Śmiertelny marsz treningowy
Forsowny górski trening młodych sportowców przerodził się w marsz śmierci. Tylko dzięki kondycji i wytrenowaniu chodziarzy ofiar było tak mało.
Forsowny górski trening młodych sportowców przerodził się w marsz śmierci. Tylko dzięki kondycji i wytrenowaniu chodziarzy ofiar było tak mało.
Na Olimpiadzie w Tokio w 2020 r. Dawid Tomala zajął pierwsze miejsce w chodzie na dystansie 50 km. W niezwykłym stylu i z ogromną przewagą zdeklasował rywali, zdobywając złoty medal olimpijski. „Światowi eksperci plasowali Dawida na pozycji 5–6, przy dużym szczęściu nawet na 4 pozycji. Wygranie igrzysk jest totalnym szokiem dla wszystkich. Nie spodziewałem się tego, marzyłem o medalu brązowym” – skomentował występ trener kadry narodowej Krzysztof Kisiel.
To nie był pierwszy złoty medal, który został zdobyty przy udziale tego trenera legendy. Wcześniej szkoleniowiec prowadził Roberta Korzeniowskiego, którego starty przyniosły mu cztery złote olimpijskie krążki. Kisiel trenował też m.in. Łukasza Nowaka – pięciokrotnego zwycięzcę mistrzostw Polski, czy Rafała Sikorę, który w 2009 r. poprawił niepokonany od 23 lat rekord Europy na 50 km, zdobywając przy tym tytuł mistrza naszego kraju.
Niewiele osób jednak wie, że te sukcesy Kisiela mogły nie mieć miejsca, a to za sprawą wydarzeń, w których brał udział w 1980 r. Wówczas to podczas zimowego treningu na stokach góry Pilsko w Beskidzie Żywieckim z powodu załamania pogody zgubiła się grupa młodych sportowców, a trzech z nich zmarło z wychłodzenia i wyczerpania.
W góry, miły bracie!
„27 grudnia 1980 r. od wczesnego ranka kłębiaste chmury przewalały się po niebie, nie wróżąc nic dobrego. Z każdą chwilą wzmagał się ostry zimny wiatr, który jak biczem smagał po twarzach nielicznie spacerujących po Korbielowie turystów. W mleczno-szarej mgle tonęły stoki Pilska, zaczął prószyć drobny śnieg...” – opisuje przebieg zdarzeń Andrzej Matuszczyk w książce „Góry już niejednego pokonały!”.
Obóz kondycyjny w Korbielowie rozpoczął się 22 grudnia 1980 r. Miał trwać do 2 stycznia 1981 r. Przebywali na nim uczniowie Szkoły Podstawowej Nr 12 w Kaliszu o profilu sportowym ze specjalnością lekkoatletyczną, zrzeszeni w Społecznym Klubie Sportowym Calisia. 27 grudnia grupa chodziarzy – składająca się z 5 dziewczynek w wieku od 12 do 14 lat i 11 chłopców w wieku od 14 do 17 lat – wyruszyła na forsowny marsz w terenie górskim, który miał być elementem szkolenia. Jedna z dziewczynek źle się poczuła i ostatecznie została w schronisku. Reszta dzieci, w dobrym nastroju, pod opieką trenera Krzysztofa Kisiela wyruszyła w stronę Hali Miziowej.
Marsz był naprawdę forsowny. Grupa w dobrym nastroju dotarła do schroniska o godz. 11.20, a droga zajęła im zaledwie 75 minut, czyli o połowę mniej niż czas sugerowany na pokonanie tej trasy. Po krótkim odpoczynku w schronisku uczniowie uprosili trenera, aby wyraził zgodę na „atak na szczyt”. Grupa ruszyła w kierunku Pilska żółtym szlakiem, by zdobyć go około godziny 12. „Wejście na szczyt było bardzo trudne, śniegu po kolana, oznakowanie szlaku niewidoczne” – opowiadał Marek Jerczak, jeden z uczestników. Młodzi sportowcy mieli na sobie lekką odzież i trampki, nijak nieprzystające do zimowych warunków w górach. Nie zabrali także zapasów żywności ani ciepłych napojów. W końcu miał to być forsowny, ale stosunkowo krótki trening. „Nie mieliśmy żadnego plecaka z żywnością lub dodatkową odzieżą. Takich rzeczy na treningu się nie używa. To nie była wycieczka szkolna, podczas której idzie się bardzo wolno. My poruszaliśmy się w tempie, w granicach 7 km/h. Warunki były początkowo sprzyjające. Widoczność dobra – chociaż pochmurno. Nie wiał wiatr. Można więc było spokojnie założony na ten dzień trening realizować. Temperatura wahała się w granicach 0 stopni C, góra –3 stopni C, oczywiście w momencie wyjścia z bazy w Korbielowie” – przytacza wspomnienia Kisiela Matuszczyk.
Pogoda zaczęła się psuć. Temperatura obniżyła się i zaczął prószyć śnieg. Trener podjął decyzję o powrocie niebieskim szlakiem w stronę Hali Miziowej, gdzie łączył się on ze szlakiem zielonym prowadzącym ku Przełęczy Glinne. Widoczność nadal była dobra, a śnieg zmrożony, co pozwalało na swobodne przemieszczanie się. „Sprowadziłem grupę niżej – wspominał Kisiel. – I tutaj, gdzieś w miejscu, w którym szlak oznaczony jest na tyczkach (o czym nie wiedziałem, a dowiedziałem się później) skręciłem za mocno w prawo, co spowodowało, że weszliśmy na teren Słowacji”.
Bratnia pomoc
Grupa sportowców w dobrych nastrojach schodziła w dół. Na chwilę zatrzymali się przy leśniczówce, by po chwili zbiec niżej. Wszyscy zobaczyli jakiegoś ubranego w płaszcz ortalionowy człowieka. „Cała grupa biegła w jego kierunku i w tym czasie zauważyłem, że człowiek ten zwrócił broń w naszym kierunku” – wspominał Jerczak. Mężczyzna, który był słowackim gajowym, miał karabin wyposażony w celownik optyczny i posługiwał się mieszaniną języków czeskiego i polskiego. „Zatrzymaliśmy się przed tym człowiekiem i stanęliśmy w półkolu w odległości około 2 metrów. Trener pytał tego człowieka, gdzie w tej chwili się znajdujemy. Człowiek ten odpowiedział, że jesteśmy na terenie Czechosłowacji, w odległości około 6 km od granicy. Powiedział, że do najbliższej wioski jest około 7 km i jeżeli pójdziemy tam, to będziemy zatrzymani przez straż graniczną i zamknięci w mokrych ubraniach na 24 godziny i będziemy musieli płacić wysoką »pokutę« i dlatego też lepiej wrócić się po śladach na szczyt Pilska i iść do schroniska, z którego wyszliśmy”.
Trener, który „stał pod karabinem”, wyraźnie przestraszył się konsekwencji. Wahał się. Mówił o pewnym zapaleniu płuc, aż w końcu podjął decyzję: „przygotujcie się teraz na najgorsze: musimy wrócić z powrotem na szczyt Pilska”. Grupa zaczęła wracać po śladach.
Krzysztof Kisiel szacował, że spotkanie z gajowym, który przegnał zgubionych sportowców miało miejsce około godz. 12.30. Młodzież zaczynała być głodna i dopytywała, czy zdążą na obiad. Trener oceniał, że spóźnią się godzinę. Grupa po śladach wróciła na Pilsko. Tam okazało się, że sytuacja uległa drastycznej zmianie. W górach rozpętało się „białe piekło”. Góry spowiła gęsta mgła, nadciągnęła śnieżyca. Mróz sięgnął 12 stopni poniżej zera, spadła widoczność, a rosnące zaspy utrudniały poruszanie się. „Ostry wiatr przenikał cienkie dresy, wkrótce też przemokły najpierw trampki, później »adidasy«”.
Trener był przekonany, że są po stronie polskiej. Mylił się. W tym miejscu granica zakręcała pod kątem prostym. Sportowcy zeszli lekkim trawersem znowu po stronie czechosłowackiej. Grupa dowiedziała się o tym dopiero około godz. 16.00. To wówczas napotkali w lesie tablicę z informacjami przeciwpożarowymi w języku czeskim. To był początek ostatniego aktu dramatu na Pilsku.
Śmierć w górach
Pierwszy z sił opadł 16-letni Leszek Śledź. Chłopcy zaczęli mu pomagać, a trener rozcierał twarz i ciało, aby nie dopuścić do zaśnięcia. Chłopcy zajmowali się Leszkiem, a dziewczęta Irkiem Langwerskim, którego siły również opuściły. To on oddał jakiś czas temu swoją bluzę od dresu najbardziej zmarzniętej Marioli Arnold. Trener przecierał szlak, potem cofał się, aby pomagać dzieciom. „O godz. 19.00 stanęliśmy. Leszka praktycznie już nieśliśmy. Młodzież była mała, a on ważył 60 kilo. Wymościliśmy mu posłanie z kosodrzewiny i posadziłem go na nim. Wyznaczyłem dwójki, które razem ze mną rozcierały jego klatkę piersiową, nogi, dłonie, ramiona i plecy, aby utrzymać temperaturę ciała. Ale to się niestety nie udało. Zmarł gdzieś przed 21.00. Jeszcze przez pół godziny prowadziłem masaż serca i robiłem sztuczne oddychanie” – przytacza wspomnienia trenera Andrzej Matuszczyk.
Po śmierci chłopca trener zdecydował, że grupa pójdzie dalej. Po drodze młodzież śpiewała kolędy, modliła się i robiła, co mogła, by nie usnąć. Kisiel krzyczał na nich, przeklinał, pilnował słabnących. Podzielił dzieci na pary, które miały za zadanie wzajemne rozcieranie swoich ciał. Silniejsi starali się przecierać szlak, ale trener im na to nie pozwalał. Starał się, aby zachowali resztkę sił.
„Podczas jednej z przerw w trakcie pięcia się coraz stromiej i wyżej – zasnął nam Irek. Normalnie chłopak zasnął! On miał zresztą niesamowitą zdolność – można tak powiedzieć – do spania na stojąco. Pierwszy raz w życiu spotkałem takiego człowieka, który wszędzie, gdzie jeździł, najlepiej i najwygodniej wypoczywał śpiąc – stojąc. Nie dało się go już jednak przebudzić. Przez dwie godziny utrzymywaliśmy go w letargu, aby nie zamarzł. Niestety...” – opowiadał Krzysztof Kisiel. 17-letni Ireneusz Langwerski, mistrz Polski juniorów w chodzie na 10 km, zmarł około 23.00.
Później trener wyłącznie sam przecierał drogę przez zaspy. Wiedział, że nikt go w tym nie zastąpi. Wkrótce zasłabło kolejne dziecko. Był to 14-letni Marek Witczak. Chłopca trzeba było nieść. Cały czas płakał i mówił, że nie chce umierać. W pewnym momencie zasnął, by już nigdy się nie obudzić. Była 4.30.
Trener Kisiel zupełnie się załamał. Usiadł na śniegu, płakał. „Mówił, że jest mordercą tych chłopaków”. Mówił, że chce umrzeć, razem z nimi zginąć. „Zdawałem sobie sprawę, że muszę walczyć o pozostałą przy życiu grupę. Za wszelką cenę” – opowiadał Kisiel. Trzynaście osób wciąż żyło i trzeba było je ocalić.
Około 7.00 celnik Józef Bolek pracujący na przejściu granicznym Trstená–Chyżne szedł daleko za zagubioną w bezludnej części Beskidu wsią Mutne z inżynierem leśnictwa Ludovitem Janiakiem. Zauważył czerwoną plamę na śniegu. Ona nie powinna się tam znajdować. Zaniepokoiło go to. Gdy podszedł bliżej, usłyszał słabe głosy i zobaczył kilka postaci, które usiłowały ruszyć w jego stronę. Upadali, nie mieli siły iść dalej. Trzynaście śmiertelnie zmęczonych osób zostało znalezionych w ostatniej chwili.
Janiak zabrał swoim moskwiczem sześcioro dzieci i zawiózł je do leśniczówki, w której mieszkali rodzice Bolka. Celnik próbował zmusić pozostałą część grupy, aby ruszyła w dalszą drogę. „Szli noga za nogą, nie odrywając stóp od ziemi. Mieli odmrożone kończyny, brodzili przecież w potokach, dresy przemokły im do suchej nitki, a potem zamarzły na kość”. Wkrótce samochód zabrał resztę sportowców.
W leśniczówce młodzi ludzie zostali napojeni gorącą herbatą, zdjęto z nich zamarzniętą odzież i obuwie. Dopiero od wezwanego na pomoc lekarza ratownicy dowiedzieli się, że odnaleźli ludzi, których szuka Grupa Beskidzka GOPR, Wojska Ochrony Pogranicza i czechosłowacka służba graniczna.
Medialna nagonka
Zwłoki Ireneusza Langwerskiego ratownicy odnaleźli następnego dnia około 12.50. Nie miał czapki, na nogach miał adidasy, a ubrany był w wełniany dres treningowy. O 14.00 znaleziono przykryte gałązkami kosodrzewiny ciało Leszka Śledzia, a 70 metrów niżej słowaccy pogranicznicy znaleźli Marka Witczaka.
O sprawie szeroko pisały gazety, atakując „nieodpowiedzialnego trenera”. W artykule opublikowanym 30 grudnia 1980 r. w „Wieczorze Wybrzeża” czytamy: „Tragedia – mówi kierujący akcją ratowniczą na Pilsku zastępca naczelnika beskidzkiej grupy GOPR, Adam Kubwla – rozegrała się w wyjątkowo trudnych warunkach atmosferycznych. Wycieczka-trening była zaprogramowana na kilka godzin, przy czym młodzież wyszła w góry bez odpowiedniego sprzętu i wyżywienia. W tych warunkach nieodpowiednio ubrane dzieci, które przeżyły tę bezmyślną eskapadę szkoleniową nieodpowiedzialnego trenera, dokazały wręcz cudów męstwa i wytrzymałości. Warunki na Pilsku były bowiem bardzo ciężkie. Ostra zadymka śnieżna i mgła utrudniały widoczność, a głęboki, sięgający miejscami 1,5 m śnieg uniemożliwiał nawet nam – wytrawnym ratownikom, prowadzenie bez odpowiedniego sprzętu akcji poszukiwawczej”. W podobnym tonie wypowiedzi goprowców opublikowały inne gazety, a tymczasem akcja ratownicza rozpoczęła się dopiero o 4.00 następnego dnia, mimo że o zaginięciu wiedziano już od co najmniej 12 godzin.
Całą odpowiedzialnością obarczono trenera Krzysztofa Kisiela, powołując się m.in. na „zarządzenia ministra oświaty i wychowania, które stwierdzało, że górskie wycieczki piesze powyżej 1000 m n.p.m. mogą być organizowane tylko dla dzieci powyżej 14 lat i to w okresie od 15 czerwca do 15 września i że muszą one bezwzględnie korzystać z usług przewodników lub przodowników turystyki górskiej” – pisał 29 grudnia 1980 r. „Dziennik Bałtycki”.
„Góry nie są salą gimnastyczną – mówi etatowy ratownik GOPR ze schroniska na Markowych Szczawinach Jerzy Januszewski i o tym muszą wszyscy pamiętać. – Trzeba mieć także wyobraźnię, ale nigdy nie lekceważyć żadnych gór – a wśród nich także Beskidów” – czytamy w tym samym tytule (z 30 grudnia) kolejną wypowiedź obciążającą Kisiela. Część krytyków oskarżała jednak postawę GOPR, który nie dość, że akcję rozpoczął zbyt późno, to jeszcze atakował uczestników wycieczki, o czym wspomina w czasopiśmie „Wierchy” w artykule „Biała śmierć na Pilsku” Jacek Kolbuszewski. Choć wydaje się, że jednak gros odpowiedzialności za dramat ponosi słowacki gajowy, służbista, który pod groźbą broni wysłał grupę ludzi na tułaczkę i zatracenie.
„Jestem głęboko przeświadczony, że gdyby nie była to młodzież wytrenowana i usportowiona, śmiertelnych ofiar byłoby więcej i żadna zapobiegliwość czy determinacja opiekuna grupy nie mogłaby na to nic poradzić” – podkreśla Andrzej Matuszczyk. Sprawą zajęła się prokuratura w Żywcu, po tym jak władze CSRS przekazały jej Krzysztofa Kisiela, który doznał poważnych odmrożeń w trakcie tragicznej wyprawy. Kisiel po trwającym dwa lata procesie został uniewinniony od zarzutu nieumyślnego spowodowania śmierci trzech swoich wychowanków.
Skomentuj