25 lipca 1944 r. generał Tadeusz Bór-Komorowski napisał do Naczelnego Wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego: „Jesteśmy gotowi w każdej chwili do walki o Warszawę... Przygotujcie możliwość bombardowania na nasze żądanie lotnisk pod Warszawą. Moment rozpoczęcia walki zamelduję”.
Jeszcze tego samego dnia, bez dłuższych namysłów czy konsultacji, rząd wydał uchwałę nadającą pełnomocnictwo delegatowi rządu „do powzięcia wszystkich decyzji wymaganych tempem ofensywy radzieckiej, w razie konieczności bez uprzedniego porozumienia się z rządem”. Dzień później na posiedzeniu gabinetu zgodnie zapadła uchwała upoważniająca delegata na kraj i dowództwo AK do ogłoszenia powstania w momencie przez nich wybranym.
Jak w świetle naszej dzisiejszej wiedzy o wielkiej tragedii, jaka spotkała mieszkańców Warszawy, możemy oceniać tę decyzję? Legendarny kurier Jan Nowak-Jeziorański nie lubił rozmawiać na ten temat. Pytałem go o to kilkakrotnie, lecz za każdym razem uciekał od odpowiedzi. Czułem, że temat ten budzi w nim bolesną rozterkę. Kilka lat później powiedział Andrzejowi Wajdzie: „Powstanie miało być wielką demonstracją, która doprowadzi do skandalu i wpłynie na zmianę pozycji rządów sprzymierzonych. Takie myślenie było oparte na kompletnych złudzeniach, na kompletnym oderwaniu się od rzeczywistości”. Jeziorański nawiązywał tymi słowami do wypowiedzi generała Władysława Andersa, który nie krył swej krytyki powstania: „Chyba nikt uczciwy i nieślepy nie miał jednak złudzeń, że stanie się to, co się stało, to jest, że Sowiety nie tylko nie pomogą naszej ukochanej, bohaterskiej Warszawie, ale z największym zadowoleniem i radością będą czekać, aż się wyleje do dna najlepsza krew Narodu Polskiego. Byłem zawsze, a także wszyscy moi koledzy w Korpusie zdania, że w chwili, kiedy Niemcy wyraźnie się walą, kiedy bolszewicy tak samo wrogo weszli do Polski i niszczą tak jak w roku 1939 naszych najlepszych ludzi – powstanie w ogóle nie tylko nie miało żadnego sensu, ale było nawet zbrodnią”.
Z tą opinią Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie zgadzał się eseista emigracyjny Andrzej Bobkowski, który w 1957 r. pisał w swoich „Szkicach piórkiem”: „Boję się wymówić słowo »bezsens«, ale samo podsuwa się na każdym kroku, gdy o tym myślę... Największe bohaterstwo, gdy jest bezcelowe, budzi gorzkie politowanie i nic więcej. Mówi się o nim jak o bohaterstwie szaleńca, który rzuca się pod pociąg, by go zatrzymać”.
Czy możemy się zgodzić z tą opinią? Czy rzeczywiście powstanie warszawskie było jedynie „bohaterstwem szaleńca”? Przecież sam Bór-Komorowski pisał po latach, że w lipcu 1944 r. nie miał najmniejszych wątpliwości, że uzbrojenie Armii Krajowej, zapasy żywności i wody starczą na jakieś siedem dni walk.
A jednak wbrew wszelkim przeciwnościom, mimo braku obiecanej pomocy i niewątpliwej sowieckiej zdrady, powstanie trwało aż 63 dni. Dowodzi to nieludzkiego wręcz wysiłku warszawiaków, którzy po czterech latach horroru okupacji pałali pragnieniem odwetu na Niemcach za niezliczone zbrodnie i okrucieństwa. Niezależnie od chłodnych kalkulacji strategicznych tego jednego, jakże ważnego, a może wręcz fundamentalnego, czynnika nie można pomijać, dyskutując nad sensem powstania.
Czy to właśnie ta eksplozja nienawiści była prawdziwą przyczyną powstania? Bez wątpienia duża część warszawiaków tego chciała. W lipcu 1944 r. mieszkańcy stolicy sycili swoje oczy widokiem tysięcy brudnych i rannych żołnierzy niemieckich w nieładzie przywożonych z linii frontu do warszawskich szpitali wojskowych. Nie mieli jednocześnie pojęcia, jaka jest naprawdę sytuacja zaledwie kilka kilometrów od granic miasta. Domyślali się, że nadciąga wielka rosyjska nawałnica, która wymiecie teutońską zarazę z polskiej ziemi. Bór-Komorowski wspominał, że wszyscy widzieli, jak Niemcy upadli na duchu. Nawet Gestapo paliło dokumentację i pospiesznie opuszczało al. Szucha w Warszawie. Demontowano i ewakuowano sprzęt wojskowy. Dworce były zapchane niemieckimi cywilami, a volksdeutsche, którzy teraz byli traktowani przez niemieckie służby wojskowe jako obywatele drugiej kategorii, oferowali ogromne pieniądze za konie i wozy.
W lipcu 1944 r. przez warszawskie mosty wlokły się długie kolumny obdartusów, niegdyś z dumą nazywających się niemieckim Wehrmachtem. Ich widok kusił mieszkańców polskiej stolicy do zemsty za lata okupacji. Tadeusz Bór-Komorowski opowiadał po wojnie, jak któregoś dnia w lipcu 1944 r. gospodarz jego kamienicy zagadnął go w bramie, pytając się: ,,No, panie szanowny, szwaby wiejom. Biorą po skórze. A czy ich to tak puścimy na sucho bez wyrównania rachunku? Po kiego licha mieliśmy przez cztery lata tom podziemnom organizację?”.
To wspomnienie trochę pachnie stylistyką Wiecha, ale jest wiarygodne. Tak, warszawiacy chcieli wyrównania krzywd. Nie mieli ochoty patrzeć, jak ich prześladowcy się pakują i bezkarnie wracają do swojego „heimetu”. Pozostał do zapłacenia rachunek za nieproszony pobyt, o który się upomniano 1 sierpnia.
Skomentuj