Mein Kapital, czyli pieniądze Hitlera
„Mein Kampf” jest uważane za summę doktryny nazizmu, ale do dziś jest też sprawną maszyną do zarabiania pieniędzy.
„Mein Kampf” jest uważane za summę doktryny nazizmu, ale do dziś jest też sprawną maszyną do zarabiania pieniędzy.
Hitler udanie kreował wizerunek ascety, gotowego dla Niemiec wyrzec się używek, kobiet i mięsa. Jego relacje z pieniędzmi są równie pogmatwane i niejednoznaczne – podobno ich nie rozumiał, za to kompulsywnie gromadził.
Debiutant
Przez większą część życia doświadczenie Hitlera z pieniędzmi ograniczało się do upokarzającej nędzy. Co prawda, od czasu przejęcia partii, dysponując osobistymi sekretarkami, autami z szoferem, eleganckimi garniturami i świtą, nie był tym znerwicowanym głodomorem sprzed 1914 r., który sypiał w noclegowniach dla bezrobotnych; szykowne damy uczyły go zachowania przy stole i manier, miał doradców od wizerunku, a brak pieniędzy nie był dotkliwy. Starczyło ich na wydanie gazety, propagandę, broń i bojówki, lecz tkwił w tym szkopuł – każdy fenig pochodził z darowizn bogatych sponsorów, bankierów i przemysłowców, jak Helen Bernstein czy Jakob Werlin. Oczywiste, że łaska podobnych ludzi na pstrym koniu jeździ... Hitler gros pieniędzy przeznaczał na potrzeby partii, sam zaś, odkąd armia go zdemobilizowała w 1920 r., nie miał stałego dochodu, za to wiele długów i zobowiązań.
Omal popadł w histerię, gdy z wyrokiem za pucz monachijki trafił do twierdzy w Landsbergu. Nie wiedział, czy z więzienia utrzyma pozycję w partii, a nawet czy NSDAP przetrwa represje. Ochłonął, gdy więzienie okazało się półotwartym salonem, a nawet dostrzegł w tej sytuacji szansę. Uzupełnił zaległą lekturę klasycznych doktryn, aż umyślił wydać własną ideę w bestsellerze o swojej biografii. Planował manewr propagandowy, lecz gdyby na tym zarobił, mógł stanąć na nogi. Motyw, by osadzony Hitler uczciwie zarobił na życie, przekonał również Ottona Leybolda – naczelnika więzienia.
Pomysł, że w ciężkich czasach można skłonić ubożejących Niemców do sięgnięcia w kieszeń za polityczną literaturę, był mało realistyczny. Całe pisarskie doświadczenie Hitlera kończyło się w artykułach do partyjnego „Völkischer Beobachter”. Jego atutem był talent retoryczny, którym hipnotyzował tłum na płatnych prelekcjach. Propagandowo warto też było wykorzystać rozgłos zamachu i długiego procesu.
Hitler miał również wydawcę, gdyż przed denominacją kupił za grosze podupadłą firmę Eher-Verlag (formalnie Franz Eher Nachfolger GmbH), prywatnego właściciela gazety „Münchner Beobachter” – teraz zaś „organu bojowego” nazistów. W tych okolicznościach miał lukratywniejszy kontrakt, niż rynek oferował prowincjonalnemu debiutantowi za polityczną autobiografię.
Istotnie, pokutuje legenda, że Hitler pobrał na poczet „Mein Kampf” zaliczkę w wysokości 45 tys. reichsmarek, z czego większość wydał na luksusowego mercedesa z turbosprężarką – najdroższej limuzyny z fabryki Daimlera. Zaliczka jest plotką (wypuszczoną zdaje się przez Rudolfa Hoessa), gdyż po pierwsze Eher-Verlag nie miało aż takich pieniędzy, a po drugie zimą 1925 r. Hitler wciąż redagował pierwszy tom w Alpach.
Kwota była darowizną właściciela sławnej wytwórni fortepianowej Edwina Bernsteina. Hitler fanatycznie fascynował całą rodzinę, a Helen Bernstein była gotowa szefa NSDAP usynowić, a zarazem wydać za niego córkę. Jej biżuterią Hitler w lwiej części opłacił pucz monachijski, a metody finansowania partii odzwierciedlają mętny charakter polityki w demokratycznej Rzeszy – Bernstein żyrował pożyczki Hitlera w Hansa-Bank AG i sam spłacał kredyt.
Nic dziwnego, że to absurdalnie kosztowne auto, warte najmniej 26 tys. marek (Daimler w tej klasie nie publikował ceny) – zwłaszcza w posiadaniu bezrobotnego od lat wywrotowca – budziło czujność służb podatkowych. Hitler jednak ignorował monity, deklarując brak jakiegokolwiek dochodu – auto wszak należało do banku!
Gwiazda literatury
Sukces księgarski „Mein Kampf” zdawał się zrazu umiarkowany. Nakład pierwszego tomu trudno się sprzedał, co opóźniło wydanie drugiej części do grudnia 1926 r. Istotnie, cena „Mein Kampf” w twardej oprawie, wynosząca 12 marek, okazała się zaporowa, lecz wniosła na konto autora 11 tys. marek. Tym samym fiskus zagiął parol na literata, lecz Hitler żądał uznania limuzyn, sekretarek, kosztownych hoteli i stołowania się w restauracjach za koszty, po czym w 1929 r. kupił ostentacyjnie drogi kabriolet Daimlera-Benza.
To gest znamienny, gdyż 1929 był rokiem gospodarczego wstrząsu. Nie ma jednak nic paradoksalnego w odkryciu, że tzw. wielki kryzys pozwolił najjaśniej rozbłysnąć gwieździe Hitlera. Krach przyniósł autorowi „Mein Kampf” pierwsze naprawdę duże pieniądze – bezrobocie dęło w żagiel retoryki nazistów „walczących ze skompromitowanym establishmentem Rzeszy, winnym upadku godności Niemiec”.
Nadto Hitler okazał się elastyczny wydawniczo: nowe, jednotomowe wydanie w miękkiej okładce było tańsze i dostępniejsze dla zubożałych Niemców. Sukces był niesamowity – tylko w 1930 r. sprzedało się 45 tys. książek, zatem trzykrotnie więcej niż łączne nakłady od 1925. W 1932 r. zapotrzebowanie się podwoiło; nakład 90 tys. rozszedł się jak świeże bułeczki, dając 62 tys. marek tantiem autorskich. Jeszcze nim objął władzę, Hitler zarobił na bestsellerze 160 tys. marek, jednak z poprawką na mglisty rozdział finansów wodza i partii – znaczne kwoty szły na fundusz NSDAP, łapówki i propagandę.
Mimo to nic nie dorówna sukcesowi „Mein Kampf” po objęciu urzędu kanclerza przez Hitlera. Tylko w 1933 r. rozszedł się aż milion nakładu - urósł też udział tantiem Hitlera w kontrakcie – teraz wódz zarabiał markę i dwadzieścia fenigów od egzemplarza.
Także w III Rzeszy zainteresowanie książką nie zamierzało opaść, a nawet rosło. Niemcy nie potrzebowali wykładni nowej epoki – wypadało trzymać „Mein Kampf” na eksponowanym miejscu domu i biura, jeśli się chciało zrobić jakąkolwiek karierę. Zasadę tę celująco przyswoił minister finansów Ludwig von Krosigk, spadek w gabinecie Hitlera po koalicji Papena. Bawarski urząd skarbowy wciąż siłą bezwładu liczył dług fiskalny kanclerza, który na koniec 1934 r. był winien Rzeszy ponad 400 tys. marek i pokaźną sumę dla Kościoła katolickiego (byłoby więcej, gdyby nie urzędnicza ostrożność, aby wódz Rzeszy nie przekroczył wyższego progu podatkowego) – porównawczą skalę wielkości jest pensja nauczyciela, która nie przekraczała 5 tys. reichsmarek rocznie. Fiskus miał dość rozsądku, by nie egzekwować długu, lecz wciąż nie czuł się zwolniony z obowiązku prowadzenia rachunku. Dopiero Krosigk wybawił biurokratów z tej niezręczności – za sprawą ministra Adolf Hitler przestał istnieć w aktach skarbowych i odtąd nie płacił nawet feniga podatku, a i urzędnik nie stracił – dostał złotą odznakę partii z honorowym członkostwem i gabinet rządowy do końca wojny.
„Mein Kampf” stało się prywatną kopalnią złota. Lekko licząc, książka była w co trzecim niemieckim domu, czasem nawet z pomocą państwa – urzędy stanu cywilnego zastąpiły zwyczaj obdarowania młodej pary Biblią, dając im w zamian egzemplarz „Mein Kampf”. To nie zwykłe kunktatorstwo, jak można by sądzić. Niemcy szczerze uwielbiali Führera!
Nikt nie lubi pamiętać, że Hitler wciąż jest najpopularniejszym pisarzem niemieckojęzycznym. Jeszcze przed wojną sprzedano aż 5 mln tłumaczeń na 16 języków i bodaj tylko na francuskim wydaniu – rozmyślnie pirackim – autor nic nie zarobił. Nikt nie wie, ile egzemplarzy wyszło w Niemczech przed 1945 r., lecz co najmniej od 8 do 10 mln.
I choć brak wglądu w księgowość utrudnia rachunki, autor zarobił ok. 100 mln euro na czysto, licząc wedle najbardziej wiarygodnego wskaźnika inflacji. A warto zwrócić uwagę, że roczna kanclerska pensja wynosiła poniżej 50 tys. reichsmarek – nawet po uwzględnieniu 18 tys. kosztów reprezentacji. Przy tym tantiemy autorskie za „Mein Kampf” są śmieszne przy sumach, jakie Reichpostminister płacił za wizerunek Führera na znaczkach pocztowych.
Najbardziej tajemniczy jest cel tworzenia gigantycznego majątku, którego Hitler nie miał sposobu wydać. Nikt nie pamięta, by sam płacił za cokolwiek, gdyż nigdy nie nosił pieniędzy i nie widziano przy nim portfela. Nie miał potrzeby, gdyż każde życzenie spełniała armia nadskakiwaczy. Nim się zastrzelił, wszystko zapisał partii i państwu, choć dalsze losy majątku są zadziwiająco mętne. Zapewne najwięcej wiedzą (choć nie powiedzą) szwajcarscy bankierzy, np. w berneńskim Schweizerische Bankgesellschft, gdzie dekady po wojnie znaleziono 7 mln marek, zdeponowane przez wydawcę „Mein Kampf”.
Skomentuj