Dla Józefa Mackiewicza gawęda „Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" była „swego rodzaju eposem". Lektura tej „powieści" – w której Baćków jest naprawdę Pućkowem, rodzinnym majątkiem Michała Kryspina Pawlikowskiego (1893–1972) pod Bobrujskiem, a Tadeusz Irteński to sam autor – jest dla nas wyprawą do świata utraconego już tak dawno, że zdarza się nam zapominać, iż był to nasz świat. Znany rosyjski historyk emigracyjny Gleb Struve wspominał, że Pawlikowski uważał I wojnę światową za największą tragedię XX wieku, z której – jego zdaniem – wzięły się oba totalitaryzmy europejskie: czerwony oraz brunatny. Dla Pawlikowskiego wojna ta i wszystkie jej konsekwencje, włącznie z jakże niefortunnym traktatem ryskim, oznaczały utratę majątku rodzinnego i ojczyzny – Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Powieść po raz pierwszy w Polsce wyszła w 2010 roku, podczas gdy swój pierwodruk miała w 1959 roku w Londynie. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego na tę śliczną książkę czekać musieliśmy w wolnej Polsce ponad 20 lat. Pawlikowski w ogóle nie miał szczęścia i – jak się zdaje – dla większości rodaków pozostaje pisarzem nieznanym. „Dzieciństwo i młodość..." jest tymczasem w swoim gatunku utworem bliskim arcydzielności. Dla czytelnika, dla którego Kresy nie są pustym dźwiękiem, winna to być lektura obowiązkowa.
„Nie mogę oprzeć się myśli, że jest jakaś nić – straszna i czerwona – która łączy traktat ryski z naszą dzisiejszą tragedią [...] Gubi się ta nić na lat dwadzieścia, by później zabłysnąć krwawo nad Katyniem"
Ciekawe, że ten kresowy pisarz, piewca Mińszczyzny, sam zżymał się na słowo „Kresy". W „Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego" swój pogląd w tej kwestii wyłożył następująco:
„Jeżeli książka niniejsza zawiera akcenty »polityczne«, to tylko dlatego, że byłem, jestem i pozostanę wierny idei, że między Polską etnograficzną a »Litwą« Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego – od Niemna i Bugu aż po Dniepr – istniał, istnieje i będzie istniał głęboki związek. Niech politycy zawodowi starają się (jeśli potrafią!) o teoretyczne i praktyczne zdefiniowanie tego związku. Powiem tylko, że dzieje ostatnich lat czterdziestu powinny były czegoś nauczyć naszych – i nie naszych – polityków. Naród, który niczego się nie nauczył i który zerwał z tradycją, »niewart« – parafrazując Henryka Rzewuskiego – »bytu« i »nawet żyć nie może, ponieważ już się oderwał od korzenia, z którego żywot swój czerpał«.
Wracam jednak do terminologii. Wyrazy »Kresy« (czego? jak odległe?) oraz urzędowe „Ziemie Wschodnie" po prostu mnie mierżą. Do roku – z grubsza 1914 – mówiliśmy Polska albo Rzeczpospolita Obojga Narodów, albo Korona i Litwa. I oto nagle po roku 1918 ograniczyliśmy pojęcie Litwy do małego obszaru dawnej guberni kowieńskiej, a pojęcie »litewski« do jakiegoś miliona ludzi posługujących się wyłącznie językiem litewskim. Ten lęk przed nazwą „Litwa" i ukucie niezgrabnych eufemizmów »Ziemie Wschodnie« lub »Kresy« trącą zaściankiem i kompleksem niższości. Dla mnie istnieją: Korona i sfederowane z nią Wielkie Księstwo Litewskie. Nie możemy z dnia na dzień zmieniać terminologii, która wytrzymała pięćsetletnią próbę historii. Poczekajmy ze zmianą terminologii, aż się kocioł do dna wygotuje".
Plecami do Mińszczyzny
A tym wszystkim nadgorliwcom, którzy z fałszywą troską w głosie i dziś jeszcze przejmują się ubocznymi skutkami rzekomo fatalnie przeprowadzanej na Kresach polonizacji, dedykuję następujący ustęp książki Michała K. Pawlikowskiego:
„Dwór ani myślał wsi »polonizować«. Odwrotnie – zachęta i pielęgnowanie języka, folkloru i obyczaju białoruskiego były uważane za jedynie skuteczny (no i legalny) sposób walki z rusyfikacją. We dworze po polsku mówił rządca, bo był Polakiem. Po polsku mówił ekonom, bo się rekrutował ze szlachty zaściankowej, której językiem domowym był język polski. Po polsku uczyli się szybko mówić lokaje, kucharze, furmani i leśnicy, bo uważali to za swego rodzaju szyk: bądź co bądź język polski był językiem pańskim. Ale z parobkami i gospodarzami wiejskimi mówiło się tylko po białorusku. Poprawne i płynne mówienie po białorusku było jakby swoistym stylem".
W niewielu książkach tak wnikliwie, a zarazem tak pięknie przedstawione zostały Kresy jak w autobiograficznych powieściach Michała K. Pawlikowskiego „Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" (1959) oraz jej kontynuacji „Wojnie i sezonie" (1965).
Kiedy autorowi tych publikacji w młodości, po zakończeniu roku szkolnego, ojciec chciał zafundować podróż na zachód Europy, chłopak odmówił. Wolał spędzić wakacje w rodzinnym majątku Baćków na Mińszczyźnie, chodzić do lasu, wprawiać się w polowaniu... Po stokroć miał rację. Zachód poznał później aż za dobrze, Baćków natomiast już za niewiele lat znalazł się po „złej" stronie granicy. Do Mińszczyzny, wstrząsanej paroksyzmami wojennymi, a w czasie rewolucji bolszewickiej utopionej we krwi (nawiasem mówiąc, zdaniem Michała K. Pawlikowskiego rosyjska rewolucja nie w 1917 roku, lecz w 1914 „wybuchła przez sam fakt mobilizacji, tj. skupienia w zwartych i uzbrojonych szeregach milionowych mrowi istot, które wedle słów Iwana Bunina jeszcze się niezupełnie nauczyły chodzić mocno na tylnych nogach, a które w dodatku pozbawiono jedynej przyjemności – wódki"; taki to był efekt wprowadzonej z początkiem wojny w Rosji (!) prohibicji – przyp. K.M.) Polska, ledwie dopiero wskrzeszona z martwych, odwróciła się plecami.
Rak dojutrkostwa
Po wielu latach na emigracji autor „Wojny i sezonu" (Pawlikowski dwa miesiące przed „dobrowolnym" przystąpieniem Litwy do Związku Sowieckiego uciekł z Wilna do Szwecji, następnie przedostał się do Anglii, a w 1956 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie wykładał w Berkeley; od 1961 roku na emeryturze, zmarł na Hawajach na atak serca i tam też został pochowany) pisał:
„Nie jestem mistykiem. A jednak nie mogę oprzeć się myśli, że jest jakaś nić – straszna i czerwona – która łączy traktat ryski z naszą dzisiejszą tragedią. Biegnie ta nić, wijąc się fantastycznie, niemal kapryśnie, od mogił pomordowanych, a za życia odartych ze skóry ułanów pod Rohaczewem i Niemirowem do miejsca kaźni pułkownika Mościckiego w borach poleskich, gdzie trzy lata później wytknięto granicę ryską. Później biegnie ta nić do sali sejmowej, gdzie zagrzmiały z galerii słowa »Kainie Grabski!«. Gubi się ta nić na lat dwadzieścia, by później zabłysnąć krwawo nad Katyniem. Później – nad Wilnem, gdy »sprzymierzeńcy« likwidowali Armię Krajową. I wreszcie zatrzymuje się ta nić czerwona wśród wystygłych rumowisk Warszawy. Zatrzymuje się – na jak długo?
A na emigracji, wśród potępieńczych swarów, gdy sęp nam wyjada i serca, i mózgi, zaczynamy wyrzekać się braci zza Buga, tak jak w roku 1921 wyrzekliśmy się po kainowemu braci zza Dźwiny, Słuczy, Berezyny i Druci.
Użycie przeze mnie mocnych lub niejasnych wyrazów, w rodzaju »hańba«, »Kain«, »mistyka«, jest rzecz jasna figurą literacką. Traktat ryski nie był nawet katastrofą, bo katastrofy w dziejach narodu nie można przywiązywać do jakiejś chwili. Był tylko objawem, zapewne najjaskrawszym, choroby toczącej myśl polską. Był objawem atrofii racji stanu: racji opartej na pewnym minimum moralności politycznej. Był objawem raka dojutrkostwa zbudowanego na fałszywym poczuciu bezpieczeństwa.
Stawiano Sienkiewiczowi zarzuty, że jego »Trylogia« podjudzała i podjudza młodzież do szaleńczych i samobójczych zrywów w rodzaju Powstania Warszawskiego. Zarzut moim zdaniem niesłuszny. Duchem »Trylogii« nie jest namawianie do szaleństw. Jej duchem jest przygoda. A przygoda, choćby najbardziej szalona, nie jest samobójstwem. Odbrązawianie Sienkiewicza zaczęło się nie dlatego, że wybielił jakiegoś wodza polskiego i oczernił jakiegoś wodza kozackiego, lecz dlatego, że w psychice polskiej załamał się duch przygody. Wyprawa kijowska, która po dziś dzień irytuje pewnych naszych polityków, zdobycie Mińska, Borysowa i Bobrujska – to ostatnie podrygi ducha przygody. Od roku 1920 jesteśmy w defensywie".
W Duksztach, u Zanów
Dalszy ciąg „Wojny i sezonu" dzieje się głównie w Wilnie, gdzie Pawlikowski osiadł w 1923 roku, przez następnych 15 lat pełniąc wysokie funkcje administracyjne z tytułem radcy wojewódzkiego. Dopiero z wojewodą Bociańskim nie mógł znaleźć porozumienia, co jednak wcześniej nażył się, najeździł po Wileńszczyźnie, napolował, nabalował – to jego. Zaprzyjaźnił się z Józefem Mackiewiczem, z którym łączyły go zarówno zamiłowanie do przepysznych nalewek litewskich, jak i zainteresowania przyrodnicze.
Nieprzypadkowo opisy tamtejszych borów, a także łowów, należą do najlepszych kart prozy Pawlikowskiego i porównać je można jedynie z opowiadaniami myśliwskimi Franciszka Wysłoucha „Na ścieżkach Polesia" (1976) oraz z opisami krajobrazów rozrzuconymi po niemal wszystkich książkach i reportażach Józefa Mackiewicza właśnie. Skądinąd ten ostatni uważał, że jego przyjaciel nie doceniał uroków litewskich, wciąż pozostając pod wrażeniem lasów wschodniego Polesia.
Przyroda pod piórem Pawlikowskiego ożywała i w niepowtarzalny sposób współgrała ze wspaniałymi postaciami tamtejszych ziemian, uwiecznionych przez autora „Wojny i sezonu". Tak na przykład pisał on o dworze Dukszty, niegdyś panującym nad trzema jeziorami: Pereświetą, Pereswiatajte i Samańką. To „gniazdo starożytnej rodziny Dusiackich-Rudominów przeszło później w drodze wiana do rodzin Biegańskich i Dowgiałłów, a w końcu, również w drodze wiana, do Zanów".
Dukszty niemal o miedzę sąsiadowały z Jużyntami, znanymi czytelnikom sławnego „Sobola i panny" Józefa Weyssenhoffa. „Tym samym powietrzem oddychał Weyssenhoff – pisał Pawlikowski – z takiego samego dworu wyruszał na pardwy do dalekich mszarów Szepety. Tu tęsknił i kochał. Tu polował".
Kiedy Michał K. Pawlikowski odwiedzał Dukszty, ich właścicielką była Teresa z Dowgiałłów Zanowa, „bohaterka dwóch okresów walk o niepodległość: P.O.W. Kowno i AK drugiej wojny, odznaczona Krzyżem Virtuti Militari za czyny bojowe i wsławiona zbrojnym odparciem napadu bandyckiego na Daukszty wkrótce po pierwszej wojnie. Pani Teresa była żoną Tomasza Zana, wnuka Tomasza Arcypromienistego, matką również Tomasza zwanego Muśkiem. Ponieważ „wielki" Tomasz był żonaty ze Świętorzecką, cioteczną babką Tadeusza, więc pani Teresa była jego kuzynką lub raczej kuzynową". I w tym miejscu trafiamy na odsyłacz. Następującej treści:
„Teresa Zanowa aresztowana przez Niemców jako kurierka AK zmarła śmiercią męczeńską w obozie Ravensbruck w roku 1944 w wieku lat 62".
Skomentuj