W lodowatych kleszczach Syberii
„Układ Sikorski–Majski z 30 lipca 1941 r. uratował życie wielu Polakom żyjącym na nieludzkiej ziemi” – mówi Anna Rybakiewicz, pisarka, autorka książki „Do końca moich dni” oraz potomkini Sybiraków.
„Układ Sikorski–Majski z 30 lipca 1941 r. uratował życie wielu Polakom żyjącym na nieludzkiej ziemi” – mówi Anna Rybakiewicz, pisarka, autorka książki „Do końca moich dni” oraz potomkini Sybiraków.
Pani najnowsza książka „Do końca moich dni” porusza tematykę losów Polaków wywożonych na Syberię w ramach represji stosowanych przez władze ZSRR na początku II wojny światowej. Pierwsza z czterech wielkich fal deportacji nastąpiła równo 84 lata temu, w lutym 1940 r. Rok później taki tragiczny los spotkał członków pani rodziny. Jak pani prababci oraz jej bliskim udało się przeżyć 6 lat na nieludzkiej ziemi?
Moja rodzina miała to nieszczęście, że enkawudziści zapukali do drzwi jej domu 20 czerwca 1941 r. Została zabrana w ramach czwartej, ostatniej wywózki Polaków na Sybir. Do Kraju Ałtajskiego trafiła moja 32-letnia wówczas prababcia Maria wraz z dwójką dzieci, siedmioletnim Józiem (moim dziadkiem) i pięcioletnią Wicią. Z rodzinnych opowieści wiem, że Maria dostała szansę ucieczki. Młody żołnierz, który ich pilnował, w czasie pakowania pozwolił jej pójść wraz z dziećmi do kuzynki po maszynę do szycia. Nie byli przez nikogo eskortowani. Mogli więc bez przeszkód uciec i schować się w pobliskim lesie czy polu. Nie zrobili tego. Wrócili z maszyną – ku zdziwieniu żołnierza. Prababcią zapewne kierował strach. Może bała się, że jeśli zabiorą jej męża, to sama z dziećmi sobie nie poradzi. Może myślała, że gdziekolwiek by ich nie wywieźli, to lepiej im będzie całą rodziną, pod opieką męża. Nic bardziej mylnego. Maria nie wiedziała, że enkawudziści szykowali dla jej męża coś o wiele gorszego niż wywózka w nieznane. Jednak nikt nigdy nie miał pretensji do prababci z tego powodu. Trzeba pamiętać o specyficznej sytuacji kobiet na obszarach wiejskich w tamtych czasach. Maria przez całe życie była od kogoś zależna; najpierw od ojca, potem od męża. Może gdyby wiedziała, że za dwa dni Niemcy zaatakują swojego sojusznika – ZSRR, a Sowieci w pośpiechu uciekną z naszych terenów, to może wtedy znalazłaby w sobie tę odwagę, aby opuścić swojego męża. Z tych samych rodzinnych opowieści wiem, że udało im się przeżyć te niemalże sześć lat w Kraju Ałtajskim po pierwsze dzięki rzeczom, które zdołali zabrać z Polski, a po drugie dzięki ludziom, którzy tam mieszkali. Pradziadek nie mógł pomagać przy pakowaniu dobytku, także to Maria zadecydowała, co zabrać, a co zostawić w domu. Oczywiście, w takiej sytuacji towarzyszyły jej nerwy i płacz dzieci. Ten sam młody enkawudzista, widząc, co się dzieje, zaczął jej pomagać, tłumacząc, że on też ma takie małe dzieci. To dzięki niemu moja rodzina wzięła ze sobą m.in. blaszane wiadro i siekierę – rzeczy, które najpewniej zostałyby przez Marię pominięte. Prababcia wraz z dziećmi trafiła do spec-pasiołka niedaleko wsi Kamyszenka w rejonie krasnoszczokowskim. Od miejscowej ludności uczyła się języka, zasad przetrwania na nieludzkiej ziemi i naturalnych sposobów leczenia chorób. Przecież nie było ani leków, ani lekarzy. Musiała też nauczyć się rozpoznawania dzikorosnących jadalnych roślin (najczęściej na stole pojawiała się zupa z komosy).
Sowieci podzielili proces deportacji na cztery etapy. Podczas każdego z nich wywożono ludzi z innej grupy społecznej. Oddzielnie wywożono przedstawicieli inteligencji, oddzielnie wojskowych oraz osoby politycznie „niepewne”, a także oddzielnie „wrogów ustroju”, a więc po prostu właścicieli ziemskich. Wszystkich spotykał jednak podobny los – osadzani w prowizorycznych obozach musieli ciężko pracować dla Sowietów. Jaki zatem był główny cel wywózek? Pozbycie się niepożądanego elementu czy pozyskanie siły roboczej?
Możliwe, że jedno i drugie. Trzeba pamiętać, że na przełomie XIX i XX w. Polacy dobrowolnie emigrowali na wschodnie ziemie Imperium Rosyjskiego. Mamiono ich wielkimi dostępnymi terenami, idealnymi pod uprawy. Polscy osadnicy założyli w ten sposób kilkadziesiąt wiosek, jedną z nich nazwano Białystok. Zrozumieli, że zostali oszukani, dopiero zimą, gdy przyszły mrozy. Na tym osadnictwie miało się tak naprawdę wzbogacić państwo rosyjskie. Z kolei w przypadku wywózek w czasie II wojny światowej ta dodatkowa siła robocza szczególnie im się przydała, kiedy doszło do inwazji Niemiec na Związek Radziecki. W tym czasie na Polaków narzucono większe normy do wypracowania, bo większość zapasów była dostarczana na front dla walczących żołnierzy. Jednak moim zdaniem Sowietom zależało przede wszystkim na pozbyciu się „niepożądanego elementu”. Dlatego jako pierwsza, w nocy z 9 na 10 lutego 1940 r. została wywieziona polska elita, wojskowi i leśnicy – a więc ludzie, którzy reprezentowali wysoki poziom świadomości narodowej i którzy stali na drodze do efektywnej sowietyzacji zajętych terenów. Kolejna akcja deportacyjna z 13 kwietnia 1940 r. objęła urzędników, policjantów i nauczycieli, zatem ludzi dobrze wykształconych. Trzecia wywózka z 29 czerwca 1940 r. w głównej mierze dotyczyła uciekinierów spod okupacji niemieckiej. Czwartą i zarazem ostatnią deportacją objęta została m.in. moja rodzina, a powodem, dla którego znalazła się w bydlęcym wagonie, było udzielenie pomocy w ukryciu polskiego oficera. Maria, jej mąż i ich dzieci należeli więc do grupy „niepożądanego elementu”. Mój pradziadek Janek był sołtysem wsi, w której ukrywał się ów oficer. Za karę miała zostać wywieziona cała wioska. Moja rodzina znalazła się jako pierwsza na liście – z racji zajmowanej przez pradziadka funkcji. Gdy mieszkańców umieszczono w pociągu, Sowieci nakazali wyjść wszystkim mężczyznom. Zabrano ich ciężarówką i zamknięto w baraku. Tym sposobem na Syberię trafiły same kobiety z dziećmi. Z kolei mężczyźni mieli zostać rozstrzelani. Wybuch wojny niemiecko-sowieckiej następnego dnia ocalił im życie.
Tragiczny los zesłańców uległ poprawie po ataku hitlerowskich Niemiec na Związek Radziecki, który nastąpił 22 czerwca 1941 r. w ramach operacji „Barbarossa”. Stalin, szukający sojuszników w walce z nowym wrogiem, postanowił poprawić relacje z Polską. 30 lipca gen. Sikorski podpisał z Iwanem Majskim (przedstawicielem ZSRR) porozumienie, na mocy którego przywrócono stosunki dyplomatyczne między obydwoma krajami. Dodatkowo nakazano uwolnienie Polaków przetrzymywanych w sowieckich więzieniach i ogłoszono amnestię dla zesłańców przebywających na Syberii. Czy odzyskanie formalnej wolności wiele zmieniło w sytuacji wywiezionych?
Zawarcie tego porozumienia przede wszystkim uratowało życie Polakom przetrzymywanym w więzieniach i łagrach. Większość z tych osób wstąpiła do Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Do armii mogli wstąpić także pozostali Polacy przebywający na Syberii. Aczkolwiek, w przypadku mojej rodziny i pozostałych osób z Kamyszenki formalne odzyskanie wolności niewiele zmieniło ich los... Co prawda, nie byli już pilnowani przez żołnierzy i odzyskali swobodę poruszania się, jednak kobiety nie zdecydowały się opuścić swojego spec-pasiołka. Może wynikało to z faktu, że tę ziemię już znały, znały też swoich sąsiadów, więc odejście w nieznane było zbyt ryzykowne, zwłaszcza że miały pod opieką dzieci. Zresztą sytuacja Polaków w całym Kraju Ałtajskim była podobna, nigdzie nie żyło się lepiej. Warto też zwrócić uwagę jeszcze na jeden aspekt. Otóż dzięki traktatowi powstała Ambasada RP w Kujbyszewie i jej delegatury. Jedna z takich delegatur powstała w Barnauł, w mieście, do którego raz wybrała się moja prababcia po paczkę z żywnością, która przyszła do niej z Polski, a która była zbyt ciężka, aby dostarczyć ją do Kamyszenki. Pod opieką tej delegatury było niemalże 30 tys. obywateli polskich zamieszkujących Kraj Ałtajski. Do jej zadań należało m.in. ewidencja Polaków, wydawanie polskich dokumentów i opieka humanitarna (pomoc materialna i żywnościowa). Można rzec, że układ Sikorski–Majski z 30 lipca 1941 r. uratował życie wielu ludziom żyjącym na nieludzkiej ziemi. Polacy, traktowani jako najgorszy element w społeczeństwie, stali się znowu ludźmi, a ich ówczesny status wywoływał nawet zazdrość wśród tamtejszych mieszkańców czy pozostałych osadzonych w więzieniach lub łagrach, których amnestia nie obejmowała.
Układ Sikorski–Majski umożliwił także rozpoczęcie formowania się polskich sił zbrojnych na terenie ZSRR, w tym armii gen. Andersa. Wielu Polaków zdecydowało się zasilić szeregi tej jednostki. Pozostali zesłańcy – zwłaszcza kobiety i dzieci – próbowali wydostać się z Rosji w charakterze cywili. W ten sposób polska ludność trafiła do różnych sąsiadujących z ZSRR państw, które udzieliły jej schronienia. Jakie kraje były najmocniej zaangażowane w niesienie pomocy naszym rodakom?
Pierwszym przystankiem Polaków po ewakuacji z ZSRR był Iran. Na jego ziemiach znalazło się ponad 100 tys. polskich obywateli. Polskie osady utworzono m.in. w Teheranie i Isfahanie. Zorganizowano nawet szkolnictwo dla przebywających tam dzieci i młodzieży, wydawano polskie gazetki, przygotowywano przedstawienia teatralne. Część Polaków z Iranu przez Indie dostała się do Nowej Zelandii, gdzie w mieście Pahiatua utworzono dla nich obóz. Do dziś organizowane są tam przez nowozelandzką Polonię, społeczność Pahiatui oraz polską ambasadę uroczystości upamiętniające przyjazd ponad siedmiuset polskich dzieci. Ponad tysiąc dzieci zostało w Indiach, w wiosce Balachadi, gdzie indyjski maharadża Jam Saheb Digvijay Sinhji utworzył dla nich sierociniec i traktował jak własne dzieci. Znaczna część polskich obywateli trafiła do Afryki, do ówczesnej Tanganiki, Kenii, Ugandy. Polacy byli w tym czasie największą mniejszością europejską w Afryce Wschodniej. Największe polskie skupiska liczyły nawet po kilka tysięcy osób. Wymieniłam kluczowe państwa, do których trafiali uciekinierze z ZSRR, ale trzeba pamiętać, że tych miejsc, gdzie ostatecznie Polacy rozpoczęli swoje nowe życie, było znacznie więcej.
Chociaż pani opowieść dotyczy jednej z największych zbrodni, jakich reżim ZSRR dopuścił się wobec ludności cywilnej, to – o dziwo – występuje w niej wcale niemało przykładów Sowietów, którzy ocalili swoje człowieczeństwo i w czasach terroru potrafili zachować się przyzwoicie. Jest to dosyć nowe spojrzenie na tę społeczność, która w powszechnej świadomości funkcjonuje jako prymitywna, okrutna i bezwzględna. Czy umieszczając wśród Sowietów takich właśnie pozytywnych bohaterów, chciała pani przypomnieć, że w szeregach Armii Czerwonej – podobnie jak i w szeregach Wehrmachtu – również zdarzali się dobrzy ludzie?
Starałam się wiernie oddać przekaz, który płynął z opowieści mojego dziadka. Wspominał on o surowym i bezwzględnym komendancie spec-pasiołka i taką postać znajdziemy w mojej książce, ale była też jego żona, która uratowała Marię przed więzieniem, ostrzegając ją o zamiarach swojego męża i zaplanowanej przez niego rewizji w jej ziemlance (wiedziała, że moja prababcia miała tam skradzione zboże). Gdyby Maria trafiła do więzienia, jej dzieci zostałyby przewiezione do sierocińca, gdzie panowały skrajnie nędzne warunki bytowe. Potem ta sama Sowietka uratowała życie mojego dziadka, który zachorował na tyfus. Poprosiła swoją córkę mieszkającą w Barnauł o przysłanie kakao. To właśnie to podarowane przez nią kakao postawiło dziadka na nogi po trwającej trzy tygodnie chorobie. Był też Andriej, który podsunął Marii pomysł na podbieranie zboża z baraku, dzięki czemu mogła przygotowywać z niego placki dla swoich dzieci. Widzimy też w książce rozbieżność w zachowaniu samych enkawudzistów. Z jednej strony mamy młodego żołnierza, który przyszedł po moją rodzinę i pomagał Marii pakować dobytek, dzięki któremu mogła przeżyć na Syberii. A z drugiej są ci, którzy przyszli po główną bohaterkę – Apolonię, zastraszając ją i dodatkowo ograbiając z majątku. I chociaż mój dziadek na wspomnienie Syberii płakał za każdym razem, to nigdy nie skarżył się na ludność, która z nimi tam mieszkała. Jedyną złą postacią przez niego zapamiętaną był ów komendant. I Stalin, który zgotował im ten los.
Czy Polacy, którzy na obcej ziemi cierpieli głód i prześladowania, doczekali się jakiejkolwiek formy rekompensaty za swoją krzywdę?
Wprowadzono świadczenia pieniężne dla Sybiraków, tzw. renty sybirackie. Od 2003 r. nadawano Krzyż Zesłańców Sybiru obywatelom polskim deportowanym w latach 1939–1956 na Syberię, do Kazachstanu i północnej Rosji. Jednak ciężko jest mi powiedzieć, czy była to wystarczająca rekompensata za lata spędzone na nieludzkiej ziemi, za utracone dzieciństwo czy rozłąkę z rodziną. Córka Marii – Wicia – po powrocie do Polski, do rodzinnego domu, swojego ojca spotkała po raz pierwszy po niemalże sześciu latach rozłąki i na jego widok zapytała matkę: „Kim jest ten pan?”. Jestem pewna, że prababcia Maria i jej dzieci oddałyby zarówno otrzymywaną rentę, jak i wręczone im medale, gdyby tylko mogły nigdy nie ujrzeć Kraju Ałtajskiego.
Skomentuj