Czy mogliśmy wygrać kampanię 1939 roku?
Podczas II wojny światowej żaden kraj nie był w stanie samotnie wygrać z Niemcami. Także Wielka Brytania, która w 1940 roku zwyciężyła w bitwie o Anglię. Gdyby Brytyjczycy pozostali sam na sam z III Rzeszą, musieliby kapitulować. Potęga RAF zostałaby złamana i doszłoby do inwazji Wehrmachtu na Wyspy. Podobnie było ze Związkiem Sowieckim. W 1941 roku Armia Czerwona została doszczętnie rozbita. Potem rzeczywiście osiągnęła przewagę nad Niemcami, ale dzięki gigantycznym dostawom sprzętu od aliantów. Odpowiedź na pańskie pytanie brzmi więc: nie. Polska sama nie była w stanie wygrać kampanii 1939 roku.
A razem z Francuzami i Brytyjczykami?
Od lat 20. mieliśmy umowę wojskową z Francją. To była kopia umowy, jaką Francja zawarła z Rosją w 1914 roku, gdy wybuchła I wojna światowa. Układ był bardzo prosty. Na tym froncie, na którym Niemcy zaatakują jako pierwsi, napadnięty się broni, wiążąc jak najwięcej sił niemieckich w określonym terminie. W naszym przypadku miały to być dwa tygodnie. W tym samym czasie drugi partner przygotowuje i przeprowadza rozstrzygające uderzenie.
A więc powtórka z historii. Z tym że rolę wschodniego sojusznika Francji miała odegrać tym razem Polska.
Tak, ale armia polska była w stanie wystawić przeciwko Niemcom siły, które były większe niż siły armii carskiej wystawione przeciwko Niemcom w roku 1914. Rosjanie zmobilizowali 500 tys. żołnierzy (reszta poszła na Austro-Węgry), a my ponad 1,5 mln! Mieliśmy nowocześniejsze uzbrojenie, lepszych dowódców oraz żołnierzy. Nasi żołnierze, w przeciwieństwie do ówczesnych Rosjan, byli uświadomieni, nastawieni patriotycznie, wiedzieli, o co będą się bić. Polska posiadała znacznie lepszą pozycję wyjściową. Zaczynała bowiem wojnę nie z rubieży Kowno – Grodno – Białystok, ale spod Torunia, Bydgoszczy czy Górnego Śląska. Byliśmy więc lepszym partnerem do prowadzenia wojny z Niemcami niż Rosjanie w 1914 roku.
Co Niemcy, atakując Polskę, pozostawili na Zachodzie?
Śmieszne siły. Zaledwie 23 dywizje, które zbierały się około tygodnia i do walki były gotowe dopiero 7–8 września. Obok nich stała jeszcze osłona od strony Belgii i Holandii w sile trzech dywizji.
Czym dysponowali Francuzi?
Francuzi po swojej stronie granicy niemalże nie mieli gdzie zmieścić swojej armii! Posiadali czterokrotną przewagę w piechocie, a w artylerii ośmio-, a nawet dziesięciokrotną! To była przewaga miażdżąca. Francuskie uderzenie przeprowadzone 15 września, jak zakładała umowa wojskowa z Polską, zdruzgotałoby Niemców. Nie wytrzymaliby tak zmasowanego ognia artylerii na tak wąskim odcinku. Obrona niemiecka była bardzo płytka. Góra 10, 15 km. Dalej nic nie było. Wszystko to zostałoby przykryte ogniem ciężkiej artylerii. Już sam ostrzał zmiażdżyłby te nędzne dywizje niemieckie. Gdyby potem ruszyły dywizje piechoty wsparte czołgami i lotnictwem, przejechałyby po Niemcach jak walec.
To byłby koniec?
Oczywiście. Wprawdzie Niemcy byliby w stanie przerzucić całość swojego lotnictwa na Zachód w ciągu dwóch czy trzech dni i mogliby próbować jeszcze desperackiej obrony. Ale przypominam, że w połowie września ich lotnictwo było już poważnie nadwerężone na froncie polskim. Niemcy stracili tu ponad 1 tys. samolotów, z czego dwie trzecie do 15 września. A nienaruszone francuskie lotnictwo dysponowało przecież jeszcze wsparciem RAF.
Niemcy nie próbowaliby przerzucić większej ilości wojsk z frontu polskiego?
Próbowaliby, ale nawet zakładając, że Polacy by im w tym nie przeszkadzali – co było mało prawdopodobne – zajęłoby to ze dwa tygodnie. A po dwóch tygodniach wojna już by się skończyła. To byłby pogrom.
Czyli już we wrześniu 1939 roku miałaby miejsce sytuacja, która wystąpiła w styczniu–lutym 1945 roku?
Sytuacja ta byłaby jeszcze mniej korzystna dla Niemiec. Bo walcząca na Zachodzie z Francuzami, a na Wschodzie z Polakami III Rzesza nie byłaby w stanie się bronić jeszcze przez trzy, cztery miesiące. Skapitulowałaby niemal natychmiast.
Czyli już w 1939 roku zostaliśmy zdradzeni przez Anglię i Francję?
Tak, to była zdrada. My wypełniliśmy nasze zobowiązania sojusznicze. Broniliśmy się i związaliśmy główne niemieckie siły na wystarczająco długi czas, aby umożliwić Francuzom i Anglikom przygotowanie rozstrzygającego natarcia. Dokładnie tak, jak było to przewidziane w umowie. Nasi sojusznicy swoich zobowiązań jednak nie wypełnili. Tym samym skazali Polskę na zagładę.
Ale czy nie można było drożej sprzedać skóry? Pułkownik Marian Porwit uważał, że kampania 1939 roku „została przegrana nie na miarę sił zbrojnych państwa o 35-milionowej ludności". Dlaczego marszałek Rydz-Śmigły zdecydował się na skazaną na porażkę bitwę graniczną?
To klasyczny przykład myślenia w kategoriach taktycznych. A wojny nie prowadzi się w kategoriach taktycznych, tylko zawsze w strategicznych. Problem Polski przez całe dwudziestolecie polegał na tym, że nie wiedzieliśmy, jak się zachowają Francuzi i Anglicy, gdy Niemcy wkroczą do Polski. Już Piłsudski mówił, że Zachód jest „parszywieńki" i nie będzie zdolny do przeciwstawienia się Niemcom. Baliśmy się, że Anglicy i Francuzi w ogóle nie przystąpią do wojny.
Jaki ma to związek z podjęciem samobójczej decyzji o walce na granicach?
Taki, że my w 1939 roku nie wiedzieliśmy, czego chcą Niemcy i jak się ta kampania potoczy. Scenariusze mogły być różne. Co by się bowiem stało, gdybyśmy rzeczywiście się oparli na linii Wisły i... nigdy się nie doczekali Niemców? Niemcy mogliby np. zająć bez walki tylko Gdańsk. Albo Pomorze, Poznań i Górny Śląsk. Hitler po zdobyciu zachodniej Polski wcale nie musiał iść dalej. Mógł się zatrzymać i uznać, że osiągnął swoje cele wojenne i nie zamierza forsować Wisły, by się bić z Polakami. Co wtedy? Przecież Francuzi i Anglicy nie weszliby do wojny. Skończyłoby się tak jak wcześniej z Czechosłowacją. Musieliśmy więc doprowadzić do wielkiego starcia już na samej granicy. Nawet kosztem tego, że zostaliśmy w tej bitwie pobici.
Czy polskie dowództwo nie popełniło jednak podczas przygotowań do wojny poważnych błędów? Weterani września mówili o potwornym bałaganie panującym w armii. Brak map, taborów, chaotyczne dowodzenie.
Nie przesadzajmy. Ostatecznie udało się zmobilizować tylu ludzi, ilu zakładał plan – czyli 1 mln 550 tys. Zgoda, mieliśmy problemy. Ale występowały tam, gdzie Polska była zapóźniona. Mieliśmy takie, a nie inne koleje. I takie, a nie inne drogi. Mówi się sporo o tym, że nasza armia była w zbyt małym stopniu zmotoryzowana, ale istnienie zakrojonej na szeroką skalę motoryzacji nie miałoby większego sensu ze względu na brak dobrych dróg.
Ale co z panującym w armii bałaganem?
Wojna jest stanem kosmicznego bałaganu. Elementów chaosu nie mogło więc zabraknąć, a zwłaszcza nie brakowało ich w momencie klęski i odwrotu. Ale przecież, wbrew powszechnej opinii, wśród Niemców też panowało niezłe zamieszanie. Na przykład jedyny pułk spadochroniarzy, jaki miała armia lądowa w kluczowym momencie bitwy pod Bzurą, rzucono do walki jako zwykłą piechotę do forsowania rzeki. Oficerowie z niemieckiego sztabu jeździli zaś po Polsce, wyszukiwali pogubione jednostki i na siłę doprowadzali do punktów koncentracji, przebijając się przez inne własne wojska!
Podobno 15 września w polskich sztabach strzelały korki od szampana. Niemcy mieli być już wyczerpani, kończyła się im amunicja, linie zaopatrzeniowe były rozciągnięte do granic możliwości. A my mieliśmy się przegrupować na ziemiach wschodnich i dopiero wtedy ruszyć do prawdziwej walki.
Ta historia jest oparta na prawdziwym epizodzie. 16 września zastępca szefa sztabu głównego płk Jaklicz otworzył butelkę wina. W polskim dowództwie nastąpiło wówczas znaczne odprężenie, ale jego najważniejszym powodem było to, że doszliśmy do terminu, do którego mieliśmy się bronić sami. Zgodnie z umową następnego dnia Francuzi mieli przejść do ofensywy na zachodzie.
Sytuacja na froncie w połowie września chyba się jednak nieco poprawiła?
To prawda. 16 września wieczorem główne siły armii niemieckiej zeszły z frontu głównego na Wiśle i poszły na północny zachód, nad Bzurę. Na centralnym odcinku frontu właściwie nie było Niemców. Jakieś bezsensowne uderzenie Guderiana skierowane zostało na ewakuowane przez Polaków tereny północno-wschodnie. Na południu na froncie była właściwie tylko 14. Armia niemiecka, która została zatrzymana przez nas pod Lwowem. Nasza sytuacja nie była już więc beznadziejna.
Mieliśmy szanse na sukces?
Samotna polska kontrofensywa na Berlin była oczywiście niemożliwa. Byliśmy już pobici. Ale gdyby nie zaatakowali nas Sowieci, historia rzeczywiście mogłaby się potoczyć inaczej. Niemcy od 14 września zaczęli bowiem wycofywać wojska z frontu i przerzucać je na Zachód, nad granicę z Francją, bojąc się uderzenia od tamtej strony. A Hitler już 11 września domagał się wyznaczenia linii, na której działania w Polsce zostaną wstrzymane. Choć dziś może się to wydawać zaskakujące, Niemcy we wrześniu 1939 roku wcale nie mieli zamiaru zajmować całej Polski. Rozważali jedynie, czy odciąć Polskę od Rumunii, czy też nie.
Zostawiliby więc okrojone polskie państwo?
Na to się zanosiło. W połowie września wyglądało na to, że na froncie nastąpi stabilizacja i wojna wygaśnie. Przecież na ziemiach wschodnich zaczęły normalnie działać szkoły i administracja. Niemcy osiągnęli wszystko, co chcieli, a nawet znacznie więcej. A ze względu na sytuację na Zachodzie nie byli już nas w stanie sami dobić. Kontynuowanie wojny z polską armią, która już została rozbita i nie stwarzała dla Rzeszy zagrożenia, byłoby zbyt ryzykowne. Trzeba było czym prędzej zabezpieczyć zachodnią granicę przed Francuzami.
Z jakich terenów składałoby się państwo polskie po przegranej kampanii z samymi Niemcami?
Zakładam, że z całego województwa wileńskiego i nowogródzkiego, większej części poleskiego, prawie całego wołyńskiego, całego tarnopolskiego, całego stanisławowskiego oraz części lwowskiego. A być może także z części lubelskiego.
Czyli II Rzeczypospolitej ostateczny cios zadał Związek Sowiecki 17 września 1939 roku?
Tak, to państwo dobili Sowieci. Zajęli tereny, które wówczas nie interesowały Niemców. W tym momencie stało się już jasne, że Francuzi na zachodzie nie ruszą. Zaatakowana z obu stron Polska przestała istnieć.
Często przedstawia się obronę Warszawy jako akt najwyższego heroizmu. Czy decyzja o obronie miasta pełnego cywilów na pewno była słuszna?
18 września został internowany polski rząd. Nowego w tych warunkach nie można było powołać. A jeśli nie ma rządu, to nie ma państwa. Dlatego obrona stolicy miała symboliczne znaczenie. Bo to, jak długo bronił się gen. Kleeberg, nikogo na Zachodzie nie obchodziło. Nikt tego nie zauważał.
Ale czy dla zademonstrowania Anglii i Francji naszego oporu warto było poświęcać życie tysięcy cywilów i 10 proc. budynków, które obróciły się w gruzy? Na czele z Zamkiem Królewskim. Dlaczego nie można było zrobić tak, jak w 1940 roku postąpili Francuzi, którzy ogłosili Paryż miastem otwartym?
Ta decyzja była pusta. Bo i tak Paryża nie miał kto bronić. Armia francuska była rozbita i pokonana. Dochodziło do sytuacji, w których poddawano się telefonicznie! Oficerowie francuscy dzwonili do Niemców i mówili, że jako dowódcy określonej jednostki zgłaszają kapitulację. Na co Niemcy odpowiadali: „Dobrze, przyjedziemy przyjąć kapitulację, ale musicie trochę poczekać, jesteśmy jeszcze 80 km od was". Nie porównujmy Polaków do Francuzów.
Skomentuj