzji pojawiających się w innych dokumentach można wywnioskować jedynie tyle, że rząd gen. Sikorskiego jest przeciwny planom Wieniawy w związku z przystąpieniem Włoch do wojny, planom udania się przez Lizbonę do Stanów Zjednoczonych. To całkowicie zrozumiałe, jeśli bowiem założyć, że Wieniawa rzeczywiście stał na czele opozycji piłsudczykowskiej, to jego obecność w Nowym Jorku i Stanach Zjednoczonych wśród dziesięciomilionowej Polonii w oczywisty sposób wydaje się znacznie bardziej niebezpieczna dla rządów generała Sikorskiego.
Tyle że Wieniawie wcale nie w głowie była jakakolwiek opozycja. 17 sierpnia 1940 r., a więc w miesiąc po przybyciu do Nowego Jorku, pisał do generała Sikorskiego: „Moja postawa jest Panu Generałowi dostatecznie znana jeszcze z okresu tworzenia rządu w Paryżu i z czasu mego urzędowania w Rzymie. Chwała, jaką okryło się sformowane i dowodzone przez Pana Generała wojsko, umowa wojskowa zawarta z Anglią po klęsce francuskiej, pogłębiły ten stosunek. Jestem pewien, że z dużą będzie połączone korzyścią, jeżeli zobaczy to i zrozumie tutejszy Polak. Wydaje mi się tedy, że wyznaczenie mnie na funkcję delegata rządowego do spraw wojskowych, czy eksperta wojskowego, czy przedstawiciela Naczelnego Dowództwa wpłynęłoby od razu dodatnio na atmosferę tutejszą”. Sikorski odpowiedział na ten list już 1 października 1940 r.: „Szanowny Panie Generale. W żadnym wypadku nie może być mowy o jakichkolwiek porachunkach partyjnych. W szczególności uważałbym za szkodliwe, gdyby skupienie energii wszystkich sił polskich miało natrafiać na przeszkody z powodu »Legendy Piłsudskiego«. O jej wartości historycznej kraj rozstrzygnie z czasem. Tak zwalczanie jej, jak popieranie winno ustąpić na plan dalszy wobec ogromnych zadań, jakie dziś przed narodem stoją. W warunkach obecnych trudno by mi było, wobec zapadłych już decyzji użyć Pana Generała na stanowisku wojskowym w Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie. Może po realizacji przygotowywanych zmian personalnych w służbie cywilnej zarysuje się ewentualność celowego zużytkowania Pana Generała na stanowisku wojskowym na tamtejszym terenie. Na razie pomimo zastrzeżeń, jakie w związku z Pańskim wyjazdem z Rzymu i Lizbony zgłasza MSZ, mogę Panu Generałowi zaofiarować jedno ze skromnych niestety stanowisk dowódczych w wojsku polskim na terenie Wielkiej Brytanii. Prezes Rady Ministrów i Naczelny Wódz, Sikorski”.
Wyklęty przez piłsudczyków
W kwietniu 1941 r. podczas pierwszej podróży amerykańskiej premiera Sikorskiego doszło do spotkania obu generałów w ambasadzie polskiej w Waszyngtonie. Spotkania wręcz serdecznego. To wynikiem tego spotkania będzie ofiarowane przez gen. Sikorskiego Wieniawie stanowiska posła RP w Hawanie. Dokładnie z tego samego okresu, bo z 28 marca 1941 r., pochodzi list marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza do prezydentowej Marii Mościckiej odnaleziony i opublikowany przed laty przez prof. Andrzeja K. Kunerta. Warto zacytować choćby jego fragment, by pojąć istotę trwającej wówczas wojny polsko - polskiej: „Wielce Szanowna Pani Prezydentowo. Dziękuję serdecznie Obojgu Państwu za pamięć i życzenia… Te wiadomości, które do mnie docierają mimo mego odosobnienia, wystarczą, aby wywołać najsmutniejsze »taedium vitae« (wstręt do życia). Nie chodzi o osobiste sprawy. Pomijam złą wolę, ale co ma zbrodnicza głupota w zrozumieniu własnego państwa. Nim będzie możliwość udowodnienia kłamstw, kłamstwa te mogą przynieść szkody nie do odrobienia. Szmat głupoty i złej woli. Upiór najgorszej naszej przeszłości wstał z grobu i jest wobec świata reprezentantem Polski…”.
Tym samym dla piłsudczyków kontakty z gen. Sikorskim i jakakolwiek z nim współpraca jednoznaczna była ze zdradą. „Ci ludzie – jak napisała żona Wieniawy, pani Bronisława – nie darowali mu nigdy jego istotnej wyższości i bezinteresowności. Ciągłe dokuczania i ujadania, głupie i podłe insynuacje o zdradzie Marszałka Piłsudskiego”.
1 lipca 1942 r., w środę, w przeddzień wyjazdu do Hawany, by objąć nową placówkę, niespodziewanie gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski odebrał sobie życie, rzucając się z balkonu swego mieszkania przy Riverside Drive 3 w Nowym Jorku. Sylwin Strakacz, konsul generalny RP w Nowym Jorku, zawiadomił generała Sikorskiego depeszą o nieszczęśliwym wypadku: „Generał Wieniawa-Długoszowski popełnił samobójstwo… Podtrzymuję na zewnątrz wersję wypadkowej śmierci i podaję, że generał cierpiał na zawroty głowy, dla ulżenia którym wychodził na świeże powietrze. Wyszedł na dach domu, w którym mieszkał, skąd nastąpił wypadek. Śmierć nastąpiła natychmiastowo…”. Pogrzeb odbył się niezwykle szybko, bo już w piątek 3 lipca, tak jakby nie przeprowadzono sekcji zwłok ani żadnego śledztwa. Policja nowojorska zawiadomiła natomiast o znalezieniu w kieszeni niebieskiej pidżamy, w której Wieniawa spadł na bruk, listu samobójczego: „Myśli plączą mi się w głowie i łamią jak zapałki lub słoma. Nie mogę spamiętać najprostszych nazw miejscowości, nazwisk ludzi oraz proste wypadki z mego życia. Nie czuję się w tych warunkach na siłach reprezentować Rząd, gdyż miast pożytku mógłbym szkodzić sprawie. Zdaję sobie sprawę, że popełniam zbrodnię wobec żony i córki, zostawiając je na pastwę losu i obojętnych ludzi. Proszę Boga o opiekę nad nimi. Boże zbaw Polskę. B.” – miał napisać w pożegnalnym liście Wieniawa. Przyjęto zatem wersję stanów depresyjnych, na które rzekomo cierpiał generał i częstych zawrotów głowy. Przyjęto trwające dłuższy już czas zamiary samobójcze. Podobno żona miała już rok wcześniej gdzieś ukryć rewolwer Wieniawy, by ustrzec go przed nieszczęściem. Tyle tylko, że staranniejsza analiza zdarzeń ujawniła badaczom niewytłumaczalne fakty. Oto gdzieś zginął lub zaginął samobójczy list Wieniawy. Oto okazało się, że przed śmiercią generał spakował swoje archiwum i wysłał do znajomego z prośbą o zabezpieczenie. Oto okazało się, że ani żona, ani dorosła już córka nijak nie potwierdzają policji wersji o depresjach i załamaniach generała, co więcej – ujawniają fakty jego euforycznej radości wobec możliwości powrotu na służbę Rzeczypospolitej. Szereg faktów związanych z tą tragiczną historią musi budzić zdziwienie i zaniepokojenie, jak choćby losy żony generała, która kazała po śmierci (w 1953 r.) pochować się na paryskim cmentarzu pod nikomu nieznanym policyjnym nazwiskiem, którego używała w latach I wojny światowej.
Kilka miesięcy temu środowiskami historyków wstrząsnęła wiadomość, że badacze skupieni wokół kwartalnika „Mars” i jego redaktora naczelnego Rafała Stolarskiego jakimś niepojętym cudem zdołali w Nowym Jorku dotrzeć do materiałów policyjnych związanych ze śmiercią generała Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego. Jakimś cudem okazało się, że jednak fizycznie istnieje ów list samobójczy Wieniawy, pisany po części na maszynie, po części zwykłym piórem i w części ołówkiem, co – pomijając już zdziwienie listem samobójczym pisanym na raty – ma pozwolić dzisiaj przeprowadzić choćby podstawowe badania grafologiczne. Okazało się też, że Wieniawa nie spadł z bariery tarasu na piątym piętrze, ale z dachu, który jest niewidoczny z ulicy. Tym samym okazało się, że rzekomi świadkowie wypadku mijali się z prawdą, bo po prostu niczego nie mogli widzieć. Czy odnalezione dokumenty policyjne pozwolą dzisiaj na rewizję wersji samobójstwa Wieniawy? Tego nie sposób rozstrzygać bez ich szczegółowych badań. Jedno wydaje się już dzisiaj pewne: historia w tej sprawie pokazała badaczom swą szyderczą twarz.
Komentarze
Stan Thursday, October 25, 2018, 8:48 AM
Dziekuje za ten artykul. Potwierdza tylko w jakiejs czesci moje nie odosobnione od faktow przypuszczenia. Dziekuje