Cudotwórcy
Choć zdaniem niektórych ważnych polityków, jak również części naszych współobywateli, po ćwierćwieczu transformacji Polska znajdowała się w runie, odważę się nie do końca z tym zgodzić...
Choć zdaniem niektórych ważnych polityków, jak również części naszych współobywateli, po ćwierćwieczu transformacji Polska znajdowała się w runie, odważę się nie do końca z tym zgodzić...
I to nie tylko dlatego, że wzorem Greka Zorby można by jęknąć: „jaka piękna ruina”. Ja po prostu uważam, że w Polsce nastąpił cud. A do cudu potrzebni są cudotwórcy.
Nie będę zanudzał przypominaniem, o ile wzrósł PKB, o ile zwiększyła się realna siła nabywcza płac, ani jak bardzo realnie wzmocnił się od roku 1989 złoty (z uciętymi w międzyczasie czterema zerami). Zresztą i tak usłyszałbym, że nikt nigdy nie widział żadnego PKB (który jest jak wiadomo tylko fetyszem ekonomistów), a życie za Gierka to dopiero był szał (zwłaszcza, jak ktoś miał 20 lat, a teraz nie wiadomo dlaczego ma ich więcej).
Znacznie łatwiej jest zilustrować ten cud czymś zupełnie innym. Kiedy Polska odzyskała wreszcie wolność i zaczęła odbudowywać gospodarkę rynkową, panowało powszechne przekonanie, że nam się to po prostu nie uda. Pamiętam jednego z najbardziej znanych brytyjskich ekonomistów, który na konferencji w EBRD roku 1991 mówił, że o ile może sobie wyobrazić, że w ciągu 10-15 lat Węgry i Czechosłowacja mogą stać się normalnymi krajami o gospodarce rynkowej i kandydatami do członkostwa w Unii Europejskiej, to w przypadku Polski jest to absolutnie wykluczone. Powtarzał zresztą dobrze znane, stare poglądy: dla Niemców "Polnische Wirtschaft" było synonimem bałaganu, nędzy i złej organizacji.
CZYTAJ TAKŻE: Mit ustaw monopolowych
Przemawiający w Reichstagu kanclerz Bismarck przekonywał, że polscy właściciele ziemscy pieniędzy uzyskanych w formie rekompensaty za przymusowe wywłaszczenie z pewnością nie zainwestują, ale przehulają w kasynie w Monaco. A brytyjski premier David LLoyd George stwierdził podczas konferencji wersalskiej, że "oddać w ręce Polaków przemysł Śląska, to jak dać małpie zegarek". Nie była to tylko złośliwość zagranicy. Do nagonki na polskie zdolności do urządzenia własnej gospodarki dołączał się nasz XIX-wieczny czempion przedsiębiorczości Wokulski, stwierdzając, że w Polsce "nie poradzi jednostka z inicjatywą, bo wszystko sprzysięgło się, ażeby ją spętać i zużyć w pustej walce – o nic".
Kiedy rozpadał się system komunistyczny, żałosny stan w jakim znajdowała się polska gospodarka wydawał się ostatecznym potwierdzeniem faktu, że Polacy nie mają ani chęci, ani głowy do biznesu, nawet na tle sąsiadów z Europy Środkowej – choć jednocześnie wykazywali się całkiem sporą inicjatywą i sprytem, jeśli chodzi o nielegalne radzenie sobie w warunkach absurdalnego systemu.
CZYTAJ TAKŻE: Bill Clinton i jego hojni sponsorzy
No i proszę, niespodzianka. Naród który miał być na samym końcu Europy Środkowo-Wschodniej, znalazł się raptem na początku. Budapeszt, który kiedyś był obiektem marzeń Polaków, stał się biedniejszy od Warszawy. Czechy, które miały nas zostawić daleko w tyle, rozwijały się po roku 1990 w tempie dwukrotnie niższym od Polski. A PKB na głowę mieszkańca wschodnich landów Niemiec, nafaszerowanych niewyobrażalną wręcz górą pieniędzy i wspomaganych na każdym kroku przez braci z zachodu, jest dziś już tylko o 10% wyższy, niż w pobliskiej Wielkopolsce i na Dolnym Śląsku.
Oczywiście, że zadecydowali o tym ludzie
W ciągu lat 1980-tych, gdy władza komunistyczna słabła, przedsiębiorczość stała się jednym ze sposobów walki Polaków o wolność, zarówno polityczną jak ekonomiczną. Dobrze pamiętam, jak wszyscy moi koledzy ze studiów zastanawiali się, jaką otworzyć firmę – bez kapitału, umiejętności, w systemie gospodarczym który wciąż był nakierowany na walkę z prywatnymi przedsiębiorcami. Kiedy jednak tylko, cudownym zrządzeniem losu, system się zmienił, Polacy ruszyli mocno do przodu i zaczęli naprawdę tworzyć firmy. Początkowo ze środkami trwałymi często ograniczonymi do rozkładanych na ulicach łóżek z towarami, a środkami obrotowymi wystarczającymi na jednorazowe wypchanie walizek zakupami w Berlinie. Potem z małymi sklepikami i biurami. Potem z większymi. A potem już z normalnymi firmami, podobnymi do firm z rozwiniętego świata.
Naprawdę trudno jest wymienić wszystkie nazwiska cudotwórców. Niektórzy byli znani z ekranów telewizora (internet na początku lat 1990-tych jeszcze nie istniał, choć młodzi ludzie i tak nie zrozumieją, jak to było możliwe), inni pozostawali w cieniu. Albo dlatego, że tak chcieli, albo dlatego że ich działalność była mrówczą, mało efektowną pracą. Ale, jak wiadomo, dzięki pracy wielu mrówek mogą powstać ogromne mrowiska.
CZYTAJ TAKŻE: Rothschildowie Skandynawii
Zręby polityki gospodarczej, która umożliwiła budowę w Polsce gospodarki rynkowej wprowadził w życie Leszek Balcerowicz. Ale warto pamiętać, że jeszcze przed nim, gdy u władzy wciąż byli komuniści, radykalną ustawę o swobodzie działalności gospodarczej stworzył Mieczysław Wilczek. Również po Balcerowiczu mieliśmy szereg wybitnych ministrów finansów, w znacznej mierze kontynuujących to co on zaczął.
Pisząc to trochę ryzykuję, bo mało który z nich jest skłonny zgodzić się, że razem z poprzednikami i następcami tworzyli zespół konsekwentnie realizujący, z grubsza, jeden plan (właściwie to jest jeszcze gorzej, bo właściwie w ogóle z trudem ze sobą rozmawiają; ja akurat z przyjemnością rozmawiam z każdym z nich, ale to już chyba efekt mojej nietypowej dla polskiego ekonomisty osobowości). Po planie Balcerowicza mieliśmy więc plan Kołodki (a właściwie dwa plany, podobnie jak u Balcerowicza, bo obaj byli szefami gospodarki dwukrotnie).
Marek Belka, który też był dwukrotnym ministrem żadnego planu ochrzczonego swoim nazwiskiem nie rozpropagował, za to zrobił to Jerzy Hausner. Jacek Rostowski też nie przygotował wielkiego planu, a do tego zyskał powszechną niechęć częściowym rozmontowaniem OFE, ale całkiem skutecznie walczył ze skutkami globalnego kryzysu finansowego. Plan ma za to znowu Mateusz Morawiecki. I zobaczymy, co z tego wyjdzie. Bo dotychczasowych szefów gospodarki należy pochwalić za to, że utrzymali Polskę na ścieżce zdrowych finansów i reform strukturalnych. Natomiast jak do tej pory, poza pierwszym planem Balcerowicza, wszystkie inne pozostały głównie na papierze.
Ludzie, którzy zmienili oblicze polskiej gospodarki
Ministrowie finansów brylowali w telewizorach, a ministrowie odpowiedzialni za prywatyzację systematycznie musieli walczyć z sejmowymi wotami nieufności. Prace nad prywatyzacją zaczynali Krzysztof Lis i Waldemar Kuczyński. Jednak standardowy los polskiego ministra prywatyzacji zaczął dopiero Janusz Lewandowski, który wraz z Janem Szomburgiem usiłował wypracować drogę na skróty – czyli program prywatyzacji kuponowej. Drogi na skróty nie było, ale od tej pory każdy minister, który rzeczywiście prywatyzował firmy, natychmiast ściągał na swoją głowę gromy i sejmowe wnioski o odwołanie z urzędu (losu tego uniknęli tylko ministrowie którzy nie robili nic).
O ile prywatyzacja była jasno oświetloną sceną, to najważniejsze działania prowadzące do stworzenia w Polsce nowoczesnej gospodarki rynkowej działy się za kulisami – tam, gdzie powstawało prawo. Prawo to w większości przypadków pisali siłą wyciągnięci z uniwersytetów i instytutów naukowcy, bo ani praktyków z wiedzą, ani urzędników z kompetencjami po prostu nie było. Zostawali zresztą potem sami ministrami – pamiętam, że kiedy w roku 1991 byłem obecny na posiedzeniu rządu (oczywiście tylko jako młody doradca, zastępujący Jana Krzysztofa Bieleckiego, ówczesnego ministra do spraw europejskich), na sali doliczyłem się 4 czy 5 osób, które były moimi kolegami z Wydziału Ekonomiczno-Socjologicznego Uniwersytetu Łódzkiego (w tamtych czasach posiedzenia rządu odbywały się w ogromnej jak hala fabryczna lub współczesny open space sali, a przy stole siedziało kilkadziesiąt osób).
Zdaje się, że Jacek Socha opowiadał mi potem, w jaki sposób na początku lat 1990-tych pisano projekty nowego prawa – głównie na podstawie wiedzy akademickiej wzbogaconej gwałtownym poszukiwaniem informacji na świecie, ale kiedy nie było wyjścia, odwołując się po prostu do intuicji. Ale, być może, mówiła mi to Anna Fornalczyk, jedna z twórczyń ustawodawstwa antymonopolowego i pierwszy szef Urzędu Antymonopolowego (dziś UOKiK).
Nieco dziś zapomnianą, lecz absolutnie fundamentalną rolę w ustabilizowaniu i stworzeniu podstaw polskiego systemu bankowego odegrał z kolei Stefan Kawalec. Akademicy byli zresztą obecni również u boku podejmujących decyzję polityków – najbardziej wpływowym z nich był zapewne przez większość transformacji Stanisław Gomułka (skromnie dodam, że pewną rolę doradczą odegrałem również i ja sam).
Nie należy zapominać też o ludziach, którzy uparcie walczyli o wejście Polski do Unii Europejskiej. Pionierem był niewątpliwie Jacek Saryusz-Wolski, który chyba już od czasu swoich badań naukowych z lat 1970-tych wiedział, że chce zostać pierwszym polskim komisarzem. Nie udało się – została nim Danuta Hübner. A wszyscy zorientowani wiedzą, jak tytaniczną pracę nad przygotowaniem członkostwa przez lata wykonywał w polskim rządzie Jarosław Pietras, dziś zajmujący jedno z najwyższych stanowisk urzędniczych w Unii.
No i wreszcie wśród cudotwórców znaleźli się sami przedsiębiorcy. Powstała cała grupa wybitnych bankowców (chyba pierwszym wielkim nazwiskiem, które wypłynęło w polskiej bankowości, był Cezary Stypułkowski). Powstała grupa wybitnych przedsiębiorców i menedżerów (pierwsze przychodzi do głowy nazwisko Jana Kulczyka, ale przecież trzeba wspomnieć i Zbigniewa Niemczyckiego, i Aleksandra Gudzowatego, i Krzysztofa Domareckiego, i Leszka Czarneckiego, wielu, wielu innych).
Cudotwórców więc w Polsce nie zabrakło. I na tym polegało nasze szczęście, bo żeby wyciągnąć Polskę z kłopotów, w których tkwiła na początku transformacji, potrzebna była ich cała armia. I tych znanych, i tych nieznanych.
Komentarze
jakotaki Friday, September 14, 2018, 12:38 PM
Lewandowski i Balcer powinni siedziec za sprzedaz perełek panstwowych