Głośniej nad tą trumną!
17 grudnia 1922 r. Stanisław Stroński opublikował w dzienniku „Rzeczpospolita” wymowny i poruszający artykuł „Ciszej nad tą trumną!”.
17 grudnia 1922 r. Stanisław Stroński opublikował w dzienniku „Rzeczpospolita” wymowny i poruszający artykuł „Ciszej nad tą trumną!”.
Była to próba powstrzymania rzekomego ataku na prawicę polską, oskarżaną powszechnie o spowodowanie zamachu na pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Gabriela Narutowicza. A ja powtarzam: „Głośniej nad tą trumną!”. Bo o zamachu na Narutowicza musimy sobie ciągle przypominać.
Stroński uciszał, ponieważ zapewne sam czuł wyrzuty sumienia. Przecież to on zaledwie tydzień wcześniej napisał artykuł – pod znamiennym tytułem „Ich prezydent” – który kończył w tonie odezwy i oczekiwania na działanie słowami: „Obce narodowości, Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, głosami swymi w liczbie 103, dołączonymi do mniejszości głosów polskich w liczbie 186, narzuciły wczoraj większości polskiej w liczbie 256 (...) wybór p. Gabriela Narutowicza na Prezydenta Rzplitej Polskiej.(...) Wybór ten zdumiewająco bezmyślny, wyzywający, jątrzący, wytwarza stan rzeczy, z którym większość polska musi walczyć”. Walczyć? Ale jak? Rzucając w kierunku dorożki prezydenta elekta grudami lodu? To prawda, że przywódcy polskiej prawicy nie wzywali do zamachu na pierwszego prezydenta w historii Polski, ale też nie milczeli, sugerując swoim zwolennikom, że należy w każdy możliwy sposób zakłócić uroczystość zaprzysiężenia Gabriela Narutowicza. Jak ten apel zrozumiała ulica? Niestety, jako wezwanie do fizycznej napaści na wybitnego polskiego profesora.
Słowa mają moc większą od pocisków artyleryjskich. Wywołują wojny, prowadzą do ludobójstwa czy zamachów. Stroński
– choć smutne jest, że czynił to na łamach „Rzeczpospolitej” – miał swój świadomy lub bezwiedny udział w obudzeniu społecznego niepokoju, którego tragiczny epilog miał miejsce w warszawskiej Zachęcie.
Przez lata historycy i politycy spierają się, czy zamach na prezydenta Narutowicza był „mordem politycznym”. Ale przecież sam zamachowiec nie ukrywał, że jego jedyną motywacją była brutalna demonstracja polityczna. „Głupcy i hipokryci widzą w nim akt szaleństwa albo fanatyzmu – mówił o swoim haniebnym czynie Eligiusz Niewiadomski. – Tak nie jest! Byłoby źle z Polską, gdyby odrobina charakteru wystarczała, aby być uznanym za wariata, a odrobina uczucia wychodzącego poza normy przeciętne dawała kwalifikacje na fanatyka. Czyn był straszny, bo musiałem uderzyć w naród. Nie słowem bezsilnym, lecz gromem”.
Czy nikt go do tego „gromu” nie namawiał? 9 grudnia 1922 r., tuż po wyborze Narutowicza na prezydenta, jeden z przywódców polskiej prawicy, gen. Józef Haller, mówił do swoich zwolenników: „W dniu dzisiejszym Polskę tę, o którą walczyliście, sponiewierano! Odruch wasz jest wskaźnikiem, iż oburzenie narodu, którego jesteście rzecznikiem, rośnie i wzbiera jak fala! O ile obecny odruch stolicy nie będzie słomianym ogniem – zwyciężymy!”. Eligiusz Niewiadomski odczytał te słowa jako rozkaz.
Mord polityczny nie ma na celu skrzywdzić ofiarę, ale zadać cios środowisku, które reprezentuje. Wiedział o tym amerykański anarchista Leon Frank Czolgosz, który
6 września 1901 r., w czasie Wystawy Panamerykańskiej, dokonał w Buffalo zamachu na prezydenta USA Williama McKinleya. Pod względem ideologicznym był on przeciwieństwem Eligiusza Niewiadomskiego. Ale swój czyn uzasadniał w niemal identycznym tonie: „Zabiłem prezydenta, ponieważ był wrogiem prawych ludzi
– prawych robotników. Nie żałuję swojego czynu”. Podobnie jak w przypadku zabójstwa Narutowicza, śmierć 25. prezydenta USA miała być jedynie manifestacją politycznych urojeń zamachowca.
Niezależnie od tego, czy myślimy o zabójstwie Mahatmy Gandhiego, Anwara Sadata, Icchaka Rabina, Martina Luthera Kinga, premier Indiry Gandhi czy jej syna, żeby wymienić tylko fragment długiej listy ofiar fanatyzmu, to zawsze były to ofiary „mordu politycznego”.
Drodzy Czytelnicy!
W tym roku obchodzimy 10. urodziny miesięcznika „Uważam Rze Historia”. Jestem dumny, że przewodzę tej redakcji już od siedmiu lat. Będzie truizmem twierdzenie, że ten magazyn zawdzięcza swoją jakość przede wszystkim niezrównanym publicystom. Ale taka jest prawda. To naprawdę znakomity zespół. A przy tym, ile świetnych tekstów przewinęło się przez nasze łamy, napisanych przez amatorów, profesorów, pisarzy, ministrów czy ambasadorów. Nie brakowało nawet generałów.
Kilku z naszych kolegów odeszło już na zawsze. Pozostawili po sobie cenny dorobek prasowy.
Publicystyka historyczna nie jest łatwa, czasami trudno się wyplątać z sieci skojarzeń ze współczesną polityką. Ale historii nie wolno poprawiać. Można, a nawet powinno się ją interpretować, ale nigdy nie cenzurować.
Dobre pismo nie powstaje bez dobrego zespołu redakcyjnego, a ten miesięcznik jest robiony przez najlepszych.
I wreszcie – jak mówią Amerykanie: last but not least – naszą największą siłą są nasi Czytelnicy. Mam nadzieję, że w tych trudnych czasach pozostaną z nami, wybaczając zbliżającą się podwyżkę ceny, którą wkrótce zapewne wymusi ogólna sytuacja rynku prasowego w Polsce.
Skomentuj