Prawdziwy „pułkownik Kwiatkowski”
Tytułowy bohater filmu Kazimierza Kutza „Pułkownik Kwiatkowski” naprawdę istniał. Jego historia wydaje się jednak znacznie ciekawsza niż ta filmowa. Niestety, nie zakończyła się happy endem.
Tytułowy bohater filmu Kazimierza Kutza „Pułkownik Kwiatkowski” naprawdę istniał. Jego historia wydaje się jednak znacznie ciekawsza niż ta filmowa. Niestety, nie zakończyła się happy endem.
To było kilka dni po wyzwoleniu. Wojnę czuć było jeszcze na każdym kroku. Tu w Bydgoszczy zacięte walki toczyły się także na ulicach. W tych pierwszych dniach lutego 1945 roku ludzie woleli jeszcze nie wychodzić z domów. Po mieście chodziły tylko kilkuosobowe patrole, polskie i sowieckie. Było zimno i zbliżał się zmierzch. Aleją 3 Maja szedł oficer w polskim mundurze. Szedł sam. Tyle że na wszelki wypadek miał rozpiętą kaburę. W pewnym momencie usłyszał przeraźliwy krzyk: „Jezu…! Ratunku... Ludzie... Pomocy!”. Kobiecy głos dobiegał z pobliskiej kamienicy, z mieszkania na parterze. Okno było szeroko otwarte, ale z ulicy trudno było cokolwiek zobaczyć. Kilkoma krokami przebiegł trawnik i podbiegł do okna. Wewnątrz w niewyraźnym świetle karbidówki jakiś człowiek szarpał kobietę, próbując zerwać z niej ubranie. Ona, bezwładna, już nawet nie krzyczała. Oficer w polskim mundurze z łatwością podciągnął się na rękach i wskoczył do pokoju. Sowiecki żołnierz próbował gwałcić dziewczynę. „Ty szto – usłyszał jego ostrzeżenie – uchodi. Kak niet – ubiju”. Miał spuszczone spodnie i w półmroku połyskiwał jego goły tyłek.
Polak powoli wyjął pistolet z kabury. „Ty swołocz – wycedził przez zęby. – Giń!” – dodał po polsku. Nawet specjalnie nie celował. W tym półmroku już pierwszym strzałem trafił w głowę. Dziewczyna zepchnęła z siebie martwe ciało. Próbowała podnieść się z podłogi. „Czy może się pan odwrócić?” – zapytała. Była półnaga. Podszedł do okna. Na ulicy panował spokój. Widać nikt nie usłyszał wystrzału. Dziewczyna owinięta jakimś kocem zwiększyła płomień w lampie. Spojrzał na sowieta. „To oficer – powiedział jakoby trochę do siebie. – Gieroj. Jak tu się dostał?” – spytał. „Tak samo jak pan – odpowiedziała. – Przez okno. Ja sprzątałam, gdy nagle ktoś mnie mocno uderzył w głowę i próbował powalić na podłogę. Gdyby nie pan…”. „Dobrze, już dobrze – reagował na jej wzruszenie. „Teraz musimy się go pozbyć. I to szybko” – dorzucił. „Czy nie powinien pan najpierw podciągnąć mu i zapiąć spodni? Wszystko ma na wierzchu”. „Niczego nie będę mu zapinał – odburknął. – Niech ludzie zobaczą prawdziwą twarz wyzwoliciela”. Podciągnął ciało do okna. Przełożył przez parapet i spuścił na trawnik. Zaczął padać śnieg. „Dobrze – powiedział – zatrze wszystkie ślady”. „Proszę, niech pani teraz patrzy, czy nikt nie idzie. A ja go przeciągnę do samej jezdni. Jakiś patrol go pewnie zabierze, a pani i pani rodzina będzie już bezpieczna…”.
Gdy po dłuższej chwili, już teraz drzwiami, wrócił do jej mieszkania, była ubrana i nawet nieco uczesana. „Chcę panu z całej duszy podziękować – powiedziała. – Uratował mi pan życie. Ten rusek by mnie zabił. Wiem to na pewno”. „Niech mi pani nie dziękuje. Każdy oficer, co ja mówię, każdy polski żołnierz na moim miejscu zrobiłby to samo”. „Wie pan – przerwała mu. – Jest pan bardzo dziwnym oficerem. Ma pan granatowy otok i granatowe patki przy mundurze, czyli jest pan z bezpieczeństwa. A zabił pan tego ruska jak psa. I niech pan mi nie mówi, że inni z bezpieczeństwa postąpiliby podobnie, jak pan…”. Ona mówiła, a on patrzył. Była śliczna. „Niech pani da już spokój tym pytaniom” – przerwał. „Jak pani na imię?”. „Małgorzata. Małgorzata Muzalewska, ale w rodzinie mówią na mnie Marga. A pan, czy mogę wiedzieć, komu zawdzięczam życie?”. „Kapitan Wojciech Kossowski” – odpowiedział. „Mam jeszcze jedną wielką prośbę, panie kapitanie – zaryzykowała. – Czy przyjdzie pan do mnie, a właściwie do nas, bo wrócą rodzice i brat, jutro na obiad? Powiedzmy o trzeciej” – spytała. „Jeśli tylko będę mógł” – odpowiedział z uśmiechem. Okazało się, że mógł. A co więcej, mógł i chciał się z nią spotykać prawie każdego następnego dnia.
W końcu lutego przyszedł się pożegnać. „Wyjeżdżam na Śląsk – powiedział. – Takie rozkazy”. Płakała. „Żadne rozkazy – powiedziała nagle przez łzy. – Wiem, kim jesteś. Ludzie opowiadają o jakiejś polskiej grupie. Chodzą po więzieniach i komisariatach i uwalniają aresztowanych przez NKWD chłopaków z podziemia. To ty ich ratujesz. Tak jak mnie. Wiem, że to ty” – płakała. Otoczył ją ramieniem i przytulił. „Widzisz, dla mnie ta wojna się nie skończyła. Dalej trwa. Teraz muszę uciekać. Musieliśmy pomóc kilku chłopcom prowadzonym już na rozwałkę. Ale trzeba było zastrzelić trzech milicjantów enkawudzistów. Już nas szukają. Są wściekli. Musimy się gdzieś ukryć. Może na Śląsku. Ale wrócę. Albo może poślę po ciebie, jeśli tam się wszystko ułoży. Powiedz, czy przyjedziesz?”. Nadal płakała. „Czy możesz mi powiedzieć, kim jesteś naprawdę?” – zapytała nagle przez łzy. „Naprawdę jestem polskim oficerem, artylerzystą. I naprawdę mam na imię Tadeusz. Nazwisko, wiek, stopień wojskowy, cała ta bezpieka, wszystko to jest fałszywe. Reszta nie ma znaczenia. Zaufaj. Kiedyś ci wszystko opowiem”. Tego dnia, a zresztą i wcześniej, żadne z nich nie powiedziało nawet jednego słowa o miłości.
W ubeckich łapach
Kossowski powrócił do Bydgoszczy w listopadzie 1945 roku. Historii udało się w tej sprawie ustalić niewiele faktów. Podobno nadal się spotykali. Podobno zarabiał na życie malowaniem akwarel. Lecz to już była zupełnie inna polska rzeczywistość. Co prawda w lasach pozostawało nadal blisko 80 tys. ludzi, dla których nie było miejsca w komunistycznym państwie, ale instytucje bezpieczeństwa – i te wojskowe, i te cywilne – panowały już niepodzielnie nad całym obszarem kraju. Pojawiły się setki, tysiące konfidentów, donosicieli i prowokatorów wszelkiej maści. Władza ludowa sama tworzyła fałszywe oddziały rzekomo poakowskie, by skompromitować powojenne podziemie i skutecznie odebrać mu wszelką sympatię społeczną. W międzyczasie, we wrześniu 1945 roku, powstało Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość. Jedyną drogą do odzyskania wolności według twórców tej organizacji miały być wolne wybory. Jedynie działania polityczne. Rezygnowano z jakichkolwiek form walki zbrojnej. Zrzeszenie WiN miało być organizacją całkowicie cywilną. „Celem Zrzeszenia – pisano – jest wywalczenie i wprowadzenie w życie zasad demokracji w zachodnioeuropejskim znaczeniu tego słowa”. Po doprowadzeniu do wolnych wyborów organizacja miała zostać rozwiązana. Czytał to wszystko, ale w nic już nie wierzył. Jakie wolne wybory...? Jaka wolność…?
W kwietniu 1946 roku po kilku miesiącach bezskutecznych poszukiwań jakiejkolwiek pracy i stabilizacji Wojciech Kossowski, jak utrzymują badacze szukający w historii śladów tego niezwykłego człowieka, dołączył do WiN-u. Został przez władze zrzeszenia wyznaczony na komendanta placówki WiN w Chełmnie. Tymczasem ze swymi dawnymi żołnierzami z lat wojny, czekając na dalsze instrukcje, zapadł się w lasy ostromeckie w leśniczówce Bolumin. Mieli tu tworzyć oddział dywersyjny WiN-u (sic!). Lecz 18 kwietnia 1946 roku cały ten „oddział dywersyjny” zgarnęło UB z Chełmna. Wszyscy trafili do więzienia przy ul. Wały Jagiellońskie w Bydgoszczy. Jak się okazało, miejsce ich ukrywania wskazał ubekom jeden z tych prowadzonych na rozstrzelanie i ocalonych w lutym przez Kossowskiego chłopaków. Donos podpisał jako „Dobry Obywatel”. Po kilkumiesięcznym śledztwie 26 września 1946 roku rozpoczął się w Bydgoszczy proces dwudziestu jeden aresztowanych partyzantów, wśród nich Wojciecha Kossowskiego. Historia ma kłopot z ustaleniem ich tytułów. Nie byli „winowcami”, bo, po pierwsze, nie zdążyli nimi zostać, a po drugie, WiN nie tworzył żadnych oddziałów bojowych. W dokumentach tych trzech milicjantów zabitych w lutym na rozkaz Kossowskiego napisano, że polegli 24 lutego 1945 roku z rąk bojówki Narodowych Sił Zbrojnych. Ale, jak przekonuje jego rodzina, Kossowski nigdy nie miał, bo nigdy nie chciał mieć, nic wspólnego z NSZ. Wyjaśnienia, że byli polskimi żołnierzami, młodymi, zagubionymi ludźmi wypchniętymi przez historię poza nawias społeczeństwa, żaden sąd nawet nie próbował przyjąć do wiadomości. Zespołowi sędziowskiemu przewodniczył wówczas w Bydgoszczy major Władysław Stasica. Rok później już jako pułkownik został szefem Wojskowego Sądu Rejonowego w Krakowie. Znany był z wydawania wyłącznie wyroków śmierci. To on skazał na śmierć m.in. księdza Władysława Gurgacza. W Krakowie wydał dziewięć wyroków śmierci. Wyjątek zrobił tylko dla Kazimierza Pużaka, wcześniej skazanego w tzw. „procesie 16-tu w Moskwie” – w 1948 r. skazał go na 10 lat więzienia, bo takie widać dostał polecenie polityczne. Notabene tenże major Władysław Stasica 17 grudnia 1946 r., tj. w trzy tygodnie po wykonaniu wyroku śmierci na „rotmistrzu Wojciechu Kossowskim”, otrzymał „za bohaterskie czyny i dzielne zachowanie w walce z niemieckim najeźdźcą oraz za gorliwą pracę i sumienne wypełnianie obowiązków służbowych” Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Jeszcze w latach 70. był w Krakowie znanym adwokatem i obrońcą w postępowaniach przed sądami wojskowymi.
Kim on naprawdę był?
Oficjalne dokumenty sucho opisywały proces: „Na ławie oskarżonych w Bydgoszczy posadzono z numerem 18. Wojciecha Kossowskiego, ps. Sęp, urodzonego 11.V.1905 roku w Nowym Targu, obywatelstwa polskiego, wyznania rzymsko-katolickiego, inżyniera agronoma, posiadającego wykształcenie uniwersyteckie, kawalera, majątku nie mającego, służącego w wojsku od 1928 do 1939 roku, oraz w 1944 roku w partyzantce. Posiadającego Krzyż Virtuti Militari i Krzyż Walecznych, rzekomo nie karanego”. W toku dalszych wyjaśnień Kossowski przedstawił się jako absolwent Szkoły Podchorążych Kawalerii w Grudziądzu, który w 1930 roku został mianowany podporucznikiem, a w 1935 mianowany porucznikiem rezerwy kawalerii. Wyjaśnił, że w 1938 roku został powołany do służby zawodowej w 12. Pułku Ułanów Podolskich w Krzemieńcu, że brał udział w wojnie z Niemcami, a od 1939 roku należał do ZWZ jako komendant obwodu Łowicz. Utrzymywał też, że w 1940 roku wysłany został do Warszawy, aby tworzyć tam batalion szturmowy „Żoliborz”. Od wiosny do lata 1942 roku był adiutantem kpt. „Żegoty” i wyjechał w Lubelskie, by organizować partyzantkę. Tam został mianowany rotmistrzem i adiutantem 9. Pułku Piechoty AK, a od wiosny 1943 r. był dowódcą kompanii szturmowej. Tak walczył do 27 lipca 1944 r.
Jest niepojęte, że „wysoki sąd” pozwolił mu bez zastrzeżeń na wszystkie te wyjaśnienia. Wystarczyło przecież sięgnąć do każdego rocznika oficerskiego, by stwierdzić, że nie ma i nigdy nie było żadnego rotmistrza Wojciecha Kossowskiego. Był Jan Mikołaj Kossowski, rotmistrz 18. Dywizji Piechoty, kawalerzysta w stanie spoczynku, odznaczony VM, ale ten znalazł śmierć w Kozielsku. W rocznikach oficerów rezerwy znaleźć można 29 oficerów o nazwisku Kossowski, ale żaden z nich nie nosił imienia Wojciech. Historycy, którzy próbowali poddać krytycznej analizie powyższy życiorys rotmistrza Wojciech Kossowskiego, z rezygnacją rozkładali ręce. Nie zgadzało się w nim nic. Ten człowiek był na pewno kimś innym. Rzecz w tym, że nie wiadomo było kim. Sąd niczego nie sprawdzał i niczego nie próbował wyjaśniać. Po trzech dniach procesu 30 września 1946 roku „inżynier Wojciech Kossowski” został skazany na śmierć. Uznany został za winnego przynależności do tajnej organizacji WiN, posiadania bez zezwolenia pistoletu Walter i wydania rozkazu zabicia trzech milicjantów. Sąd wymierzył mu karę śmierci wraz z utratą praw publicznych na zawsze i przepadkiem mienia. Podobnie na śmierć skazani zostali: Florian Dutkiewicz, ps. Wiktor, i Ludwik Augustyniak, ps. Cygan, dwaj z trzech ocalonych przez Kossowskiego w lutym 1945 roku (trzeci z ocalonych wówczas żołnierzy – Józef Domeracki – „zdążył” jeszcze w maju 1946 roku po aresztowaniu popełnić w celi samobójstwo).
Ślub w celi śmierci
Skazano zatem człowieka, który tak naprawdę nie istniał. Żaden z faktów z całą powagą zapisanych w aktach sądowych w istocie nigdy nie miał miejsca. Oskarżony zakpił sobie z sądu w żywe oczy. Lecz stalinowskiemu wymiarowi sprawiedliwości w niczym to nie przeszkadzało. Nie miało też dla niego najmniejszego znaczenia, że oskarżony przyznał się do winy i wyraził skruchę. Jak w dziesiątkach i setkach podobnych procesów wyrok wyraźnie został wydany jeszcze przed wejściem na salę sądową. W uzasadnieniu wyroku napisano, że „całą swoją patriotyczną przeszłość przekreślił tym, że w Armii Czerwonej nie dojrzał sprzymierzeńca wyzwalającego Polskę spod zagłady hitlerowskiej, a w Polakach współpracujących z tą Armią ujrzał nie braci, lecz wrogów”. Historia nic nie wie o tym, czy Małgorzata Muzalewska odwiedzała go w więzieniu i czy była obecna na pokazowym wrześniowym procesie. Wie natomiast, że już po procesie obrońca „Sępa”, mecenas Janusz Tydelski, zwrócił się do sądu z prośbą o zezwolenie na zawarcie małżeństwa przez Kossowskiego z Małgorzatą Muzalewską. Według wielu badaczy być może chodziło tu o tzw. prawo nałęczki, każdemu Polakowi znane z „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza – obyczaju zarzucania przez dziewczynę na głowę skazańca białej chusty, co poprzez małżeństwo z nim uchylało wyrok śmierci. 12 października 1946 roku w celi śmierci bydgoskiego więzienia odbył się ich wzruszający ślub, który jednak nijak nie wzruszył ani nie przekonał zespołu sędziowskiego, który najpewniej nigdy nie czytał Sienkiewicza. Wyrok śmierci został podtrzymany.
„Mąż mój nie zastanawiając się rzucił się na ratunek – on, który tylu ludzi ratował, nie mógł pozostać obojętny na los swych dawnych towarzyszy broni. […] Wszystko to działo się w lutym 1945 r., w okresie wielkiego chaosu, atmosfera była jeszcze wojenna. Dziś, gdy życie ustabilizowało się, ani podobne wypadki nie miałyby miejsca, ani mój mąż nie reagowałby w sposób tak porywczy, a tak dramatyczny w skutkach. Nie ulega wątpliwości że mąż mój działał pod wpływem wielkiego wzruszenia psychicznego – co musiało oczywiście wpłynąć hamująco na obiektywną ocenę sytuacji i w obliczu grożącego niebezpieczeństwa jego dawnym towarzyszom broni i w celu uchylenia tego niebezpieczeństwa – działał wyłącznie pod wpływem impulsów z tej wyjątkowej sytuacji wynikających” – to fragment listu Margi-Teresy Kossowskiej do Bieruta z 31 października 1946 r. Jest wyraźnie dyktowany przez adwokata. Lecz historia zna także prywatne listy Małgorzaty Kossowskiej do męża: „Mój Najukochańszy Mężu! Ach jak mi ciężko ten list do Ciebie pisać. Do ostatniej chwili miałam nadzieję, ale teraz mi ją odebrali. (...) W poniedziałek dnia 25 XI 46 r. byłam w Warszawie, wczoraj, 26 byłam znowu u prokuratora, ale to było tylko takie kręcenie, że niby miałam jeszcze raz do prezydenta Bieruta pisać. Tydelski, adwokat, pisał, ale to wszystko było na nic. Już nie wiem, co mam ci jeszcze napisać. Jest mi tak, jakby moje serce i zmysły przestały działać. Dzisiaj rozmawiałam z sędzią, w całym sądzie mieli najgłębszą nadzieję, że zostaniesz ułaskawiony. W ostatnią sobotę, gdy byłam u Ciebie, to wiedziałam już wszystko, ale nie chciałam Ci nic o tym mówić i serca ranić”.
Dokumenty i relacje rodzinne świadczą o tym, jak wspaniale walczyła o jego życie. Niestety, jak pisze Alicja Paczoska-Hauke z IPN; „starania Małgorzaty Kossowskiej o ułaskawienie męża nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. 27 XI 1946 roku o godz. 18.35 został rozstrzelany wraz z żołnierzami Okręgu Pomorskiego AK, Augustyniakiem i Dutkiewiczem, których wcześniej uratował od niechybnej śmierci. Wyrok wykonano w bydgoskim więzieniu przy Wałach Jagiellońskich 4. Dowódcą plutonu egzekucyjnego był ppor. Ludwik Woźnica, wsławiony późniejszym uczestnictwem w grupie śledczej rozpracowującej sprawę rotmistrza Pileckiego. W swoim pożegnalnym liście do żony Kossowski pisał: „…los zakpił ze mnie okrutnie, bowiem prędzej bym się spodziewał własnego udziału w defiladzie zwycięstwa niż tego, że stanę przed polskim plutonem egzekucyjnym”. Jej ostatni pożegnalny list już do niego nie dotarł: „Mój kochany Wojtku! Czy to ma być Boska wola, czy to ma być Twoja zapłata za to, co Ty dla swojej Ojczyzny zrobiłeś? Dlaczego ja nie mogę umierać razem z Tobą, dlaczego ta sama kula co Ciebie przeszyje nie utkwi i w moim sercu? Gdybyś zginął w walce z wrogiem nie byłoby mi tak ciężko jak teraz, gdy Twoi bracia mają Cię zgładzić. Mój Kochany Mężu nie martw się o mnie. Bóg tego chciał i my biedne dzieci nic na to nie poradzimy […] Całuję Cię po raz ostatni. Twoje usta, Twoje oczy i Twoje ręce. Twoja na wieki kochająca Cię i pozostała sama Żona”.
Prawdziwa tożsamość
Napisała „Mój Kochany Wojtku!”. Tak napisała, choć w tym momencie była jedynym człowiekiem na świecie, który wiedział, że rotmistrz Wojciech Kossowski to kapitan Tadeusz Antoni Ośko, urodzony nie w 1905, w 1913 roku. Już wiedziała, że jako „Sęp” walczył na Zamojszczyźnie. I już wiedziała, że zmienił nazwisko i wszystkie swoje dane, by chronić swoją rodzinę przed Niemcami, a teraz sowiecką władzą. Wiedziała i rok później odnalazła w Częstochowie rodzinę męża. Lecz historia tego wszystkiego nie wiedziała. Tadeusza Ośkę, pierwowzór „Pułkownika Kwiatkowskiego” – filmu powstałego na podstawie scenariusza znakomitego Jerzego Stefana Stawińskiego, odkrył dla potomnych Waldemar Soroka – skromny historyk amator z Izbicy w powiecie krasnostawskim, wybitny znawca wojennych losów Zamojszczyzny. To on pierwszy skojarzył „Sępa” z Zamojszczyzny z „Sępem” z Bydgoszczy. I to on poszedł śladami Tadeusza Ośki, urwisa, który w Rozpszy, gdzie ojciec przez jakiś czas był zawiadowcą stacji, nie chciał całować w rękę księdza prałata Bolesława Korwin-Szymanowskiego, miejscowego bohatera, który znakomicie ratował Rozpszę w pożarze miasteczka w 1928 r. Główna ulica Rozpszy nosiła wówczas imię tego księdza, ale dla młodego Ośki nic to nie znaczyło.
To pewnie na skutek tego buntu z pomocą rzeczonego księdza prałata trafił do Zakładu Ojców Jezuitów w Chyrowie. Zresztą znakomitego zakładu naukowo-badawczego. Dzisiaj, gdy Chyrów leży już poza granicami Polski, nikt tego nie pamięta, ale tę elitarną i bardzo drogą szkołę kończyło wielu sławnych ludzi, by wspomnieć tylko wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego, generała Romana Abrahama, płk. Adama Eplera, gen. Jerzego Kirchmajera, Jana Brzechwę, Ksawerego Pruszyńskiego czy Kazimierza Wierzyńskiego. Szkoła wyróżniała się wśród innych gimnazjów tym, że należało w niej zachowywać całkowite milczenie. Rozmawiać można było jedynie przy posiłkach. Jak to znosił młody Ośko, trudno powiedzieć, ale widać znosił, skoro pozostawał w niej przez trzy lata. W 1934 roku został powołany do wojska w Korpusie Ochrony Pogranicza. Tam też ukończył szkołę podoficerów artylerii najpewniej we Włodzimierzu Wołyńskim. Wrzesień 1939 roku zastał go w stopniu kaprala nadterminowego. Walczył w 1. Pułku Strzelców Górskich. Po wojnie, jesienią, powrócił do Łowicza, gdzie mieszkała jego rodzina. Tu miał się związać z konspiracją. O tych latach w życiu Ośki wiadomo niewiele. Ponad wszelką wątpliwość związany był z wywiadem i osobą płk. Tadeusza Sztumberk-Rychtera, który w 1943 roku wobec nasilających się w Łowiczu niemieckich aresztowań zabrał Ośkę do Warszawy, a następnie w ramach tzw. kompanii warszawskiej na Zamojszczyznę.
I tu zrodzić się miała prawdziwa legenda „Sępa”. Już nie Ośki. Tutaj zmienił nazwisko na Tadeusza Ogińskiego. I pod tym nazwiskiem widnieje w rozkazach dowództwa 9. Pułku Piechoty AK jako ppor. „Sęp”, dowódca Zwiadu Konnego i plutonu artylerii, który zresztą sam tworzy. Historia „Sępa” to historia uwolnienia 73 więźniów z więzienia w Biłgoraju, to historia akcji na Janów Lubelski, historia likwidacji najokrutniejszych tamtejszych zbrodniarzy z Gestapo. Polska, która zna i kocha się w warszawskich legendach „Zośki”, „Rudego” czy „Anody”, nic nie wie o legendach zamojskich „Sępa” – Tadeusza Ośki, „Podkowy”
– Tadeusza Kuncewicza, czy „Wyrwy” – Tadeusza Książka. Gdyby znała historię choćby „Podkowy”, który już po wojnie, w lipcu 1945 roku, przeprowadził spod Szczebrzeszyna przez całą Polskę grupę kilkunastu swoich partyzantów do strefy amerykańskiej w Czechosłowacji, najpewniej pokochałaby tych znakomitych żołnierzy, tak jak kiedyś pokochała naszych wszystkich Kmiciców i Skrzetuskich.
Tymczasem dla kpt. Tadeusza Ośki, tak jak dla całej Zamojszczyzny i Lubelszczyzny, wojna się zakończyła 30 lipca 1944 roku rozbrojeniem i rozformowaniem oddziałów 9. Pułku Piechoty AK. Nikt nie zna motywów, którymi kierował się „Sęp”, gdy w grudniu 1944 roku w Lublinie zgłosił się do 2. Pułku Ułanów 1. Warszawskiej Brygady Kawalerii. Prawdopodobnie chciał nadal, jak umiał najlepiej, służyć swojej ojczyźnie. Tym razem przedstawił się jako rotmistrz Wojciech Kossowski urodzony w 1905 roku. Już po kilku tygodniach zorientował się, że w jego oddziale trwa polowanie na byłych akowców, którzy nie wiadomo jak i nie wiadomo gdzie znikają. Nie czekał. Zdezerterował w końcu stycznia 1945 roku. W pierwszych dnia lutego szedł ulicą 3 Maja w Bydgoszczy, gdy nagle usłyszał przeraźliwy krzyk kobiety…
Skomentuj