Śladami bohaterów „Ogniem i mieczem”
Nie ma już oryginalnej Siczy z czasów „Ogniem i mieczem”, ale stojąc nad brzegiem Dniepru na Chortycy, można sobie wyobrazić, że właśnie tutaj kozacki wódz rozmawiał z Tuhaj-bejem, spierał się ze Skrzetuskim.
Nie ma już oryginalnej Siczy z czasów „Ogniem i mieczem”, ale stojąc nad brzegiem Dniepru na Chortycy, można sobie wyobrazić, że właśnie tutaj kozacki wódz rozmawiał z Tuhaj-bejem, spierał się ze Skrzetuskim.
(…) Ukraina w ogniu
Bohdan Chmielnicki okazał się zdolnym organizatorem. W krótkim czasie stworzył z mieszkańców Zaporoża trzon prężnej armii i zawarł przymierze z odwiecznym wrogiem – chanem Krymu. Było to genialne posunięcie polityczne: Chmielnicki zabezpieczył tyły i wzmocnił siły zbrojne. Wyprawa na Rzeczpospolitą obiecywała Tatarom bogate łupy. Nad naszym krajem zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo.
Władze polskie szybko zareagowały na wybuch powstania i nad Dnieprem pojawiły się wojska koronne dowodzone przez hetmana Mikołaja Potockiego. Polski dowódca nie docenił jednak siły Kozaków i dysponując w miarę liczną armią, podzielił ją na trzy części, umożliwiając w ten sposób kolejne zwycięstwa Chmielnickiemu.
Funkcję straży przedniej spełniał trzytysięczny oddział pod dowództwem syna hetmana – młodego Stefana Potockiego. Dnieprem płynęły cztery tysiące Kozaków rejestrowych, a całość zamykały siły główne pod osobistym dowództwem hetmana. Poszczególne oddziały były zbyt oddalone od siebie, do tego szwankowały współdziałanie i przepływ informacji. Chmielnicki spokojnie obserwował zachowanie Potockiego i po mistrzowsku wykorzystał jego błędy.
Do pierwszego starcia doszło nad Żółtymi Wodami – rzeka zawdzięcza nazwę żółtemu piaskowi wyściełającemu dno – lewym dopływem Małego Ingułu (prawy dopływ Dniepru). Ukształtowanie terenu umożliwia skuteczną obronę. Stefan Potocki zorientował się w przewadze rebeliantów (wódz kozacki miał dwa razy więcej ludzi) i okopał się w obozie, gdzie oczekiwał na posiłki. Płynący Dniestrem Kozacy rejestrowi przeszli jednak na stronę powstańców, a w obozie polskim szerzyły się dezercje. Chmielnicki osiągnął zdecydowaną przewagę i niebawem doszło do tragedii opisanej przez Sienkiewicza w „Ogniem i mieczem”:
„Pod polskim okopem nawałnica atakujących pokryła prawie zupełnie wąskie pasmo chorągwi koronnych. Zdawało się, że lada moment łańcuch ów zostanie rozerwany i rozpocznie się atak wprost do okopów. [Brakowało] animuszu, tej ochoty bojowej, z jaką chorągwie walczyły dnia pierwszego. Broniły się i dziś z zaciętością, ale nie uderzyły pierwsze, nie rozbijały w puch kureniów, nie zmiatały pola przed sobą jak huragan. Grunt stepowy, rozmiękły nie na powierzchni tylko, ale do głębi, uniemożliwiał furię i rzeczywiście przygwoździł ciężką jazdę pod okopem. Rozpęd stanowił o jej sile i rozstrzygał o zwycięstwie, a tymczasem teraz stać musiała w miejscu. Chmielnicki natomiast wprowadzał nowe pułki do boju”.
Opis autorstwa Sienkiewicza i kadry filmu Hoffmana na zawsze zapadają w pamięć. Rzęsisty deszcz i husaria grzęznąca w błocie… Można odnieść wrażenie, że gdyby nie kaprysy pogody, powstanie Chmielnickiego zostałoby stłumione, zanim na dobre się zaczęło. To jednak nieprawda. W oddziałach Potockiego służyła zaledwie jedna chorągiew husarii (około stu ludzi), a pogoda nie miała wpływu na przebieg walk. Młody polski dowódca, widząc zdecydowaną przewagę nieprzyjaciela (rebeliantów było już dziesięć razy więcej), podjął rozmowy z Kozakami. Zawarto porozumienie i po uformowaniu obronnego taboru Polacy rozpoczęli odwrót.
Chmielnicki pamiętał jednak, że władze Rzeczypospolitej nigdy nie dotrzymywały przyrzeczeń wobec Kozaków. Uznał, że ważne są efekty, a słowo dane przeciwnikowi nie ma znaczenia. Na drodze polskiego oddziału wykopano więc rowy – podczas ich pokonywania na Polaków uderzyli Kozacy z Tatarami. Tabor został rozerwany, młody Potocki odniósł śmiertelne rany, zaś Stefan Czarniecki trafił do niewoli.
Dziesięć dni później doszło do kolejnej tragedii. Kozacko-tatarska armia rozbiła pod Korsuniem wojska hetmanów, a głównymi winowajcami klęski okazali się polscy dowódcy. Mikołaj Potocki podczas bitwy nadużywał alkoholu, a jego zastępca, hetman polny Marcin Kalinowski, mając poważną wadę wzroku, wydawał absurdalne rozkazy. Droga w głąb kraju stanęła przed Chmielnickim otworem, na całej Ukrainie chłopi przyłączali się do powstania.
Kozacki przywódca miał jeszcze jeden powód do zadowolenia. Jego ludzie odnaleźli pannę Komorowską uprowadzoną przez Czaplińskiego. Chmielnicki zupełnie nie przejął się faktem, że jego rywal poślubił dziewczynę, i niebawem sam zawarł z nią małżeństwo. Patriarcha nie mógł odmówić atamanowi i z góry odpuścił pannie młodej wszystkie grzechy. Choć Komorowska stała się bigamistką, Chmielnicki był szczęśliwy. W głębi duszy jednak nie do końca wierzył w odpust patriarchy i za wszelką cenę starał się uśmiercić Czaplińskiego. Oficjalnie za dawne grzechy, a w praktyce – chciał rozwiązać problem bigamii żony.
Polskie Termopile Anno Domini 1649
Zamek w Zbarażu wybudowano na polecenie ostatnich z książąt Zbaraskich na kilkanaście lat przed wybuchem rebelii. Architekci z Holandii uczciwie zapracowali na wynagrodzenie. Twierdza powstała na planie kwadratu o długości boku prawie 90 metrów, cztery narożniki wzmocniono bastionami, a ziemno-kamienne wały osiągały wysokość 12 metrów i szerokość 20 metrów, co w zupełności zabezpieczało przed ogniem artyleryjskim. Do tego dochodziła jeszcze szeroka, głęboka fosa, a dodatkowym elementem obronnym były stawy i rzeczka Gniezna. Forteca zapewniała skuteczną obronę przed najazdami czambułów tatarskich, nie było tam jednak miejsca dla większej załogi wojskowej. Latem 1649 roku w Zbarażu znalazło się dziewięć tysięcy polskich żołnierzy (i kilka tysięcy służby), którzy dysponowali zaledwie jedną studnią! Ponieważ ogromny problem stanowił brak miejsca na składowanie zapasów żywności i paszy, wokół zamku przygotowano obóz warowny.
Budowla w Zbarażu ma specyficzne znaczenie dla turystów z Polski. Któż z nas nie emocjonował się losami Skrzetuskiego, Zagłoby czy Wołodyjowskiego? Kto nie uronił łzy nad tragedią Podbipięty, który w Zbarażu wypełnił ślub złożony w młodości, a zaraz potem zginął bohaterską śmiercią? Przed oczami bezwiednie stają obrazy z filmu Hoffmana lub wyobrażenia z czasów lektury Sienkiewicza. Niemal nie zwraca się uwagi na wystawę etnograficzno-archeologiczną zlokalizowaną w twierdzy – ważne jest samo miejsce znane niemal każdemu Polakowi.
Armia kozacko-tatarska miała ogromną przewagę nad oblężonymi. Historycy podają różne liczby, ale wydaje się, że 10-krotna różnica sił jest najbardziej wiarygodna. Oblężenie trwało sześć tygodni i obrońcy stopniowo ograniczali obszar obozu warownego. Straty były poważne, szerzyły się choroby, zaczynało brakować żywności. Kilkakrotnie wydawało się, że napastnicy przełamią obronę, ale bezprzykładna odwaga załogi ratowała sytuację. Warto przypomnieć o wydarzeniach z 17 lipca 1649 roku, kiedy to na wały wdarły się oddziały kozackie pod dowództwem pułkownika Iwana Fedorenki i nieomal zdobyły twierdzę. Według niektórych badaczy pełne nazwisko ukraińskiego dowódcy brzmiało: Fedorenko Bohun…
W jednej z sal zamkowych zorganizowano wystawę malarstwa, na której ważną rolę odgrywają współczesne portrety bohaterów wydarzeń z 1649 roku. I chociaż ekspozycja reprezentuje raczej wątpliwą wartość artystyczną, to jednak podobizny kozackich watażków dobrze komponują się z atmosferą miejsca. A może warto by pomyśleć o portretach polskich dowódców? Coraz więcej Polaków odwiedza Zbaraż, więc stanowiłoby to dobre rozwiązanie marketingowe. Osobiście z przyjemnością zobaczyłbym w galerii podobiznę księcia Jaremy lub regimentarzy koronnych dowodzących wraz z Wiśniowieckim obroną twierdzy. A jeżeli jest to niemożliwe, to może kilka portretów bohaterów powieści Sienkiewicza albo kadry z filmu? Tym bardziej że ekranizacja Hoffmana zachowała przecież wszelkie zasady poprawności politycznej.
Mimo sukcesów sytuacja oblężonych stawała się groźna. Nie pomogło spalenie kozackich wież oblężniczych, napastnicy wznosili wały przewyższające umocnienia obrońców i zasypywali załogę pociskami. Coraz trudniej było poruszać się w obrębie twierdzy i chyba tylko obawa przed rzezią powstrzymywała dowództwo polskie przed kapitulacją. Kilkakrotnie podejmowano próby skontaktowania się z wojskami królewskimi zbliżającymi się od zachodu, jednak wysłannicy wpadali w ręce kozackie i ginęli w męczarniach. Powodzeniem zakończyła się wreszcie misja prowadzona niezależnie przez dwóch wysłanników: Krzysztofa Stapkowskiego i Mikołaja Skrzetuskiego. Można się tylko domyślać, że gdyby Sienkiewicz trafił w kronikach na nazwisko pierwszego z nich, główny bohater „Ogniem i mieczem” nazywałby się inaczej…
Warto przyjrzeć się bliżej pierwowzorowi bohatera spod Zbaraża. Mikołaj (a nie Jan) Skrzetuski był szlachcicem z Wielkopolski, który większość życia spędził na Ukrainie. W odróżnieniu od swojego literackiego odpowiednika prowadził awanturnicze życie, często wchodząc w konflikt z prawem. Najstarsze zachowane informacje na jego temat pochodzą z wyroku sądowego, kiedy to przyszły bohater porąbał szablą jakiegoś szlachcica i porzucił go, nie udzielając pomocy. Podczas wojen sprawował się jednak znakomicie i szybko awansował, co jednak wcale nie zmieniło jego charakteru. Seryjnie zbierał w sądach wyroki infamii i banicji, które zgodnie z obyczajami Rzeczypospolitej pozostawały wyłącznie na papierze. Oskarżano go o gwałty i rabunki we wsiach szlacheckich, napady na dwory, zabójstwa niżej urodzonych. W 1667 roku dokonał zajazdu na posiadłość atrakcyjnej i zamożnej wdowy w Wielkopolsce, którą w ten sposób chciał zmusić do małżeństwa! Pierwowzór bohatera Sienkiewicza w niczym więc nie przypominał „Jezusa Chrystusa w roli oficera jazdy”, jak złośliwie podsumował postać Skrzetuskiego Bolesław Prus.
Po sześciu tygodniach walk armia kozacko-ukraińska zwinęła oblężenie i ruszyła naprzeciw wojsk królewskich. Pod Zborowem zawarto ugodę, która gwarantowała Kozakom znaczne uprawnienia na terenie Ukrainy (rejestr podniesiono do 40 tysięcy). Jednak obie strony traktowały porozumienie wyłącznie jako rozejm i niebawem doszło do ponownych walk, których kulminacją była słynna bitwa pod Beresteczkiem w 1651 roku.
Obalenie postanowień ugody ze Zborowa odegrało decydującą rolę w dziejach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wznowienie walk pogrzebało możliwość współpracy z Kozakami – bezpowrotnie przepadła okazja na przekształcenie państwa w federację polsko-litewsko-ukraińską. Gdyby nie zacietrzewienie stron konfliktu, powstałaby potęga, z którą żaden z sąsiadów nie mógłby się równać. A tak – zamiast zgodnie walczyć z Moskwą, Turcją czy ze Szwedami – przez kolejne lata Polacy, Litwini i Ukraińcy mordowali się nawzajem. Upust krwi był zbyt poważny i Rzeczpospolita już nigdy nie podniosła się z upadku.
W Zbarażu zachował się jeszcze jeden zabytek pamiętający czasy wojen kozackich – ogromny kościół pod wezwaniem Świętego Antoniego ufundowany w 1627 roku przez książąt Zbaraskich dla zakonu bernardynów. Podczas oblężenia klasztor i kościół doznały wielu szkód, zginęło kilku kapłanów. W 1675 roku Turcy spalili budynki (łącznie z resztą miasta i zamkiem), a odbudowa przeciągnęła się do połowy XVIII stulecia.
W XIX wieku w klasztorze mieściły się studium filozofii oraz przytułek dla chorych i ubogich. Z czasem powstały szkoła parafialna i gimnazjum łacińskie, których absolwentami byli Ignacy Daszyński i arcybiskup Ignacy Tokarczuk. Klasztor ucierpiał podczas walk polsko-ukraińskich (1918–1919), a w całkowitą ruinę popadł w okresie powojennym, gdy zakonników usunięto ze Zbaraża.
Bernardyni wrócili w 1990 roku. Budynki wymagają gruntownego remontu. Dotychczas zabezpieczono sklepienie, otynkowano mury, dach pokryto blachą. Nabożeństwa odbywają się w tymczasowej kaplicy urządzonej w klasztornym wirydarzu i uczestniczy w nich po kilkadziesiąt osób. To niemal wszyscy miejscowi katolicy. Podczas II wojny światowej większość Polaków zginęła, a ci, którzy przeżyli, wyjechali na Ziemie Odzyskane. Ale zakonnicy ponownie podjęli misję swoich poprzedników – znów służą ziemi, na której osiedli.
Wiśniowiec
Ród księcia Jeremiego przyjął nazwisko od miasteczka Wiśniowiec leżącego 30 kilometrów na północ od Zbaraża. Pod koniec XV stulecia książę Michał rozpoczął budowę zamku, który Jarema zmodernizował i rozbudował, a miasto stało się centrum handlowym południowego Wołynia. Podczas powstania Chmielnickiego Wiśniowiec spustoszyli Tatarzy i dopiero sto lat później odzyskał dawne znaczenie. Ostatni potomek Wiśniowieckich (książę Michał Serwacy) wybudował pałac w stylu francuskim, a po wygaśnięciu rodu upiększaniem budowli zajęli się jego nowi właściciele – Mniszchowie. Kres świetności rezydencji przyniosły problemy finansowe rodziny.
Zmieniali się właściciele, wreszcie w połowie XIX stulecia pałac został sprzedany na licytacji i stopniowo popadał w ruinę, a kompletną dewastację przyniosły rządy bolszewików. Wprawdzie po II wojnie światowej rozpoczęto restaurację zabytku, jednak upływający czas zrobił swoje. Część gmachu jest użytkowana przez biura i instytucje kulturalne, wewnątrz nie zachowało się oryginalne wyposażenie ani nawet pierwotny układ pomieszczeń. Zadowalający stan prezentuje jedynie piękna, barokowa fasada. Ocalały też przeniesione na Wawel wspaniałe piece kaflowe – skromny dowód dawnej świetności budowli.
Ciekawą lekturę stanowią relacje gości odwiedzających pałac w XVIII stuleciu. Dzięki nim wiemy, że przedpokój, klatkę schodową i salę balową zdobiło 45 tysięcy kafli holenderskich z Delftu ozdobionych ornamentem figuralnym. Był to wzór niepowtarzalny – po wykonaniu zamówienia holenderscy rzemieślnicy przekazali szablon właścicielom pałacu. W jednej z sal prezentowano cykl portretów władców Polski, w drugiej hetmanów i innych znakomitości. Salę lustrzaną, jadalnię, salony na piętrze oraz bibliotekę, którą zdobiły portrety i szafy pokryte malowidłami, wyposażono w najnowsze osiągnięcia ówczesnej techniki. Ważną rolę odgrywała też ekspozycja obrazów poświęcona najsłynniejszej przedstawicielce rodu Mniszchów – carowej Marynie (żonie Dymitra Samozwańca).
Pałac wzniesiono nad wąwozem rzeki Horyń, w pobliżu zachowały się pozostałości bastionów obronnych, bramy i ogrodzenia (do niedawna brakowało metalowych elementów). Ale okoliczny park w niczym nie przypomina już magnackich posiadłości, obecnie to bardziej las niż ogród. I to zaniedbany las. Zresztą dziedziniec przed pałacem również wygląda jak zapomniane wiejskie boisko, a właściwie klepisko, co chyba jednak nie przeszkadza nikomu z miejscowych. Nie zachował się – niestety – słynny kościół Karmelitów Bosych ufundowany przez Jeremiego Wiśniowieckiego na trzy lata przed wybuchem rebelii. W 1744 roku w świątyni odbył się pogrzeb księcia Michała Serwacego uznany za najwspanialszą ceremonię żałobną Rzeczypospolitej. Ściany kościoła przybrano z tej okazji adamaszkiem i jedwabiem, na którym zawieszono portrety przodków księcia. Dobudowano 27 ołtarzy (dotychczas było ich 10), a nabożeństwa odprawiało 40 księży. Uroczystości trwały przez cztery dni, a na koniec nad grobem księcia roztrzaskano herby Wiśniowieckich na znak wygaśnięcia rodu.
Na mocy represji po powstaniu listopadowym zlikwidowano wspólnotę karmelicką, a kościół na prawie sto lat przekształcono w cerkiew. Całkowite zniszczenie przyniosły tragiczne wydarzenia z lutego 1944 roku, kiedy to oddziały ukraińskich nacjonalistów spaliły budynek wraz z szukającymi w nim ocalenia polskimi katolikami. Z mieszkańcami Wiśniowca zginęli zakonnicy. Wspólnota karmelicka już nigdy się tutaj nie odrodziła. W ocalałych zabudowaniach klasztornych do niedawna mieścił się internat.
Przy wejściu na pobliski cmentarz katolicki zachowały się nagrobki Michała Serwacego i jego żony – Tekli z Radziwiłłów. Pierwotnie spoczęli w podziemiach kościoła wraz z członkami rodu Mniszchów, ale na początku ubiegłego stulecia ich szczątki przeniesiono na cmentarz. Niestety, w czasach rządów bolszewików większość grobów uległa zniszczeniu, a w latach 60. wysadzono w powietrze pozostałości kościoła. (…)
Fragment książki Sławomira Kopra „W stepie szerokim”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Fronda.
Skomentuj