Czy to prawda, że ludzie w oblężonym Leningradzie się zjadali?
Tak. Podobnie jak w przypadku każdej klęski głodowej dochodziło w mieście do aktów kanibalizmu.
Jak dużą skalę miało to zjawisko?
Dokładnie nie wiadomo. Miasto żyło jednak w psychozie. Matki bały się wypuszczać na ulice dzieci, bo uważały, że zostaną porwane przez ludożerców. Również niewielkie ilości mięsa, które można było kupić za niebotyczne ceny na czarnym rynku, wzbudzały podejrzenia. Ludzie byli pewni, że sprzedawcy próbują im sprzedać zmielone ludzkie szczątki. W połowie lat 90. XX w. ujawnione zostały statystyki milicyjne na temat kanibalizmu. W latach 1941–1942 pod zarzutem jedzenia ludzkiego mięsa aresztowano w Leningradzie około 2 tys. ludzi.
To zapewne wierzchołek góry lodowej.
Tak, to były przestępstwa bardzo trudne do wykrycia. Typowa sprawa wyglądała mniej więcej tak: samotna kobieta, której mąż został zabity na froncie lub deportowany do łagru, nie jest w stanie utrzymać przy życiu dzieci. W akcie desperacji wybiera się więc na miejski cmentarz, gdzie piętrzą się stosy trupów zebrane z ulic i mieszkań. Kobieta odcina nieboszczykowi rękę lub nogę i zanosi do domu. Gotuje i daje swojej rodzinie do zjedzenia.
Czyli dla mięsa nie zabijano?
Oczywiście zdarzały się i takie przypadki. W dokumentacji milicyjnej zachowały się opisy spraw, w których ludzie mordowali członków swoich rodzin, żeby ich zjeść. Również na ulicach grupy bandytów w tym samym celu polowały na przechodniów. W 90 proc. przypadków jedzono jednak trupy. Albo ręce i nogi dorosłych, albo niemowlęta. Bo można je było łatwo ukraść z cmentarza i zanieść do domu pod płaszczem czy w torbie.
Były to więc działania mające na celu przetrwanie.
Do pewnego stopnia można to porównać z dzisiejszymi przeszczepianiem organów. Części ciała zmarłych ludzi przekazuje się, aby uratować życie innym ludziom. W oblężonym Leningradzie części ciała innych ludzi zjadano, ale cel był ten sam: przetrwanie.
Kto ponosił odpowiedzialność za ten straszliwy głód?
Po pierwsze Niemcy. I tu pewnie pana zaskoczę – raczej dowództwo Wehrmachtu niż przywódcy z NSDAP. To generałowie uznali, że zamiast przebijać się przez sowieckie linie obrony, zająć miasto z marszu i wziąć Leningrad pod okupację, niemiecka armia powinna je otoczyć. Generałowie otwarcie mówili, że zamierzają wziąć Leningrad głodem. Jesienią 1941 roku, gdy rozpoczęło się oblężenie, nie chcieli marnować sił. Wszystkie czołgi miały zostać rzucone na Moskwę. Stanowisko takie zostało przedstawione przez Wehrmacht Hitlerowi i Hitler ten plan zaaprobował.
Niemcy wiedzieli o horrorze, który rozgrywał się w mieście?
Oczywiście. Podczas przesłuchań jeńców wziętych pod Leningradem szczegółowo pytali o warunki panujące na ulicach. Ile zalega na nich ciał, co wojsko i cywile mają do jedzenia, jak wygląda sytuacja zaopatrzeniowa. Krok po kroku Niemcy śledzili postępy straszliwego głodu. Była to więc zbrodnia popełniona z zimną krwią. Niemcy niechętnie dziś o tym mówią, bo front wschodni II wojny światowej w ich zbiorowej pamięci jest miejscem olbrzymiego cierpienia narodu niemieckiego. To do tego strasznego miejsca posłano dziadka czy ojca, który albo zginął, albo wrócił po latach jako złamany człowiek. To Niemcy mieli przede wszystkim cierpieć na froncie wschodnim, a nie Rosjanie i przedstawiciele innych narodów Związku Sowieckiego. To, że zwykli żołnierze – nie żadni SS-mani czy gestapowcy – byli odpowiedzialni za śmierć cywilów, Niemcy wypierają ze świadomości.
To, co działo się w Leningradzie, nie było jednak tylko winą Niemców.
Oczywiście. Cierpienia mieszkańców miasta wynikały również z natury systemu komunistycznego. Okrucieństwa, niekompetencji, marnotrawstwa i głupoty Sowietów.
Czy miasto zostało przygotowane do oblężenia?
Skądże! Wprost przeciwnie. Takie przygotowania zostałyby odebrane jako defetyzm, a więc jako zbrodnia. Andriej Żdanow, który był szefem partii w mieście, na krótko przed zamknięciem się pierścienia oblężenia odesłał przysłane mu pociągi z żywnością. Były to składy, które pierwotnie skierowano na terytoria położone dalej na Zachód. Zostały one jednak w międzyczasie zajęte przez Niemców i zdecydowano o przydzieleniu żywności do Leningradu. Żdanow jednak powiedział, że ich nie chce. Stwierdził, że kontroluje sytuację i sobie świetnie poradzi. Chciał się w ten sposób przypodobać Moskwie, pokazać, że nie dopuszcza do siebie defetystycznych myśli.
Cenę za to zapłacili mieszkańcy miasta.
Gdyby te pociągi zostały w Leningradzie, znajdująca się w nich żywność mogłaby uratować życie wielkiej liczbie ludzi. Kolejny sowiecki błąd polegał na tym, że w lipcu i sierpniu 1941 roku – gdy Niemcy dopiero zbliżali się do miasta – nie zarządzono masowej ewakuacji ludności cywilnej. W ostatniej chwili wywieziono tylko część dzieci, ale operacja ta zakończyła się wręcz kompromitacją.
Dlaczego?
Bo z niewiadomych przyczyn komuniści wysłali pociągi na południowy zachód! Tam miały się odbyć jakieś obozy letnie, ale oczywiście było to absurdem, mrzonką. Na to terytorium – co było do przewidzenia – szybko wkroczyła niemiecka armia. W efekcie rodzice musieli jechać za swoimi dziećmi, żeby je ratować. Często znajdowali je już za linią frontu. Aż trudno uwierzyć, że władze były tak lekkomyślne. Oprócz tych dzieci ewakuowano także część robotników razem z ich fabrykami. Były to jednak tylko te zakłady, które pracowały na potrzeby sowieckiej armii. O zdecydowanej większości cywilów oczywiście nie pomyślano.
„Liudiej u nas mnogo"...
Rzeczywiście, towarzysz Stalin i jego kamraci nie przywiązywali specjalnej wagi do życia jednostek. Dla kogoś, kto zna Związek Sowiecki, działania – a właściwie ich brak – władz Leningradu w obliczu oblężenia nie są zaskakujące. Proszę przy tym pamiętać, że w Sowietach obowiązywał system paszportowy, ograniczający swobodę poruszania. Zwykły obywatel nie mógł tak po prostu wsiąść do pociągu i opuścić zagrożonego miasta. Zostałby natychmiast aresztowany i surowo ukarany. Nie było więc ucieczki.
Wielu obywateli liczyło zresztą, że Niemcy szybko zajmą Leningrad.
Część ludzi uważała, że nie może być już nic gorszego niż komunizm, i rzeczywiście czekała na Niemców jak na wybawienie. Nie wierzono sowieckiej propagandzie, która nagłaśniała niemieckie okrucieństwo na terytoriach okupowanych. Ludzie myśleli, że propaganda jak zwykle kłamie. Z czasem jednak przekonali się, że Niemcy wcale nie są lepsi od bolszewików. Że znaleźli się w sytuacji rozpaczliwej – między młotem a kowadłem.
Wróćmy do sytuacji w mieście. Gdy rozpoczęło się oblężenie sowieckie, władze wprowadziły system dystrybucji żywności, który miał umożliwić mieszkańcom Leningradu przeżycie.
System ten rzeczywiście miał podtrzymać przy życiu leningradczyków, ale tylko tych, którzy pracowali w nieewakuowanych zakładach pracy niezbędnych dla prowadzenia wojny.
Ci ludzie Sowietom byli potrzebni. Reszta – niepracujące kobiety, dzieci, pracownicy biurowi – została skazana na śmierć głodową. Przyznano im rację 125 g chleba dziennie, co zupełnie nie pokrywało zapotrzebowania na kalorie. To mniej więcej dwie i pół cienkiej kromki.
Mniej niż w łagrze.
A te 125 g to i tak była teoria. W praktyce mieszkańcy Leningradu nie dostawali nawet tego. Na przykład w lutym 1942 roku przez szereg dni system dystrybucji żywności nie działał w ogóle. Na co dzień był zaś dogłębnie przeżarty korupcją. Personel obsługujący sklepy kradł olbrzymią ilość racji żywnościowych dla siebie i swoich znajomych, ludzie dostawali więc często niewielką część swoich porcji.
We wspomnieniach z Leningradu zachował się obraz otyłych, aroganckich ekspedientek, które krzyczały na pchających się do lady konających z wycieńczenia ludzi.
Tak, to powodowało olbrzymią frustrację. W olbrzymich kolejkach, które ustawiały się do sklepów, dochodziło do dantejskich scen. Proszę pamiętać, że to wszystko działo się w sytuacji, gdy miasto cały czas było pozbawiane elektryczności. Nie było opału i wody, a panowały mrozy sięgające kilkudziesięciu stopni. Wielu ludzi, którzy zostali odprawieni z kwitkiem ze sklepu, nie miało już sił na powrót do domu. W zimę na ulicach Leningradu zalegały zwały zamarzniętych trupów.
Najbardziej w pani książce wstrząsnął mną opis tego, jak głód niszczył więzi międzyludzkie.
W pamiętnikach i dziennikach z oblężonego Leningradu zawsze powtarza się to samo. Głód powoduje całkowite otępienie, zniszczenie osobowości i z czasem odrzucenie wszelkich uczuć: strachu, gniewu, miłości, opiekuńczości. Człowiek pozbywa się tego wszystkiego i pozostaje w nim tylko obsesja jedzenia. Nie jest w stanie myśleć o niczym innym, wszelkie jego działania są ukierunkowane na jedno: zdobycie jakiegoś pożywienia. Na choć chwilowe zaspokojenie skręcającego wnętrzności głodu.
A jedzenia nie było.
Gdy wyczerpały się zapasy, ludzie zaczęli więc spożywać wszystko. Psy, koty i kanarki. Gotowali paski i podeszwy. Jedzono rozgotowany klej do tapet i inne podobne środki. Wkrótce jednak i to się kończyło. Należało więc szukać dalej. W jednej z relacji zachowała się rozmowa między dwojgiem bliskich osób. Jedna z nich wyliczała drugiej, co się działo tego dnia. Oczywiście mówiła głównie o jedzeniu, w pewnym momencie jednak wtrąciła: „Mama umarła dziś o czwartej po południu". Druga osoba nawet nie zareagowała, zapytała tylko co z jedzeniem...
Szokujące.
Tak. Rodziny się rozpadały, ludzie odwracali się od siebie. Popadali w paranoję, że współmałżonkowie, rodzice czy dzieci okradają ich z jedzenia, oszukują przy podziale nędznych posiłków. Zresztą w wielu przypadkach było to prawdą. Członkowie rodzin w tajemnicy przed bliskimi wyjadali wspólne, skromne zapasy. Przedłużali sobie życie o kilka dni czy tygodni, ale skazywali na śmierć swoje dzieci czy rodziców.
Były chyba i przypadki odwrotne.
O tak. Historia Leningradu to także historia olbrzymiego heroizmu, ludzkiej solidarności i miłości. Wiele rodzin nawzajem się wspierało, do końca nie zatraciło człowieczeństwa. Ich członkowie poświęcali swoje życie dla bliskich. Na przykład przekazując własne racje żywnościowe dzieciom. Jedna z moich ulubionych opowieści to historia pewnego starszego małżeństwa. Ci ludzie nie mieli żadnych dodatkowych przywilejów, musieli ograniczyć się do oficjalnych, głodowych racji. Mimo że w ich domu rozgrywał się dramat, on – w swoich zapiskach – pisał głównie o tym, jak ją kocha, o tym, jaka ona jest dla niego dobra. To dokument świadczący, że prawdziwa miłość jest w stanie przetrwać nawet w najgorszych okolicznościach.
Jak się skończyła ta opowieść?
Tragicznie. Ona umarła z głodu, a on został zadenuncjowany przez sąsiada jako sabotażysta i aresztowany przez NKWD. Para ta do końca zachowała jednak swoje człowieczeństwo. Czytając takie relacje, człowiek nie może uciec od pytań: „A gdyby to przydarzyło się mnie? Jak moja rodzina zachowywałaby się w takiej sytuacji?".
Wspomniała pani o NKWD. Sowiecka policja polityczna działała w trakcie oblężenia?
Pełną parą. Straszliwy czerwony terror trwał w Leningradzie przez całą II wojnę światową. Ludzie byli aresztowani za rozsiewanie defetystycznych plotek, za krytykowanie systemu dystrybucji żywności, za antysowieckie dowcipy czy po prostu wskutek donosu sąsiada czy widzimisię śledczego. Na celowniku służb znalazły się osoby z obcobrzmiącymi nazwiskami, dzieci kułaków i inni „wrogowie ludu". Im bliżej byli Niemcy, tym bezpieka zaostrzała represje. NKWD, tak jak każda instytucja sowiecka, musiało wykonać normę. Aresztować i rozstrzelać określoną liczbę ludzi. Wojna sprawiała tylko, że norma była podnoszona. W efekcie leningradczycy nie tylko konali z głodu, ale jeszcze żyli w strachu, że o piątej rano usłyszą złowieszcze pukanie do drzwi.
W Leningradzie w trakcie oblężenia rozstrzeliwano?
Egzekucje oczywiście miały miejsce. Tak naprawdę jednak nie były potrzebne. Kara uwięzienia równała się bowiem karze śmierci. Ludzie wtrąceni za kraty nie byli bowiem żywieni i błyskawicznie umierali z wycieńczenia. W celi nie byli sobie w stanie zorganizować żadnego jedzenia. Co ciekawe, w obrębie oblężonego miasta i okolic działały należące do GUŁagu obozy. Ich więźniów używano głównie do wykopywania torfu na opał. Tam również działał system norm, który sprawiał, że więźniowie szybko umierali. Im mniej wykopywali torfu, tym mniej dostawali chleba. To było zamknięte koło śmierci.
Obraz oblężenia Leningradu, jaki wyłania się z pani książki, jest zupełnie inny od obrazu przedstawianego przez sowiecką propagandę.
Sowieci twierdzili, że mieszkańcy miasta Lenina dzielnie stawili czoła „faszystowskiej hydrze", broniąc ukochanego systemu. Za wszystkie nieszczęścia mieli być odpowiedzialni wyłącznie Niemcy. Leningradczycy – a szczególnie członkowie partii – mieli zaś spisać się na medal. Byli wielkimi bohaterami Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. W rzeczywistości było zaś oczywiście zupełnie inaczej. Zwykli mieszkańcy miasta po prostu starali się przetrwać, a bolszewicy wcale nie stali się nagle świętymi – pozostali zbrodniarzami. Jak powiedział jeden z ocalałych Dmitrij Lichaczow: „Byliśmy w podwójnym oblężeniu. Od środka i od wewnątrz".
W Rosji pani książka musiała wywołać piorunujące wrażenie.
Zaobserwowałam to już podczas pracy nad nią. Dla rosyjskich tłumaczy, którzy ze mną współpracowali, wszystko to było szokiem. Mówiono im bowiem coś zupełnie innego. Problem ten nie dotyczy jednak tylko Rosjan. Wszystkie narody Europy hołdują rozmaitym wojennym mitom. Na czele z Brytyjczykami. W powszechnej świadomości mojego narodu okres niemieckich bombardowań II wojny światowej to czas powszechnej solidarności i heroizmu. Ludzie śpiewali patriotyczne piosenki, zaciągali się do ochotniczej straży pożarnej, pomagali wydobywać współobywateli spod gruzów i organizowali kolonie dla dzieci pogorzelców. Była jednak i druga strona medalu.
To znaczy?
Niedawno historyk Correlli Barnett zaczął mówić głośno o masowej grabieży domów, sklepów i magazynów, które zostały rozbite niemieckimi pociskami. Grabieżcy wdzierali się do dzielnic, które padły ofiarą bombardowania, i rozkradali wszystko, co byli w stanie unieść. Inny przykład: ostatnio pojawiły się nieprzyjemne informacje o niemieckiej okupacji brytyjskich wysp na kanale La Manche. Mieszkało na nich kilka żydowskich rodzin i – natychmiast po rozpoczęciu okupacji – zostały one wydane Niemcom przez lokalną brytyjską policję.
Wróćmy do oblężonego Leningradu. Tam chyba grabieże i kradzieże były znacznie częstszym zjawiskiem niż w Wielkiej Brytanii?
Oczywiście to była zupełnie inna skala. Nie można tego porównywać. To kolejna sprawa, o której sowiecka propaganda milczała. Ulice Leningradu stały się miejscem bezprawia. Ludzi napadano, bito, a czasami nawet zabijano, aby odebrać im ich racje żywnościowe. Najczęściej miało to miejsce, gdy wracali ze sklepów.
W Leningradzie była jednak pewna grupa osób, która opływała we wszelkie luksusy.
Byli to aparatczycy partyjni wyższych rang – szczególnie ci, którzy pracowali w Instytucie Smolnym. Oni przez cały czas okrążenia otrzymywali wspaniałe trzydaniowe posiłki w tamtejszej stołówce. We wspomnieniach niejakiego Rybkowskiego, aparatczyka związków zawodowych, zachowało się całe menu: zupy, kotlety, owoce, sałatki. Ci ludzie podczas oblężenia jedli o niebo lepiej niż zwykli obywatele sowieccy podczas pokoju. Mało tego, w lesie na południe od Leningradu przez całą wojnę działał specjalny partyjny dom wypoczynkowy. Tam podawano aparatczykom dania wręcz luksusowe: jesiotry, kawior, łososie, indyki, szynki. Pili koniak i kawę, słuchali gramofonowych płyt...
Tak właśnie wyglądał Związek Sowiecki. Państwo powszechnej równości.
Rzeczywiście, ta historia może posłużyć za alegorię całego systemu.
Ilu ludzi zginęło podczas oblężenia Leningradu?
Około 750 tys. Czyni to tę bitwę najbardziej tragicznym oblężeniem miasta w historii ludzkości.
Anna Reid jest brytyjską historyk i dziennikarką. W latach 90. pracowała jako korespondentka „The Economist" w Kijowie. Napisała m.in. „Borderland: A Journey through the History of Ukraine" oraz „The Shaman,s Coat: A Native History of Siberia". W Polsce ukazała się właśnie jej książka o oblężeniu Leningradu.
Anna Reid „Leningrad. Tragedia oblężonego miasta" Wydawnictwo Literackie
Skomentuj